Tworzyć z samego siebie…
ART BRUT to sztuka szczera aż do brutalności, a zarazem nieskończenie delikatna w swym całkowitym obnażeniu. Jest tworzona w miejscach odosobnienia przez ludzi nieznanych środowiskom artystycznym. Ta sztuka nie zawdzięcza niczego żadnym szablonom artystycznym i kulturalnym, żadnej edukacji „wpajającej wzorce” i „kształtującej kompetencję kulturalną”. To sztuka wyszarpnięta z trzewi, zaczerpnięta z głębi człowieczeństwa.
Gdy się ogląda płocką kolekcję art brut, zgromadzoną w ciągu lat działalności ludzi zrzeszonych w stowarzyszeniu OTO JA, bardzo szybko przestaje się poszukiwać precyzyjnych definicji, a zaczyna się czuć oczywistość, która definiowania nie wymaga.
Beata Jaszczak, szefowa stowarzyszenia, kuratorka pracująca od lat z twórcami tego nurtu, na pytanie, czym jest art brut, mówi:
Pierwsze skojarzenie: MOCNA sztuka. Dosłowne tłumaczenie z francuskiego brzmiałoby: sztuka surowa, nieokrzesana. I wszystko co za tym idzie: nieuładzona przez kontekst społeczny i konwencje artystyczne. To sztuka tworzona z samego siebie, z trzewi, z pnia. I przez to – najbardziej szczera.
Rzeczywiście, nie sposób tego nie odczuć: twórcy art brut odsłaniają przed nami nie tyle swój talent, czy swoją wizję artystyczną, co – swoje człowieczeństwo; człowieczeństwo w całej jego delikatności i zarazem poruszającej sile. A na człowieczeństwo da się odpowiedzieć tylko własnym człowieczeństwem: odsłonić się jako widz i odbierać tę sztukę całym sobą, nie siląc się na krytyczne analizy.
Jednak definicja też jest potrzebna. W maju 2009 r., podczas konferencji L’Art Brut. Est-il le même partout? / Czy wszędzie znaczy to samo?, która miała miejsce w płockiej Galerii OTO JA, próbował taką definicję sformułować prof. Alain Bouillet z Francji, jeden z europejskich specjalistów w dziedzinie art brut, sięgając do wcześniejszej definicji Jeana Dubuffeta. Oddajmy mu głos…
Mimo, że Dubuffet uważał, że art brut to po prostu art brut i wszyscy wiedzą o co chodzi, to zapewniam Państwa po 20 latach kuratorskiej opieki nad wystawami tego nurtu, konferencji, dyskusji oraz mojej własnej pracy pedagogicznej że jest wręcz odwrotnie. Nikt nie wie o co chodzi. Stąd, aby uniknąć dalszych pomyłek, należy sprecyzować definicję. I nie jest to wyłącznie kwestia wyznaczania granic i tworzenia podziałów, ale również potrzeba zrozumienia.
[…] Wytwory te wynikają (1) z wyobraźni – w takim sensie, w jakim przeciwstawia się ona reprodukcji i akademizmowi – i (2) z „siebie samych” – nie zawdzięczając czegokolwiek jakiemuś nauczaniu lub modelowi pochodzącemu od innej osoby; pochodzą „z własnych pokładów” twórcy na bazie „jego własnych impulsów”. Ponadto (3) nie zawdzięczają niczego żadnym szablonom artystycznym i kulturalnym oraz (4) są tworzone przez osoby nieznane, obce środowiskom artystycznym. Osoby te, powinny (5) być nieskażone jakąkolwiek edukacją artystyczną lub kulturą intelektualną, ponieważ wg J. Dubuffeta zakłócają one wszelką spontaniczność i autentyzm prac.
Twórcy art brut, to osoby żyjące w odosobnieniu: pensjonariusze Domów Pomocy Społecznej, pacjenci szpitali i zakładów psychiatrycznych, więźniowie. Być może odosobnienie jest specyficznym środowiskiem, w którym można tworzyć sztukę tak skupioną i introwertyczną, ale możliwa jest i inna hipoteza: może będąc artystą o takiej wrażliwości twórczej, o takiej potrzebie szczerego odsłaniania siebie, nieuchronnie ląduje się w odosobnieniu? Może społeczeństwo wypycha owych wrażliwców na swoje obrzeża, zaniepokojone i zakłopotane ich ekspresją? Woli zamykać ich w zakładach, szpitalach, więzieniach, słowem: w miejscach odosobnienia, robi to od wieków. „Niechaj tam pędzą swój żywot marny, jako chcą, z dala od domów ludzi pobożnych”, pisał w XIV w. Jakub ze Sienny, żądając wygnania precz poza miejski mur „hultajstwa wszetecznego”: trędowatych i… artystów.
Właściwie historię art brut można zacząć opowiadać sytuując jej korzenie gdzieś w europejskim średniowieczu, gdy ówczesne społeczeństwo miejskie odkryło sposób radzenia sobie z „innością”: „innych” należało umieścić w odosobnieniu. Przytułki i azyle powstające w miastach i przy klasztorach, to światlejsza forma tego procederu; powszechniejszą zaś było po prostu wygnanie „inności” na margines, w ciemne zaułki czy poza obręb murów. Pozbywanie się „innych” to bodajże specyfika społeczności miejskich; w społecznościach wiejskich przez wieki, aż niemal do lat ostatnich, znajdowali swoje miejsce różnoracy odmieńcy, wiejscy głupkowie, pomyleńcy. Trochę może wyśmiewani, ale częściej otoczeni ciepła tolerancją, czasem z domieszką nabożnego lęku przed tajemnicą Inności. Inaczej w miastach: tu Innego bezceremonialnie wyganiano, lub zamykano. Inność miała pozostawać w odosobnieniu. Tak ukształtował się bodaj świat społeczny, w którym powstało miejsce na sztukę brut.
Sama sztuka nurtu brut została zauważona jako zjawisko w XVIII wieku. Wówczas zaczęto patrzeć na pacjentów psychiatrycznych jak na ludzi, których świat wewnętrzny nie jest być może chorym bezładem, ale – bogactwem , tyle, że nie zawsze możliwym do pojęcia przez nas. Dostrzeżono podobieństwo między szaleństwem a sztuką i twórczością. Cytowany już Jean Dubuffet uważał, że każdy człowiek posiada potencjał twórczy, który może zostać rozbudzony:
„Jestem przekonany, że każda istota ludzka z ogromnymi pokładami twórczymi i różnymi stanami psychicznymi jest wartością samą w sobie, najwyższą z możliwych, zdolną do działań artystycznych, tworzenia wspaniałych dzieł, jeśli przypadkowy zbieg okoliczności, warunków zewnętrznych zostanie spełniony, w taki sposób, że konkretna osoba podejmie prace w tym kierunku/ w kierunku tworzenia. (…) Moim zdaniem, ludzie tacy jak Wölflii lub Aloïse, zostali zamknięci tylko dlatego, że byli artystami! Oni wspięli się na najwyższy poziom sztuki, bo żyli swoją sztuką! Ponieważ sztuka brut w twórczej kreacji posuwa się najdalej jak to możliwe. Wszyscy inni artyści wierzą w nią tylko połowicznie. Ich sztuka, poddająca się konwencjom, rozmija się z życiem, jest obok niego. Szaleństwo, to prawdziwa sztuka. […]
Znacznie bardziej kreatywny niż artysta profesjonalny jest artysta brut, bo całkowicie wierzy w to co tworzy. Już wówczas podkreślano też, że choroba psychiczna nie jest czynnikiem konstytutywnym twórczości brut: artysta chory psychicznie tworzy nie dla tego, że jest chory, ale dla tego, że jest artystą. Jean Dubuffet pisał:
Nazwa „sztuka szalonych” jest pozbawiona sensu! Będę się przy tym upierał! To psychiatrzy lansują ideę sztuki psychopatologicznej, chcąc wierzyć, że są w stanie określić co jest zdrowe, a co nie! Chcą leczyć kreatywność! […] Wasze kategorie dotyczące sztuki wyniesione ze szpitali psychiatrycznych są całkowicie fałszywe! To tak, jakby stworzyć kategorię „artystów, którzy wsiadają do autobusu”!
Zatem nie ma „Sztuki Szalonych”. Bo nie dlatego tworzy się sztukę, że jest się szalonym. Ale być może tworzy się ją dlatego, że jest się w izolacji, w zamknięciu, które jest zapalnikiem wyzwalającym potencjał twórczy.
Stając twarzą w twarz z pracami z płockiej kolekcji, jesteśmy od razu w środku wielu światów subiektywnych, tak różnych od siebie, a jednocześnie w jakiś sposób do siebie pasujących. Poruszające malarstwo Haliny Dylewskiej opowiada historię, która nie pozwoli nam stać z boku: twarze wydobyte z krwawo-czerwonego tła grubymi pociągnięciami, porażają ekspresją. „Krzyk” Muncha wydaje się przy nich teatralnym „aaach” operowej divy. W późniejszych pracach artystki mrok i krwawa czerwień stopniowo ustępują różom i szarościom, a postacie przestają krzyczeć i patrzą na nas, być może lekko zdziwione, jak ktoś przebudzony z długiego snu. Nie ma w tej twórczości nic z baśniowej wielobarwności Sztuki Naiwnej (l’art naif).
Inaczej z obrazami Tadeusza Głowali: tu wielobarwność wypełnia płótno szczelnie. Budowle, statki, rośliny i ludzie są jednym wielkim ornamentem wibrującym od koloru. Ale nie sposób dopatrzyć się w tej wielobarwności atmosfery beztroski i fiesty. Kolor jest poszatkowany zgeometryzowanym konturem, wszystko musi być uporządkowane, zamknięte w sieci niewielkich pól, przypominających szkiełka witraża.
Z kolei Adam Dębiński opowiada o świecie z prostotą, która każe nam samym głęboko zadumać się nad splątaną siecią konwencji kulturowych, w jaką daliśmy się ubrać, my – widzowie tych obrazów. Oto ksiądz i zakonnica. I święty obraz na ścianie: madonna z dzieciątkiem. Oto troje ludzi: kobieta i dwóch mężczyzn. To my sami. Tak przecież wyglądamy. Tylko dotychczas nikt nas nie namalował tak po prostu. Stoimy przed rysunkami Dębińskiego zakłopotani, jak wówczas, gdy przypadkowo zdarzy się nam uchwycić nasze odbicie gdzieś w szybie i zanim w ułamku sekundy przywdziejemy znów cywilizowaną maskę, przez moment widzimy własną twarz taką, jaka jest naprawdę.
***
Czy artyści nurtu brut – pensjonariusze Domów Pomocy Społecznej i pacjenci szpitali – są skazani na niewesoły los samotników? Jestem daleki od uogólniania i tworzenia negatywnych stereotypów, ale wiem, że w DPS-ach dzieje się różnie. Zdarzają się poważne nadużycia wobec podopiecznych, częściej zaś jest po prostu codzienna bezduszna rutyna, brak szacunku, nieuważność i lekceważenie. Tymczasem na świecie istnieją miejsca, gdzie artyści brut tworzą wśród domowej atmosfery, otoczeni życzliwością i wsparciem. Nie zdarza się tam, że ubezwłasnowolniony prawnie twórca jest traktowany przez personel jak dojna krowa i maluje całymi dniami „na akord”, a placówka rozporządza jego pracami, czy wręcz handluje nimi, bez żadnej kontroli. Stowarzyszenie OTO JA towarzysząc od lat artystom nurtu brut, zajmuje się i tym aspektem. Jak zapewnić tym twórcom godziwe życie i prawo dysponowania swymi pracami? Bo i o to trzeba zadbać.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.