Czy warto ratować banki?
Czy należy rekapitalizować banki z publicznych pieniędzy? Czy nie lepiej pozwolić, aby bankrutowały? A może trzeba je znacjonalizować? Albo zmusić do rekapitalizowania się na rynku? Ile to będzie kosztować? I czy banki są odpowiedzialne za kryzys? Sześć pytań – sześć odpowiedzi.
Przewodniczący Komisji Europejskiej José Manuel Barroso wygłosił niedawno [12 października – przyp. red.] przed Parlamentem Europejskim apel o „pilną rekapitalizację” banków. Dzień wcześniej Jean-Claude Trichet, jeszcze w roli szefa Europejskiego Banku Centralnego, na posiedzeniu parlamentarnej Komisji ds. Gospodarczych i Monetarnych po raz pierwszy powiedział, że stoimy „w obliczu systemowego kryzysu” związanego ze zbyt słabą kapitalizacją europejskich banków.
Sprawy biegną coraz szybciej. Ratowanie banku Dexia po niedawnej katastrofie pokazało konieczność podjęcia pilnych działań w sprawie europejskiego systemu bankowego. Europejskie stress testy banków, jeszcze 3 miesiące temu przedstawiające Dexię jako silny bank, całkowicie straciły wiarygodność. Stabilność całokształtu europejskiego systemu bankowego stoi dziś pod znakiem zapytania. Oto odpowiedzi na sześć kluczowych pytań.
Czy należy rekapitalizować teraz banki z publicznych pieniędzy?
Nie. Takie rozwiązanie byłoby niewłaściwe zarówno z moralnego, jak i ekonomicznego punktu widzenia. Zacznijmy od aspektu moralnego. Wystawienie kolejnego „czeku in blanco” bankom, które po 2008 r. lekką ręką rozdawały dywidendy i premie, pozbywając się tym samym kapitału własnego, którego tak teraz potrzebują, jest po prostu nie do przyjęcia. Obywatele, którzy już kolejny rok znoszą skutki kryzysu i od których wymagamy wciąż kolejnych poświęceń, nie zrozumieją tego.
Rekapitalizacja banków byłaby niewłaściwa również z powodów ekonomicznych. Poważnie zadłużone kraje członkowskie mają niewielkie możliwości, aby pomóc bankom. Nieprzemyślana rekapitalizacja może doprowadzić całą strefę euro do stanu, w którym znajdują się już Hiszpania i Włochy. To błędne koło, ponieważ dług zaciągany przez państwa w sektorze bankowym doświadczyłby w efekcie dalszej deprecjacji swej wartości. Wsparcie banków publicznymi środkami powinno być ostatecznością, podjętą w celu minimalizowania kosztów ponoszonych przez budżet państwa. Powinno także być także związane z przejęciem kontroli nad bankami.
Czy należy pozwolić, aby banki bankrutowały?
Nie. Pozwolenie na bankructwo dużego banku europejskiego, aby dać innym przykład, nie jest żadnym rozwiązaniem. Nikt nie chciałby powtórki finansowego trzęsienia ziemi, jakie nastąpiło po upadku Lehman Brothers. Z drugiej strony rządy nie powinny powtarzać błędu z 2008 r., kiedy to wystawiły bankom „czek in blanco”, a te natychmiast wróciły do dawnych błędów, nawet w przypadku, gdy zostały znacjonalizowane, jak w Wielkiej Brytanii.
Czy banki należy natychmiast znacjonalizować?
Nie, nie teraz. Upaństwowienie ich dziś byłoby niezasłużonym prezentem dla akcjonariuszy. Kapitalizacja trzech największych banków francuskich (BNP Paribas, Société Générale i Crédit Agricole SA) wynosi obecnie 76 mld euro. Aby przejąć nad nimi kontrolę z mniejszością blokującą 33%, rząd musiałby więc wydać 25 mld euro. Lepiej zaczekać na dalszy spadek kursu i przejąć nad nimi kontrolę tanim kosztem. Swoją drogą, forma własności banków sama w sobie nie jest decydująca. Przykład Crédit Lyonnais dowodzi, że nawet bank państwowy może pozostawać poza realną kontrolą. Z kolei Natixis to filia BPCE, czyli banku spółdzielczego. W Wielkiej Brytanii znacjonalizowano banki, jednak nic nie zrobiono, aby zmienić zasady ich funkcjonowania. Nacjonalizacji musi zatem towarzyszyć zmiana reguł obowiązujących wszystkie banki. Konieczne jest też objęcie ich kontrolą w sposób bardziej wyrafinowany niż poprzez mianowanie szefem kogoś, kto wcześniej był dyrektorem w Ministerstwie Skarbu czy urzędnikiem w Kancelarii Prezydenta.
Czy należy zmusić banki do rekapitalizowania się na rynku?
Tak. Takie właśnie jest znaczenie apelu przewodniczącego Komisji Europejskiej. Po raz pierwszy wspomniał on o rozwiązaniu, którego domagamy się od miesięcy, a mianowicie wprowadzeniu moratorium na wypłaty premii i dywidend. Pierwszym krokiem w stronę rekapitalizacji powinno być zebranie wszystkich zysków i umieszczenie ich w funduszach własnych banków. Dla rzeczywistych akcjonariuszy nie będzie to stanowić wielkiej różnicy, gdyż bez takiej rekapitalizacji grozi im, że wartość posiadanych przez nich akcji spadnie i staną się one praktycznie bezwartościowe. Drugim krokiem byłoby wystosowanie apelu do ewentualnych nowych prywatnych akcjonariuszy. Jeśli nie znajdą się ludzie gotowi dołożyć się do puli, wówczas wartość akcji będzie spadać… aż do momentu, gdy władze publiczne będą mogły wykupić je za symboliczną cenę, uprzedzając bankructwo, które nikomu się nie opłaca. Nacjonalizacja nie obciążałaby wówczas podatników, zaś wstrzyknięte w sektor bankowy środki publiczne byłyby wykorzystane w sposób pożyteczny.
Ile to będzie kosztować?
Szacunki wahają się między 20 a 200 mld euro. Rozbieżności wynikają z nieprzejrzystości bilansów banków oraz z faktu, że wartość ich aktywów pozostaje niepewna. Czy np. dług Grecji jest wart 79% swojej wartości nominalnej – przy założeniu, że zgodnie z postanowieniem szczytu europejskiego z 21 lipca utrzymana zostanie redukcja o 21% – czy może ma wartość tylko 40-50% wartości nominalnej, jak oceniają rynki? Bardziej racjonalne wydaje się uwzględnianie redukcji na poziomie 50%, zważywszy, że nikt już na serio nie wierzy, że Grecja będzie w stanie spłacić swój dług. Trzeba to jednak ograniczyć do przypadku Grecji, gdzie sytuacja makroekonomiczna jest szczególna. Pamiętajmy, że fundamenty gospodarki portugalskiej, hiszpańskiej czy włoskiej nie mają z tym nic wspólnego. Zadłużenie Hiszpanii wynosi 65% PKB, podczas gdy dług Grecji przekracza 150%. Deficyt bilansu handlowego Włoch wynosi mniej niż 2% PKB, podczas gdy w przypadku Grecji jest to 12%. Europejski system bankowy jest w stanie wytrzymać częściowe bankructwo Grecji. Częściowa upadłość na poziomie 50% kosztowałaby Société Générale jakieś 600 mln euro, a więc ośmiokrotnie mniej niż afera Kerviela!
Czy banki są odpowiedzialne za obecny kryzys?
Częściowo tak. Szefowie wielkich banków utrzymują, że tym razem to nie ich wina. Odpowiedzialność przerzucają na zadłużenie publiczne. Trzeba jednak pamiętać o dwóch faktach. Po pierwsze zadłużenie państw wzrosło od 2008 r. o 20 punktów procentowych PKB nie dlatego, że zadłużanie się jest przyjemne, ale dlatego, że rządy musiały ratować banki, a następnie realną gospodarkę. Banki są więc bezdyskusyjnie odpowiedzialne za nadmierny wzrost długu publicznego. Po drugie zaś od dwóch lat nie przestają spekulować na zadłużeniu państw za pośrednictwem wydziałów nazywanych „transakcje na własny rachunek”. Zyski zgromadzone w ten sposób wyniosły w 2010 r. wiele miliardów. Tym sposobem banki pożerają jednak własny ogon, ponieważ degradacja długu publicznego obraca się przeciw nim.
Mimo to nie wolno zapominać, że obecny kryzys jest również kryzysem politycznej decyzyjności w strefie euro. Przeciętna stopa zadłużenia w strefie euro jest niższa niż np. w USA. Fakt, że kryzys stawia pod znakiem zapytania przyszłość euro, wynika z braku unii politycznej, która pozwalałaby w szczególności emitować obligacje europejskie czy zapewniać ważne dla biedniejszych regionów transfery finansowe (np. poprzez podatek od zysków europejskich korporacji ponadnarodowych). Jesteśmy zarazem zbyt od siebie zależni, aby pozostawić inne państwa strefy euro samym sobie, i nie dość solidarni, by móc ugasić pożar. Konieczny jest więc skok w stronę Europy federalnej.
Jest to również kryzys europejskiej polityki monetarnej. Europejski Bank Centralny związany jest „niemieckim dogmatem”, zakazującym mu pomagać bezpośrednio państwom. W odróżnieniu od Banku Anglii czy Rezerwy Federalnej ma więc bardzo ograniczone pole manewru. Po burzliwych wewnętrznych debatach, które doprowadziły do dymisji dwóch niemieckich członków dyrekcji, Jean-Claude Trichet uzyskał tyle, że udało mu się skłonić EBC do wykupu włoskich obligacji, ale w ograniczonym zakresie. Obecny kryzys jest więc także kryzysem niemieckiej wizji strefy euro. W sytuacji braku europejskiej solidarności między państwami i jednocześnie braku wsparcia ze strony Europejskiego Banku Centralnego, Niemcy będą musiały się w końcu zdecydować na porzucenie jednego ze swych dogmatów. Albo pożegnać się z euro.
Artykuł opublikowany na blogu Échos d’euro-écolos 13 października 2011 r.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.