Raju nie ma
Po „Elizjum” spodziewano się stanowczo zbyt wiele. Bo to i budżet filmu do małych nie należał, wystąpić w nim miała sama Jodie Foster (a dwukrotna laureatka Oscara zbyt często się na ekranie nie pojawia) i z każdym rokiem popularniejszy Matt Damon, Nadzieje rozbudzał także reżyser. W wielu kręgach jego poprzedni film „Dystrykt 9” uznawany jest wręcz za kultowy. Mało komu udało się połączyć z pozoru sprzeczne ze sobą opowieści: o zetknięciu się Ziemian z przybyszami z innej planety oraz dyskursem o nierównościach, będących wynikiem naszych wewnętrznych, ziemskich problemów.
Daleko od ideału
Tym razem akcja filmu rozgrywa się w przyszłości. Jest w niej coś z kasandrycznych wizji tych, którzy przepowiadają katastrofę naszej planety, wyginięcie zwierząt (straszliwa scena, gdy w prowadzonym przez zakonnice sierocińcu dziecięca wersja głównej bohaterki pokazuje dziecięcej wersji głównego bohatera – niegdysiejsze zwierzęta), wyczerpanie się zasobów energetycznych i zepchnięcie mieszkańców Ziemi w otchłań bezdennego braku konsumpcji i lęków.
Z drugiej strony jednak pokazany przez reżysera świat jest dziwnie bliski naszemu. Południowa Kalifornia z filmu (czyli teoretycznie istniejąca za kilkadziesiąt lat) nie różni się zbytnio od biednych miast z sąsiedniego (a to przecież i teraz bardzo blisko) meksykańskiego Pogranicza. Starczy zajrzeć do „Ameksyki” Eda Vulliamy’ego. Biedna i mówiąca po hiszpańsku ludność pracuje w fabrykach zarządzanych przez białych, anglosaskich przedsiębiorców, którzy nie patrzą się im w oczy i traktują ich wyłącznie jak „armatnie mięso”. W systemie społecznym utrzymywane są pozory praworządności, ale obywatele i tak nie mają żadnych możliwości wyboru. Co by jednak nie mówić i nie pisać, ich życie dalekie jest od tego, co spora część obecnych mieszkańców naszego globu by za piekło uznała – istnieje jakaś forma bezpłatnej służby zdrowia (kiepska owszem, ale czyż połowa Ziemian ma dostęp do lepszej?), nie ma klęski głodu, a dzieci oglądają w telewizji kreskówki. Istnieją nawet wyższe uczelnie, prowadzone przez wspaniałe zakonnice kościelne sierocińce i minimalne możliwości społecznego awansu.
Mieszkańcy przyszłego Los Angeles jeszcze w jednym przypominają obecnych obywateli Monterrey czy Tijuany. Im też marzy się przeniesienie do lepszego świata. Nie jest on jednak oddzielony od nich (tak jak obecnie) rzeką czy też zasiekami pod wysokim napięciem. Tym razem bogate elity wyniosły się dalej od przedmieść, strzeżonych osiedli czy wysokich apartamentowców – bo aż w przestrzeń kosmiczną. Relacja pomiędzy bogatym „Elizjum” a światem pozostawionym na „dole” w dalszym ciągu opiera się na klasycznych współzależnościach. „Dół” marzy o przesunięciu się do „góry”. „Góra” nie chce się dzielić swoimi dobrami konsumpcyjnymi i posunie się do najostrzejszych środków obronnych. Jednocześnie dobrobyt „góry” nie jest możliwy bez wyzysku gospodarczego „dołu”.
Samo Elizjum przypomina nieco szczęśliwość z dawnych powieści H.G. Wellsa pomieszaną z idealistycznym obrazem USA, jaki musi funkcjonować w umyśle kogoś, kto do USA niczym do raju dąży. Brak chorób i nowoczesna technika, która eliminuje problemy, równo wystrzyżone trawniki, baseny i grillowanie. Raj ten jest jednak okupiony pieniędzmi, wyzyskiem i mordem. Zresztą czym się różni od innych rajów, które się już pojawiały – Imperium Rzymskiego, metropolii kolonialnych czy trochę naszej Unii Europejskiej?
Elizjum dręczą jednak problemy dodatkowe. Gdy możemy nie skupiać się na walce o byt, musimy jakoś rozładować dręczące nas napięcie. Sekretarz Obrony grana przez Jodie Foster musi jakoś pozbawić władzy wyraźnie wzorowanego na Obamie – słabego prezydenta.
Ważnym czynnikiem zmiany, jaki po obejrzeniu tego filmu może zostać zapamiętany, jest to, że przestępczość zorganizowana odgrywa w nim rolę skrajnie pozytywną (częściowo jak w „Ojcu Chrzestnym” Coppoli, ale tu realizatorzy poszli nieco dalej). Demoniczny przywódca mafii sprawuje swoistą kontrolę nad społeczeństwem i, choć wykorzystuje ludzi, to robi to w bardziej etyczny sposób niż przedstawiciele „góry”. To również mafia przechwytuje w ostatecznym rozrachunku władzę na Elizjum i wykorzystuje ją dla wspólnego dobra.
Okrutna bajka
„Elizjum” mimo całej masterii realizacyjnej (której nie przesłaniają nawet dłużyzny), a także doskonałych ról głównych (w których wystąpili aktorzy amerykańscy) i drugoplanowych (w których przewija się bogaty zestaw aktorów latynoamerykańskich i południowoafrykańskich) – nie jest jednak arcydziełem. Filmowcom nie udało się wykroczyć poza dotychczasowe schematy, a pokazywany przez nich obraz przyszłości jest może i nośny (bo przeraża), ale potwornie uproszczony.
Jego ogromną zaletą jest jednak to, że wizja futurystyczna wydaje się być li tylko metaforą współczesnych podziałów między bogatą Północą a biednym Południem, zamożnymi przedmieściami i biednymi dzielnicami, pracownikami-emigrantami z fabryk i elitą, tymi, co mają dostęp do dobrej służby zdrowia i tymi, którzy umrą gdzieś pod płotem. Jeśli traktować „Elizjum” jako wizjonerski film o przyszłości, jest on dziełem co najwyżej poprawnym. Jeśli jednak uznać go za metaforę współczesności – wtedy staje się filmem wybitnym.
Ale wnioski, jakie wtedy z niego wypływają, nie są wcale dla nas pocieszające. Już w tej chwili jesteśmy społeczeństwem niesprawiedliwie podzielonym, a wszelkiego rodzaju cywilizacyjne granice są wymysłem tych, którzy muszą kontrolować społeczeństwa po obydwu ich stronach. Mieszkaniec kraju sytego i biednego różnią się od siebie tylko ilością posiadanych pieniędzy. ale za tym idzie wszystko: zdolności życiowe, prawo do leczenia, mieszkania i edukacji swoich dzieci. A bogaci i biedni nie cofną się przed żadnymi środkami, aby te proporcje odmienić.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.