Wszystko, co ludzkie
Jeśli w ciągu pierwszego tygodnia wyświetlania jakiś film obejrzało w kinach 1,73 mln widzów, to dany obraz przestaje być już zwykłym filmem, a zaczyna funkcjonować jako zjawisko społeczne.
O tym, że takim zjawiskiem stanie się najnowszy obraz Wojciecha Smarzowskiego „Kler”, można było przypuszczać na długo przed premierą, gdy w sieci zaczęły pojawiać się pierwsze zwiastuny filmu. „Kler: Zobacz zwiastun! Smarzowski nie brał jeńców” napisał jeden z portali i było już jasne, że film będzie silnie oddziaływał na dyskurs publiczny.
Dla silne obecnych w naszym społeczeństwie odruchów i postaw antyklerykalnych wspomniany zwiastun natychmiast stał się narzędziem artykulacji, pewnym uprawomocnieniem obecności dla antyklerykalnego dyskursu w przestrzeni publicznej. Z kolei dla ludzi o silnie prawicowej tożsamości politycznej wspomniany zwiastun był czymś na kształt religijnego bluźnierstwa, jak i czarnym snem o fabularyzacji ostrej antyklerykalnej publicystyki znanej z Tygodnika „Nie” oraz „Faktów i mitów”.
Dyrektor programowy TVP, Piotr Gursztyn, nazwał film Smarzowskiego „mową nienawiści”, choć, jak sam później przyznał, go nie widział. W jeszcze ostrzejszym tonie o „Klerze” wypowiedział się podróżnik, Wojciech Cejrowski, który… również filmu nie oglądał. Jak to bardzo często w Polsce bywa, role zostały rozdzielone na długo przed pierwszą projekcją filmu, a jego nieznajomość nie przeszkadza w zabieraniu głosu.
Gdy jednak odłożymy emocje na bok, warto zastanowić się, jaki w istocie jest najnowszy film twórcy „Wołynia”. Nie jest to z pewnością film antyreligijny i choć przedstawiony w nim obraz kościoła katolickiego jest bardzo krytyczny, to wszyscy ci, którzy liczyli na „jazdę bez trzymanki” o złych do szpiku kości księżach, mogą wyjść z kina rozczarowani. „Kler” jest filmem ponurym, ciężkim, przygnębiającym i bardzo potrzebnym.
Trzech kumpli
Bohaterami najnowszego dzieła twórcy „Domu Złego” jest trzech zaprzyjaźnionych ze sobą duchownych: ksiądz Kukuła (Arkadiusz Jakubik), ksiądz Trybus (Robert Więckiewicz) i ksiądz Lisowski (Jacek Braciak). Duchowni po suto zakrapianej kolacji, podczas której wspominali wydarzenie z przeszłości cementujące ich przyjaźń, rozchodzą się do domów i od tego momentu śledzimy ich losy. Trybus jest ubogim wiejskim proboszczem coraz bardziej nadużywającym alkoholu. Na domiar złego gospodyni, z którą potajemnie ma romans, oświadcza mu, że jest w ciąży.
Ksiądz Kukuła prowadzący zajęcia z religii w jednej ze szkół zostaje oskarżony o molestowanie chłopca. Ksiądz Lisowski robi błyskotliwą karierę w kurii w dużym mieście, jednak marzy o wyjeździe do Watykanu. Na drodze do realizacji tego marzenia staje jednak arcybiskup Mordowicz (Janusz Gajos), który woli zatrzymać ambitnego duchownego przy sobie. Wkrótce każdy z bohaterów stanie przed wyborem, który zdefiniuje jego dalszą życiową drogę. Czy ocalą swoje człowieczeństwo, czy stoczą się w mrok?
Od strony zarówno formalnej, jak i estetycznej, nowy film Smarzowskiego przypomina jego poprzednie filmy. Ciężar opowiadanej historii oraz niektóre sceny symboliczne (arcybiskup Mordowicz idący przez błoto i z każdym krokiem coraz bardziej w tym błocie utaplany) wprost odsyłają do „Domu Złego”. Mamy również pewne nawiązania do „Drogówki” i „Wesela”. Tak naprawdę mamy tu wszystko do czego przyzwyczaił nas Smarzowski: specyficzny humor (choć dużo mniej, niż sugerowałby zwiastun), lekka groteskowość, przerysowanie, pewien surrealizm. Autor „Wesela” ma swój unikatowy styl – nie wszystkim musi się on podobać, ale ilu mamy polskich reżyserów mogących się pochwalić autorskim stylem pisma?
Zarzut propagandy
Przeciwnicy najnowszego dzieła Smarzowskiego zarzucają twórcy, że zrobił film propagandowy (w skrajnej wersji tego zarzutu porównuje się „Kler” do hitlerowskiej propagandy antyżydowskiej).
Zarzut ten jest kompletnie chybiony i może wynikać albo z nieznajomości filmu (zgodnie z modną dziś zasadą „nie widziałem, ale się wypowiem”), albo ze złej woli. Cechą kina propagandowego od zawsze było „odczłowieczanie” osoby lub grupy społecznej, przeciwko której ostrze propagandy było wymierzone. Tymczasem Smarzowski robi zabieg dokładnie odwrotny – uczłowiecza swoich bohaterów. Każda z głównych postać jest niejednowymiarowa, skomplikowana, przeżywająca moralne rozterki i rozdarta. To ludzie z krwi i kości, nie zaś święci z obrazów czy potwory z piekła rodem.
Zarzut stawiany z drugiej strony, że idzie w tym za daleko, a przez to „uczłowiecza” sprawców przestępstw, w tym wykorzystywania seksualnego dzieci, również nie wydaje mi się zasadny. Smarzowskiego wyraźnie nie interesuje kino proste i przerysowane. Choć boleśnie piętnuje wszystkie grzechy kościoła katolickiego w Polsce, to jednak zamiast filmu czysto rozliczeniowego celuje raczej w kino terapeutyczne. Poza jednym wyjątkiem duchowni w obrazie Smarzowskiego to zwykli ludzie w potwornej machinie – są zagubieni, ale często to nie są źli księża, ani źli ludzie.
W rezultacie „Kler” nie jest filmem o złych duchownych. lecz o społecznej pustce, w której istnieje tylko biurokratyczny bezwład pchający w górę hiperkoniukturalistów. Taką postacią bez wątpienia jest arcybiskup Mordowicz. W odróżnieniu od pozostałych duchownych w psychice arcybiskupa nie ma żadnego pęknięcia. Mordowicz nie zmaga się z żadnymi rozterkami, a każdy swój niegodziwy uczynek potrafi włączyć w szlachetny obraz samego siebie.
Ta chwilami nieco przerysowana figura jest dla reżysera postacią graniczną – naturalną konsekwencją złych procesów, swego rodzaju „szczytem łańcucha pokarmowego” w instytucji, która dawno zapomniała, że narodziła się jako wspólnota.
Instytucja czy wspólnota?
Ci z nas, którzy chodzili na lekcje religii, mogą pamiętać, że na jednej z pierwszych lekcji zawsze omawiany był temat „Co to jest Kościół?”.
Odpowiedź, którą dzieci musiały zanotować do zeszytów, brzmiała: „Kościół, to wspólnota ludzi wierzących”. To jest Kościół przez duże K. Poza tym słowo „kościół” funkcjonuje też jako nazwa świątyni chrześcijańskiej oraz jako nazwa hierarchicznej instytucji, ale dla chrześcijan zawsze najważniejszy jest jego wymiar jako wspólnoty. Smarzowski wyraźnie zarzuca współczesnemu kościołowi, że zatracił tę rolę, a dużo bardziej niż wspólnotą jest dziś właśnie instytucją.
W najlepszej scenie filmu oglądamy człowieka, który jako dziecko był molestowany przez księdza – człowieka, który jest częścią wspólnoty, został przez nią skrzywdzony i przychodzi do niej po sprawiedliwość. Logika wspólnoty nakazywałaby mu pomóc, logika instytucji zamieść sprawę pod dywan, by nie narażać jej „dobrego imienia”.
Gdy wspomniany człowiek spotyka się z murem biurokratycznej obojętności oraz z oskarżeniami ze strony duchownych, wysuwanymi…. w jego stronę, to w geście rozpaczy próbuje odwołać się do języka wartości, który przecież powinien dla wszystkich być „wspólny”. Mianowicie odwołuje się… do Boga. Jednak nadal bezskutecznie. Zwycięstwo kościoła jako instytucji jest zarazem jego porażką, jako wspólnoty.
Scena ta jest tym bardziej jednocześnie przerażająca i przygnębiająca, ponieważ takich rozmów, jak się domyślamy, zapewne było w rzeczywistości bardzo wiele. Film Smarzowskiego doskonale pokazuje, że kościół, który odwraca się od ofiar nadużyć seksualnych ze strony duchownych, nie różni się niczym od złowrogiej korporacji (jak ta ze słynnego filmu Jennifer Abbott i Marka Achbara z 2003 roku): wymagającej od swoich członków bezwzględnego posłuszeństwa i korporacyjnej lojalności, nastawionej jedynie na zysk i unikanie złego PR.
W filmie Smarzowskiego kościół jako wspólnota zanika nie tylko na linii duchowieństwo – wierni, ale także wewnątrz samego kościoła, Młody duchowny idealista, przeżywający swój pierwszy kryzys powołania, skarży się, że „nie ma do kogo gęby otworzyć”. Każdy z bohaterów cierpi w samotności.
Po stronie ofiar
Tomasz Golonka, przeor klasztoru w Katowicach i proboszcz katowickiej parafii Przemienienia Pańskiego, napisał w swojej recenzji „Kleru”, że dla niego film Smarzowskiego to „przede wszystkim manifest solidarności z ofiarami. One są tutaj najważniejsze, najważniejsze jest udzielenie im głosu, stanięcie po ich stronie, razem z nimi, w ich imieniu. Wszystkich ofiar. Dzieci, kobiet, mężczyzn… również księży”.
To rzeczywiście zdaje się być kluczowe w filmowej terapii, jaką przygotował dla widzów Smarzowski. Nie ma wspólnoty bez solidarności. Dlatego pomostem, na którym mogliby się spotkać ateiści, agnostycy oraz ludzie wierzący powinna być właśnie solidarność – wobec słabszych, skrzywdzonych, potrzebujących pomocy. Smarzowski w swoim filmie delikatnie (trochę zbyt delikatnie) zarysowuje taki pomost. Mimo że sam jest zadeklarowanym ateistą, nie odrzuca religii jako takiej – ostatecznie w jego filmie ten z księży, któremu udaje się wyjść na prostą, to ten, który… najlepiej zna Biblię.
Choć po drodze do finału twórcy udaje się uniknąć większych potknięć, to jednak największym potknięciem okazuje się sam finał historii. Trudno o nim napisać unikając spoilerów, więc nadmienię jedynie, że miał w sobie duży potencjał. Niestety. twórca najwyraźniej go nie spostrzegł i poszedł w niepotrzebną i potwornie kiczowatą metaforę. Szkoda, bo to zwyczajnie nie było potrzebne. Mimo tego i kilku mniejszych błędów, „Kler” to kolejny udany film w dorobku Smarzowskiego – reżysera, który wyrasta na narodowego terapeutę. I choć jego terapie nigdy nie są przyjemne, to zawsze są potrzebne.
Ocena: 8/10
Zdj. Kadr ze zwiastunu filmu
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.