Wersal, czyli sztuki, sztuczki i fortele
Odcinek 7.
Poprzedni odcinek: Strajk w kraju farona
Po wielu odważnych projektach badawczych poszukujących korzeni nowoczesnych rozwiązań systemowych w przeszłości – a właściwie w różnych jej warstwach, etnografia przeszłości zaczęła się interesować nie mniej zagadkowymi momentami rozwoju społeczeństw, gdy niedemokratyczny ustrój tworzył warunki dla rozwoju kultury i nauki. Jednym ze szczególnie frapujących współczesną naukę okresem tego rodzaj były rządy Ludwika XIV – siedemdziesiąt lat rządów absolutnych, to był monarcha najpotężniejszego państwa ówczesnej Europy. W autokratycznym systemie panującym wówczas, na dworze królewskim na ogół składającym się z osób bardzo niewysokich lotów, paradoksalnie powstawały przez wiele lat warunki wręcz idealne dla rozkwitu tak nauk, jak sztuk. I to wcale nie tylko takich, które cieszyły się względami monarchy. Przyznawał to później nawet oświecony krytyk monarchii, jakim był Voltaire. Ba, wiele osób jest zdania, że warunki te były bardziej inspirujące nawet, niż w naszym wysoko rozwiniętym społeczeństwie socjalistycznym i bezpośrednio demokratycznym. Jak to było możliwe? By zgłębić tę niewątpliwą zagadkę udaliśmy się w charakterze badaczy wcielających się w role muzyków. My, czyli Dagny i Folke.
Celowo wybraliśmy jako datę naszego lądowania 1664, rok wersalskiej premiery „Świętoszka”, gdy pałac rozkwitał jako ośrodek sztuk, intryg i spisków. Dopiero za kilka lat miała zagrać na klawesynie przed Królem Słońce pięcioletnia Élisabeth Jacquet, ale kobiety muzykujące nie budziły już niczyjego zdziwienia. Talent uważany był za ważniejszy niż płeć. Nieszczęsna markiza de Montespan dopiero miała nastać, długotrwałe wojny – dopiero się rozpocząć. I jeszcze wiele lat miało minąć, zanim do Wersalu przeniesiono formalnie stolicę kraju – bo nieformalnie, a zwłaszcza towarzysko, mieściła się tam już od dawna, chociaż pałac cały czas był w budowie. Właściwie w rozbudowie. W żywej, gigantycznej budowie. Czegoś takiego jak ukazało się naszym oczom, mimo wielokrotnego zwiedzania obiektu z przewodnikiem, nie widzieliśmy dotąd i nie umieliśmy sobie wyobrazić. Czym innym jest Wersal jako muzeum, a czym innym był w swej elektryzującej żywej obecności. Tam każdy obszar, każdy fragment, miał nadmiar znaczeń, które tworzyły i których broniły sztaby przeróżnych postaci, ról społecznych, temperamentów i chwilowych mód.
Budżet dworu pożerał około 10% całkowitego budżetu państwa. Więcej wydawano w tym czasie na dworzan niż na wojny, co w skali historii ludzkości było ewenementem. Sztuka to jeden z beneficjentów takiego gospodarowania. Zaś intrygi, walki o władzę i zwykłe przepychanki, to inny i być może główny efekt alokacji funduszy. Etykieta była wszystkim, Król był epicentrum misternych kodów i działań. Wszystko to wydawało się niesamowicie teatralne, co nas interesowało i pociągało. Każdy element codziennego życia dworu przeładowano symbolami. Czuliśmy się jak barbarzyńcy, mimo długich szkoleń, jakie przeszliśmy przed wyprawą.
Przybyliśmy akurat po wielkiej majowej imprezie ogrodowej, dedykowanej pani de la Villiere. Oczywiście tematem przewodnim był balet – jak wiadomo król nie tylko uwielbiał tę formę sztuki, ale też sam ją praktykował, w młodości nawet z dużym powodzeniem. Dyrektor królewskiego Baletu, książę Saint-Aignan, był autorem wspaniałego projektu artystycznego, podczas którego oprócz tańca, zaprezentowano „Świętoszka”. Cały pałac huczał od opowieści, jak Król, ubrany w wystawne szaty w płomiennych kolorach, z uprzężą ze złota i świetlistych kamieni, wstąpił na scenę ogrodu, w towarzystwie bogato ubranych jeźdźców i rydwanu Apolla. O zmroku park rozświetliły tysiące świateł i rozpoczął się balet na temat pór roku. Potem oczywiście nastąpiła wspaniała uczta, podana przez służbę przebraną w ozdobne stroje i maski. Następnego dnia Król zatańczył w specjalnie napisanym na tę okazję przez balecie. Autorami byli nie kto inny jak Molière i Jean-Baptiste Lully. Trzeciego dnia zaprezentowano fajerwerki, podczas których zaczęły się nieporozumienia i roszady wśród niesamowicie rozgrzanych wydarzeniami muzyków. Czwartego było już po wszystkim i część muzyków miała awans w kieszeni, część walczyła o awans, a część musiała się po cichu pakować.
Właśnie wtedy pojawiliśmy się my, czyli nowi fleciści. Dopiero wtedy, bo zgodnie z przyjętymi przez Komitet Nauk zasadami mieliśmy nie wkręcać się za bardzo w tryby historii, więc wspaniała feta nas ominęła. Jako nowi mieliśmy za to mnóstwo przestrzeni na rozglądanie się, dopytywanie i nie byliśmy na razie postrzegani jako zagrożenie. Ruch pozostałych w pałacu kierował się raczej do góry, więc nie traktowano nas jako zagrożenia. Słowem, idealna pozycja wyjściowa do badań etnograficznych. Zaprezentowaliśmy się jako rodzeństwo, dzięki czemu bezstresowo zajęliśmy wspólny pokój razem z trzecim, a może piętnastym garniturem pałacowej osiadłej i aspirującej szlachty.
Podczas gdy Folke zajmował się wypatrywaniem Moliere’a (a nuż widelec uda się go zobaczyć, oczywiście nieinwazyjnie i zgodnie z zasadami), Dagny flirtowała z niejakim Jean-Pierrem, aspirującym do zostania śpiewakiem opery barokowej. Folke uznał to za wspaniałą okazję do snucia opowieści o podstępnych operowych kastratach. Czynił to jednak wyłącznie ze złośliwości, bo Jean-Pierre nie posiadał słynnego „niebiańskiego głosu”, więc do kategorii kastratów się nie zaliczał. Za to zaliczał się do kategorii plociuchów i właśnie dlatego Dagny z nim flirtowała, zamiast warować pod drzwiami celebrytów. Jean-Pierre co i rusz wpadał z kwieciem lub wykwintnym ciasteczkiem, i z nowym zapasem pałacowych plotek.
„Nie uwierzycie!…” – wykrzyknął od progu, co czynił często, ale tym razem był wyjątkowo zaróżowiony, co widać było nawet pod grubą warstwą kryjącą jego oblicze pudru i trzepotał z podekscytowania powiekami. „Właśnie zobaczyłem w parku królewskiego sobowtóra!”.
„To jest tutaj taka funkcja?”, zapytał z głupia frant Folke.
„Skądże, nikt by nie śmiał”, Jean-Pierre zrobił się purpurowy.
„Zaprowadź nas do niego”, poprosiła Dagny, zanim niedoszły śpiewak wpadnie na to, że wolałby zapomnieć o tym, co zobaczył.
Sobowtór Ludwika XIV leżał pod tym samym drzewem, pod którym widział go Jean-Pierre. Umorusany jak nieboskie stworzenie, miał na sobie obszarpane łachy, lecz z twarzy i postury był to jako żywo Król Słońce.
„Wiecie, kim jestem?”, łachmyta zagadał do nich jako pierwszy.
„Sobowtórem Jego Wysokości…”, odparł Jean-Pierre.
„Bliźniakiem”, wszedł mu w słowo Folke, który nagle postanowił pochwalić się znajomością powieści Dumasa o muszkieterach powstałej prawie dwa wieki później, „Jesteś bliźniakiem Ludwika XIV, uwięzionym zaraz po narodzinach, by nie doprowadzić w kraju do dwuwładzy i wojny domowej”.
„Czyś ty oszalał, flecisto?!”, zerwał się na nogi łachmyta, „Straże do mnie. Ratować króla!!”.
Zza krzaków wynurzył się jakiś podstarzały muszkieter z obnażoną szpadą. „Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego!”, wykrzyknął, jakby ktokolwiek mu towarzyszył.
„Mości d’Artagnan”, polecił Ludwik XIV, ocierając twarz z pozostałości błotnej kąpieli, mającej działać dobroczynnie na jego cerę, „Nałóż areszt na to towarzystwo”.
„Ale ja nic…”, wyszeptała Dagny, rozglądając się przerażona po współtowarzyszach.
„Albo nie, d’Artagnan, od razu oddaj ich katu” rozsierdził się Król Słońce, „Flecistkę wrzucić do Sekwany. Tego z tapetą na twarzy wykastrować i nich śpiewa w więzieniu! A ten łotr bredzący o moim bracie bliźniaku…”, królowi aż zaświeciły się oczy.
Folke i Dagny nie czekali aż skończy. Wzięli nogi za pas do wehikułu czasu sprytnie ukrytego w dziupli jednego z potężnych parkowych drzew. D’Artagnan nie zdążył ich dogonić. Nim odpalili wehikuł zdążyli wymienić kilka kwaśnych uwag.
„Wolę mizerniejsze sztuki, ale w krajach praworządnych”, sapała Dagny, „Jeśli będę chciała w przyszłości przenieść się na dwór Nerona albo Tamerlana, kopnij mnie mocno w tyłek”.
„A ty mnie walnij w nos, jak znów będę się chciał popisać wiedzą o człowieku w żelaznej masce, albo innych literackich starociach”, odparł Folke.
Nie tylko ich nie zdołał schwytać d’Artagnan. Stary muszkieter nie zauważył też innej postaci, która przypadkiem przyglądała się karczemnej awanturze wokół zabłoconego króla w łachmanach. Był to Moliere, z zapartym tchem śledzący przebieg wydarzeń. Pomyślał, że to świetny temat na sztukę, ale starczyło mu już kłopotów ze „Świętoszkiem”, którego przyjdzie pewnie ocenzurować. Gdyby wymyślił jakąś fabułę z narodzinami królewiczów-bliźniaków, Ludwik XIV na pewno by mu tego nie darował. Wersal wart był milczenia. Możliwość tworzenia sztuk wymagała ostrożnego używania wyobraźni.
Folke i Dagny po powrocie zastanawiali się, co też mogło stać się z biednym Jean-Pierrem. Wygrzebali w archiwach, że został aktorem u Moliere’a. Doczekał się nawet dzieci. Nie zrobiono więc z niego kastrata.
„Dziwne, ale dzięki temu przynajmniej spokojniej zasnę”, westchnęła Dagny.
„A nie przyszło ci do głowy, że to wszystko był teatr? Że Jean-Pierre wciągnął nas do spektaklu zaaranżowanego przez znudzonego króla?”, odparł Folke.
„Nas? A kim my byliśmy?”, żachnęła się Dagny, „Rozumiem, gdyby król chciał tak sobie pograć z Moliere’em, sprawdzić jego lojalność. Ale z nami, flecistami?”.
„Ech, brakuje ci wyobraźni”, mruknął.
„Za dużo czytasz powieścideł przygodowych”, prychnęła, „Jak masz sięgać po starocie, weź już lepiej Moliere’a”.
Trzy pierwsze odcinki cyklu można przeczytać w Nowym Obywatelu.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.