Igrzyska – drogi lek na kompleksy
Bartłomiej Kuraś pisze w krakowskiej „Gazecie Wyborczej” (20.11.2013 r.), że ewentualne referendum lokalne w sprawie organizacji Zimowych Igrzysk Olimpijskich w Krakowie to marnotrawienie pieniędzy. Jak więc nazwać wydanie z budżetu państwa i Krakowa 190 milionów na wioskę olimpijską? Skąd przekonanie, że „igrzyska nam nie zaszkodzą”, skoro szkodziły dużo zamożniejszym miastom?
Referendum – sprawa groszowa
Koszt przeprowadzenia październikowego referendum w dwa razy większej od Krakowa Warszawie wyniósł około 3 mln zł, z czego miasto wyłożyło 2 mln. Sam wykup gruntów i budowa wioski olimpijskiej będą kosztowały Kraków 127,5 mln zł.
Abstrahując od tego, czy realizację demokratycznych praw społeczeństwa można przeliczać na pieniądze, trudno zaakceptować podawanie w wątpliwość wydatku groszowych – w skali całego budżetu ZIO – kwot na poznanie opinii i decyzję mieszkańców i mieszkanek miasta w tak istotnej kwestii, jak obciążanie finansów miasta na wiele lat ogromnymi kosztami dwutygodniowej imprezy.
Nakłady pieniężne na referendum stanowiłby około 1,5% wydatków miasta na koszty związane z wioską olimpijską, a przecież to tylko jedna pozycja w przekraczającym 21 mld zł budżecie imprezy.
Sondaż to nie demokracja
Zdaniem Kurasia za miarodajny należy uznać sondaż przeprowadzony na zlecenie władz miasta, w którym 66% z 500 respondentów z Krakowa popiera organizację igrzysk. Jednak autor pozostał głuchy na argumenty socjologów, którzy jednoznacznie skrytykowali sposób przeprowadzenia sondażu i sam pomysł, by na jego podstawie wysnuwać wniosek o poparciu dla igrzysk.
MKOl stawia przed miastami-kandydatami wymóg zaakceptowania przez mieszkańców pomysłu igrzysk. Zachodnie demokracje sięgają wówczas po instrument demokracji bezpośredniej, czyli referendum – tak kilka tygodni mieszkańcy Monachium, a wcześniej Szwajcarzy, odrzucili pomysł przeprowadzenia igrzysk.
Demokracja sondażowa to karykatura demokracji. Trudno spodziewać się innego wyniku sondażu zleconego przez Urząd Miasta, kiedy ankietowani nie mają praktycznie żadnej wiedzy na temat rzeczywistych kosztów imprezy, a władze miasta do tej pory nie przeanalizowały negatywnych doświadczeń innych miast.
Zimowe Igrzyska Olimpijskie w Vancouver w 2010 r. przyniosły stratę w budżecie miasta w wysokości ponad miliarda dolarów. Z kolei po igrzyskach 1976 r. mieszkańcy Montrealu spłacali długi przez 30 lat. To tylko dwa z licznych przykładów zadłużenia miast, które organizowały igrzyska. Gdyby władze Krakowa wspominały o tych przykładach w dyskusji publicznej, wynik sondażu mógłby być diametralnie inny.
Pomniki próżności
Kuraś pisze o „efekcie Euro”, którego rzekomymi beneficjantami stały się Warszawa, Poznań, Gdańsk i Wrocław. Ponoć szkoda, że Kraków nie dostał tej szansy. Jednak nawet w Krakowie mamy „efekt Euro” – to potężny Stadion Miejski im. Reymana, opuszczony już nawet przez piłkarzy Wisły Kraków, ponieważ właściciele klubu zdecydowali, że jego użytkowanie jest zbyt drogie. Z podatków krakowian wydano zatem ponad 500 mln zł na modernizację stadionu, a teraz zapewne dopłacić będzie trzeba kilka milionów złotych rocznie.
Spójrzmy na wykorzystanie PGE Areny w Gdańsku, na którym swoje mecze rozgrywa tamtejsza Lechia. Stadion kosztował prawie 800 mln zł, liczy ok. 43 tys. krzesełek, a średnia frekwencja podczas meczów Lechii to nieco ponad 14 tys. widzów. Kolejne 30 tys. miejsc stoi puste. A pamiętać trzeba, że piłka nożna to najpopularniejsza dyscyplina sportu w kraju. Jak będą w przyszłości wykorzystywane obiekty sportowe zbudowane na potrzeby igrzysk? Kto pokryje koszty ich utrzymania?
Kampania na koszt podatnika
Rzeczywiście lista inwestycji infrastrukturalnych, które widnieją w budżecie igrzysk, może robić wrażenie (np. budowa północnej obwodnica miasta czy linia tramwajowa w ciągu ulicy Stelli- Sawickiego). To jednak klasyczny szantaż: rząd i władze miasta mamią mieszkańców inwestycjami i uzależniają ich realizację od wydatków miliardów złotych na promocję, organizację, ceremonie otwarcia i zamknięcia igrzysk, by móc zaspokoić swoje wybujałe ego. W ten sposób na bazie igrzysk chcą przeprowadzić sobie gigantyczną kampanię wyborczą z pieniędzy podatnika. Gdzie w tym logika? Na każdą złotówkę wydaną chociażby na przebudowę „zakopianki” przypada dodatkowy koszt na organizację olimpiady.
A przecież mamy prawo żądać od władz centralnych i samorządowych, by inwestycje przeprowadzały nie tylko od święta. Nie po to, by pokazać się setkom milionów telewidzów. Takie myślenie towarzyszy organizatorom igrzysk w Pekinie czy Soczi, gdzie forma rządów daleko odbiega od demokracji. Podobnej szansy upatruje kazaski prezydent Nazarbajew, wystawiając kandydaturę Ałma Aty w konkursie o organizację igrzysk w 2022 r.
Polscy politycy swój kompleks peryferyjności chcą leczyć za nasze pieniądze, choć lepiej byłoby wydać je na edukację, służbę zdrowia czy wreszcie zastopowanie wzrostu cen biletów komunikacji miejskiej. Co nam po widowisku próżności, jakim jest zazwyczaj ceremonia otwarcia igrzysk, kiedy klasy w szkołach są przepełnione, a na wizytę do lekarza specjalisty czeka się miesiącami?
Jest jeszcze czas na opamiętanie
Jeśli władze miasta chciałyby uczciwie potraktować mieszkańców, to mają ku temu okazję. Mogą wykorzystać ustawowe instrumenty, które pozwalają na zwołanie referendum – wystarczy, że tak zdecyduje w głosowaniu co najmniej 22 radnych Krakowa. Tak właśnie powinni zrobić – to najbardziej wyrazisty sposób pokazania obywatelom, że traktuje się ich poważnie. Takie referendum musi być poprzedzone obiektywną kampanią informacyjną o rzeczywistych kosztach tej imprezy. Drodzy radni, uwiarygodnijcie się, bo wybory już za rok!
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.