ISSN 2657-9596

Łamanie wariantami

Hanna Gill-Piątek
28/02/2012

Obowiązek „wariantowania” inwestycji miał chronić przyrodę i lokalne społeczności, ale w polskiej praktyce zamienia się w narzędzie do wzniecania wojen między sąsiadami.

Obowiązek przedstawiania kilku możliwych lokalizacji inwestycji, mających znaczący wpływ na środowisko, wprowadzono w Polsce kilka lat temu. Dostosowano tym samym polskie prawo do standardów unijnych. Wcześniej jednak powinno się wykonać analizę alternatywnych rozwiązań, zadając sobie najpierw pytanie „czy” i „jak” budować, a dopiero później „gdzie”. Zanim zapadnie decyzja o budowie autostrady, drogi ekspresowej czy spalarni, trzeba rozważyć, czy nie lepiej byłoby zbudować linię kolejową, zaprojektować transport w mieście tak, aby zmniejszyć potrzebę używania samochodów albo wdrożyć program segregacji odpadów. Innymi słowy, zastanowić się, czy raczej zapobiegać, czy leczyć.

Już na najwcześniejszym etapie powinny być prowadzone konsultacje społeczne. Jest jednak inaczej. W Polsce decyzje „czy” i „co” budować zapadają poza społeczeństwem. Potem zaś, kiedy władza już podejmie decyzję i ześle na lud świetlaną wizję spalarni czy autostrady, do konsultacji z zainteresowanymi pozostaje tylko owo „gdzie”.

Dziel i rządź

I tu przydaje się zasada „dziel i rządź”. Chcesz zrobić coś niepopularnego? Podziel swoich oponentów na grupy i zacznij rozgrywać różnice między nimi. Nie ma takich różnic? To je stwórz! Skłóć protestujących, wtedy łatwo będzie przedstawić ich jako pieniaczy, którzy nie wysuwają żadnych pozytywnych argumentów. Potem wynajmiesz ekspertów, którzy publicznie potwierdzą twoje tezy i przeprowadzisz każde, nawet najbardziej szkodliwe przedsięwzięcie tam, gdzie ci się podoba.

W 2010 r. w areszcie śledczym znalazł się oskarżony o korupcję były szef Mazowieckiej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad. W warszawskich środowiskach protestujących przeciw przeciśnięciu łączników autostradowych przez osiedla od lat krążyło o nim powiedzenie, że prezydenci mijają, rządy upadają, samorządy się zmieniają, a dyrektor D. trwa. Bardzo nas to wtedy dziwiło.

Mnie przestało dziwić cokolwiek, kiedy zauważyłam na podstawie podpisów pod dokumentami, jak te same nazwiska od lat krążą pomiędzy firmami projektowymi, budowlanymi, GDDKiA, a nawet Sejmem i samorządem. Przestało mnie dziwić również, czemu tak często wybiera się rozwiązania prowadzące przez tereny gęsto zabudowane lub przyrodniczo cenne. Po prostu kilometr trasy ekspresowej czy autostrady w obrębie miasta lub wiodący przez chronione torfowisko potrafi kosztować ponad 20 razy drożej, niż ten zbudowany na zwykłych obszarach niezamieszkałych. Zysk jest proporcjonalnie wyższy. A wiadomo, że i plany trzeba wówczas wielokrotnie poprawiać, za co w ostatecznym rachunku płaci podatnik. Niestety, trzeba się też liczyć z protestami. I tu w sukurs urzędnikom przychodzi unijny obowiązek dawania do wyboru różnych przebiegów trasy. W założeniu miał on chronić przyrodę i lokalne społeczności, ale w polskiej praktyce zamienia się w narzędzie do wzniecania wojen między sąsiadami.

Wojny sąsiedzkie

Jeśli przyjrzymy się przykładom planowania ekspresowych obwodnic Warszawy, Łodzi, Poznania czy Krakowa, zobaczymy pewną regularność. Otóż w przypadku potencjalnie spornych przebiegów GDDKiA wyznacza zawsze warianty równie konfliktogenne. Tam, gdzie trasa Wschodniej Obwodnicy Warszawy przecina na pół dzielnicę Wesoła i prowokuje protesty, zaproponowano warianty przebiegające albo o kilka domów dalej, albo przez teren przyszłego rezerwatu i przez pola wsi Halinów. Projektując trasę S7 (północny wylot ze stolicy na Gdańsk, którym chciano przejechać 30-tysięczne osiedle Chomiczówka), zaproponowano pierwotnie takie warianty, aby wzburzyć okoliczne Radiowo i przejść obrzeżem rezerwatów Łosiowe Błota czy Kalinowa Łąka.

Na pierwotnie pustej rezerwie autostrady A1 pod Łodzią dziwnym trafem stanął Selgros, za co zapłacą alternatywnym wariantem mieszkańcy Andrzejowa. Po zachodniej stronie Łodzi ludzie biorą się za łby, ponieważ planowaną trasę S14 wciska się w ogródki już to po jednej, już to po drugiej stronie osiedli.

Przykłady można mnożyć. Jakby nie można było drogi zaplanować trochę dalej, na terenach niezamieszkałych i tak, żeby nie szkodzić przyrodzie. Dotąd zaprzyjaźnieni sąsiedzi zaczynają się nienawidzić, przekrzykiwać i obrzucać inwektywami, byle dalej od siebie odsunąć zagrożenie. Pionkiem w tej grze bywają także organizacje ekologiczne, które często dają się wykorzystywać urzędnikom. Włączone do postępowania jako strona nie tylko oprotestowują warianty szkodliwe przyrodniczo (to w końcu ich obowiązek), lecz także opiniują pozytywnie warianty idące przez miasta i ludzkie siedliska. Warianty te wydają się jakby specjalnie pomyślane pod ich protest. Oszczędzę przykładów, bo nie chcę robić wstydu kolegom i koleżankom z niektórych organizacji.

Solidarność naszą bronią

Jedynym wyjściem z tej pułapki wydaje się powstrzymanie od wchodzenia w rozgrywki z sąsiadami czy ekologami i próba zawiązania koalicji na rzecz szerzej pojętych alternatywnych rozwiązań. To trudne, bo wymaga rezygnacji z narzuconych wariantów i skierowania wspólnej energii na wypracowanie nowych propozycji satysfakcjonujących wszystkie strony.

Przykładem jest Ogólnowarszawski Ruch na Rzecz Obwodnicy Pozamiejskiej, złożony z kilkunastu dzielnicowych stowarzyszeń i organizacji ekologicznych, promujący lokalizację obwodnicy Warszawy poza miastem. Albo koalicja stowarzyszeń skupiona wokół przebiegu zachodniej obwodnicy Łodzi (S14), której członkowie walczą po prostu o godziwe odszkodowania. Oczywiście cały czas są to działania wokół „gdzie” lub „za ile”, a nie wokół „czy” lub „co”. I nie zawsze wszyscy chcą w takie koalicje wchodzić. Mimo to w tych przypadkach udało się uniknąć skłócenia i w konsekwencji przegranej wszystkich uczestników.

Wystarczy demokracja

Łamanie wariantami powoduje zniszczenia w lokalnych społecznościach, awersję mieszkańców do organizacji ekologicznych, a nawet osobiste tragedie protestujących. Najlepiej temu zapobiec, rozpoczynając konsultacje społeczne z prawdziwego zdarzenia na najwcześniejszym etapie, kiedy jeszcze nic nie zostało postanowione. I naprawdę przejąć się ich wnioskami.

A jeśli już dojdzie do sporu, najlepiej poprosić o pomoc zawodowego mediatora. Patrząc na wielkość funduszy, jakie przez ostatnie dwa lata wpompowano w promowanie mediacji i konsultacji, w konferencje i szkolenia, mamy ich w kraju pod dostatkiem. Także urzędnicy i inwestorzy są już gruntownie wykształceni w dziedzinie dobrych praktyk partycypacyjnych. Wiedzą, że w ich interesie leży zorganizowanie spotkań, mediacji czy okrągłych stołów. Jeśli więc tego nie robią i próbują rozgrywać przeciw sobie lokalne społeczności i ekologów, można mieć pewność, że stoi za tym po prostu zła wola. I prawdopodobnie dość duże pieniądze.

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.