ISSN 2657-9596

Powroty do Galicji

Bartłomiej Kozek
09/11/2012

Czy w opowiadaniu o naszej przeszłości i poszukiwaniach inspiracji na dziś skazani jesteśmy wyłącznie na szlacheckie dworki i powstańcze zrywy? Czy w ogóle możemy wyjść z dychotomii bezkrytycznego zachwytu nad narodowym męczeństwem i całościowego odrzucania wielowiekowych doświadczeń? Jaki potencjał mają alternatywne narracje, jak chociażby nostalgia za Galicją?

Zapomniane sąsiedztwo

Korzystając z wakacyjnego wypadu do Krakowa, odwiedziłem kilka muzeów. Wśród nich znalazło się miejsce, o którym dowiedziałem się z książki „Kraków i Galicja wobec przemian cywilizacyjnych (1866-1914)”, a mianowicie Muzeum Żydowskie Galicja. Zerknąłem na dwie wówczas dostępne wystawy. Jedna dokumentowała żydowską emigrację z Polski do Izraela i jej stosunek do ziemi przodków – tak Palestyny, jak i Polski. Zaciekawił mnie jeden z wątków widocznych na zdjęciach, a mianowicie… występ Hanki Ordonówny dla żydowskich emigrantów z II RP. Pomyślałem sobie wówczas, jak niewiele mówi się nad Wisłą o wcale nieoczywistych związkach opuszczających Polskę Żydów z kulturą, w której egzystowali przez wieki.

Czy o fakcie tego współistnienia po prostu zapominamy, czy raczej nie chcemy pamiętać? W dyskusję na ten temat usiłuje się wdać się druga, fotograficzna wystawa, prezentująca – w większości „martwe” – znaki obecności Żydów w zachodniej części Galicji. Niszczejące ruiny synagog, zarastające cmentarze, ślady hitlerowskich masakr, świadomość, że chociażby z 60-tysięcznej przed wojną żydowskiej społeczności Krakowa nie ostał się do dziś nawet 1% – to nie daje powodów do optymizmu. Sytuację usiłują wprawdzie ratować zdjęcia z festiwali muzycznych czy uroczystości upamiętniających, momentami jednak wychodzi im to średnio – jak przy komentarzu do zdjęcia graffiti wrzucanej do kosza swastyki, którego autorstwo przypisuje się bliżej niezidentyfikowanej grupie „polsko-żydowskiej młodzieży”. Narracja odbudowy społeczności i gojenia się dziejowych ran uwodzi tak bardzo, że można zapomnieć o ostatniej, stojącej na uboczu tablicy. Przypomina ona o powojennych rozruchach antysemickich oraz powojennej emigracji…

Tak się złożyło, że na trasie mych krakowskich spacerów znalazła się również Stara Synagoga, gdzie poza stałą ekspozycją prezentowana była historia żydowskiego sportu w grodzie Kraka. Szczególnie ciekawy był jego społeczny kontekst – podział na lewicową Jutrzenkę oraz prawicowo-syjonistyczny Makabi oraz interakcje kibiców ich sekcji piłkarskich z „polskimi drużynami”. Co ciekawe, podczas gdy Jutrzenka sympatyzowała z Cracovią (której kibice do dziś przechowują pamięć o „żydowskości” klubu), Makabi „trzymało” z Wisłą, która wówczas była stosującym numerus nullus klubem Polaków-katolików.

Zapomniane dziedzictwo

A to tylko fragmenty bogatej panoramy galicyjskiego życia. Wydaje się tymczasem, że choć na terenach dawnego zaboru austriackiego żyje dziś w polskiej jego części ok. 5 milionów ludzi, historia odrębności tego obszaru jakoś nie potrafi znaleźć sobie miejsca w powszechnej pamięci. Z jednej strony – w przeciwieństwie chociażby do Śląska – nie widać silnej grupy, której zależałoby na zmianie tego stanu rzeczy. Dawna stolica prowincji, Lwów, leży dziś na Ukrainie. Drugie największe miasto, Kraków, przeżyło spore zmiany w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat – kilka poszerzeń terytorialnych, zagładę ludności żydowskiej, budowę Nowej Huty i gwałtowny wzrost, który z niegdysiejszej „przechowalni pamiątek narodowych” uczynił drugie pod względem ludności miasto w Polsce, o dużo bardziej skomplikowanej pamięci historycznej. Rzeszów wydaje się skupiać na swym powojennym rozwoju, zaś Przemyśl, chętnie odwołujący się do czasów Twierdzy Przemyśl i bycia trzecim największym miastem prowincji, trudno dziś uznać za wielki ośrodek miejski.

Drugim problemem, który pojawia się przy okazji historii Galicji (szczególnie okresu autonomii), stanowią wyobrażenia na jej temat. W powszechnym odczuciu był to przeludniony obszar nędzy, traktowany przez Austro-Węgry jako baza surowcowa i chronicznie niedoinwestowany. Z pewnością nie da się uznać terenów Polski południowo-wschodniej – nawet dziś – za przesadnie bogate, a historie o handlu kobietami i masowej emigracji zarobkowej do USA czy Brazylii nie są wyssane z palca.

Kończyć jednak opowieść o Galicji na tym etapie (po uprzednim dodaniu kilku słów o swobodach językowych, samorządności i byciu „polskim Piemontem”), byłoby dość krzywdzące, o czym przekonuje wspomniana przeze mnie na wstępie książka, składająca się głównie z wystąpień konferencyjnych na temat prowincji w czasie modernizacji. Po pierwsze, „galicyjska nędza” nie była stanem permanentnym, a przynajmniej nie była równie uciążliwa przez cały opisywany w książce okres ponad 60 lat. Od przypadków kanibalizmu opisywanych jeszcze w połowie XIX w. udało się wykonać spory skok, o którym w jednym z tekstów zbioru pisze Andrzej Chwalba. Pomógł w tym splot samorządności oraz powrotów „zza morza” wzbogaconych Galicjan. Inwestycje zarówno władz prowincji, jak i CK Monarchii, choć niedostateczne w stosunku do potrzeb, przyczyniły się do rozwoju nie takiej znów skromnej sieci kolejowej (której symbolem są dworce w Krakowie, Tarnowie czy Przemyślu), wydobycia ropy naftowej czy doprowadzenia rolnictwa do stanu, w którym jego wydajność była lepsza niż na obszarze Królestwa Polskiego i możliwy stał się eksport niektórych produktów.

To prawda, że tereny leżące dziś głównie w Małopolsce i na Podkarpaciu nie słynęły z daleko posuniętej industrializacji, a przemysł, jaki tu funkcjonował, musiał martwić się konkurencją nie tylko międzynarodową, ale i wewnętrzną. Malowanie Galicji wyłącznie w ciemnych barwach służy dziś często czemu innemu – pokazaniu, że alternatywna wobec narodowowyzwoleńczych powstań (głównie zaboru rosyjskiego) polityka nie przyniosła niczego dobrego. Podejście lojalistyczne było krytykowane jeszcze w XIX w., a zarzuty wobec jego zwolenników potrafiły sięgnąć oskarżeń o brak patriotyzmu i zdradę interesów narodowych. Zarzutom tym towarzyszył histeryczny klimat… lęku przed germanizacją prowincji, która miała się przejawiać w bryle Collegium Novum Uniwersytetu Jagiellońskiego czy w złym zarządzaniu uzdrowiskiem w Krynicy.

Zapomniane alternatywy

Lekceważenie austro-węgierskiego doświadczenia części Polski prowadzi do zepchnięcia na margines pamięci historycznej faktu, że przez ponad pół wieku (okres dłuższy niż istnienie II RP, a nawet PRL!) był to kawałek terytorium Europy, na który Polacy mieli największy wpływ. Wszystko to w czasie, kiedy tworzyła się nowoczesna tożsamość narodowa i podejście do nowoczesności – dwie kwestie, które pozostają istotne dla współczesnej kondycji Polski. To prawda, że nie był to teren zupełnie niezawisły, ale też funkcjonował w czasach coraz bardziej globalnej gospodarki, coraz ściślej powiązanych ze sobą ekonomicznie państw. Trudno również – poza ogólnymi przypuszczeniami – analizować możliwe scenariusze dalszego rozwoju ekonomicznego prowincji, np. w przypadku wybudowania przez rząd Austro-Węgier planowanego kanału Odra-Wisła-Dunaj. To, że Galicja wcale nie była skazana przez „germański spisek” na wieczny niedorozwój, może pokazywać przykład Krakowa, któremu udało się jeszcze przed wybuchem I wojny światowej poszerzyć swoje granice poza mury austriackiej twierdzy.

Pół wieku większej niż gdzie indziej wolności – i co nam to dało? Udało się wówczas zrealizować olbrzymi wysiłek edukacyjny, o którym pisze Julian Dybiec. Gdy w r. 1828 na obszarze prowincji policzono 1670 szkół, to w r. 1913 – już prawie 6000. Na początku autonomii gimnazjów (dzisiejszych odpowiedników raczej szkół średnich niż ich imienników) było 19, a w roku szkolnym 1913/4 – 128. „Pod względem liczby uczniów szkół średnich na 1000 mieszkańców – pisze Dybiec – Galicja zajmowała pierwsze miejsce w monarchii”. Fakt ten sprawił, że pojawiły się brzmiące dziś znajomo komentarze o… nadprodukcji osób wykształconych w stosunku do potrzeb rynku pracy. Rozwijały się dające kapitał na inwestycje instytucje finansowe, a także inicjatywy władz Galicji, takie jak założony w 1886 r. Fundusz Przemysłowy, Komisja Finansowa dla Spraw Przemysłowych (1888) oraz Krajowa Komisja dla Spraw Rolniczych (1891). Polityka gospodarcza prowincji zatem – mimo wysiłków niechętnych uprzemysłowieniu konserwatystów (lękających się niepokojów społecznych i rewolucji) oraz finansowych ograniczeń – daleka była od zostawiania wszystkiego w rękach „niewidzialnej ręki rynku”. Może dlatego tak łatwo się o niej zapomina, ograniczając się jedynie do przywoływania galicyjskiej nędzy?

Nawet konserwatyzm, symbolizowany przez krakowskich stańczyków, ma potencjalnie niejednoznaczny rys – szczególnie w wypadku Józefa Szujskiego, jednego z liderów tej formacji, o czym w „Krakowie i Galicji wobec przemian cywilizacyjnych” pisze Justyna Miklaszewska. Stańczycy kwestionowali sens powstań narodowych i utrzymywania spiskowej gotowości do walki w czasach, w których perspektywy odzyskania przez Polskę niepodległości wydawały się nierealne. Zamiast liberum conspiro proponowali alians z monarchią habsburską i zachowanie politycznej podmiotowości w jej obrębie – lojalność w zamian za swobody, takie jak język polski w szkołach, na uczelniach, w sądach i w urzędach. Stańczycy, miast zadowalać się zwalaniem winy na upadek Rzeczypospolitej Obojga Narodów na obcych, zwracali uwagę na przewiny szlachty, osłabiającej kraj i ostatecznie wiodącej go do upadku. Historyczny pech chciał, że oparcie w atakach na swoje poglądy znaleźli w kręgach ziemiańsko-konserwatywnych, ale z ideowego punktu widzenia – jak zwraca uwagę Miklaszewska – szczególnie Szujskiego dałoby się podciągnąć pod progresywny liberalizm à la Rorty. Być może to tu warto byłoby poszukać powodów, dla których dziś rządzi nami formacja, która miast odwoływać się do kolejnych krwawych porażek, stara się odtworzyć podobny sojusz?

Zapomniana nowoczesność

Pamiętajmy też o jednym, ale kluczowym doświadczeniu – życiu w liberalnej demokracji. Choć pewną jej formę można było doświadczyć również w zaborze pruskim (tyle że bez swobód językowych i autonomii), a po r. 1905 jakaś jej namiastka pojawiła się również i w rosyjskim, okres ekspozycji na to doświadczenie był w Galicji niewątpliwie najdłuższy. Wybory kurialne nie były jeszcze wówczas niczym wyróżniającym się w Europie, a w r. 1912 zostały nawet zastąpione przez powszechne prawo wyborcze dla mężczyzn. Pod koniec okresu autonomii bardzo intensywne – jak zauważa inna autorka ze zbioru, Gabriela Matuszek – były działania rodzimych sufrażystek na rzecz przyznania praw wyborczych kobietom, co przyniosło pewne efekty, chociażby możliwość oddania głosu w wyborach do Rady Krakowa od r. 1912.

Znacznie wcześniej udawało się Polakom zajmować ważne miejsce we władzach Austro-Węgier, z piastowaniem przez nich urzędu premiera włącznie. Choć wypieramy tę świadomość z naszej pamięci, Polacy nie byli jedynie potulnymi poddanymi poczciwego cesarza Franciszka Józefa, ale aktywnie współtworzyli losy monarchii. Premier Kazimierz Badeni na własnej skórze poznał jedno z dzieci modernizacji, jakim był nacjonalizm, gdy zwolennicy przyłączenia Austrii do Niemiec sprokurowali zamieszki po zrównaniu praw języka czeskiego i niemieckiego na obszarze Czech. Swoje szlify w wiedeńskim parlamencie zdobywali politycy przyszłej II Rzeczypospolitej, jak Ignacy Daszyński. Po odzyskaniu niepodległości Galicja służyła reszcie kraju swym aparatem urzędniczym, niezbędnym do normalnego funkcjonowania młodego państwa.

Praca przypominania

Nawet i powyższe wyliczenie dalekie jest od bycia kompletnym. Każda rozpoczęta narracja na temat Galicji – z powodu jej złożoności – naraża się na ten problem. W Żydowskim Muzeum Galicja niedostatecznie jasne wydaje się ograniczenie zainteresowania wyłącznie do zachodniej części dawnej austro-węgierskiej prowincji. W wypadku wydanej przez Universitas książki, analizującej tak różne dziedziny życia, jak historia gospodarcza, edukacja, architektura czy teksty kultury, brakuje poruszenia tak istotnego dla dziejów tych terenów tematu, jakim były skomplikowane stosunki polsko-ukraińskie. Potencjalność Galicji nie bierze się z tego, że była to kraina mlekiem i miodem płynąca, ale że to w niej udawało się Polakom w najbardziej świadomy i autonomiczny sposób stykać z wyzwaniami modernizacji – i próbować na nie odpowiadać. To za sytuację w tej części dzisiejszej Polski i Ukrainy byli najbardziej odpowiedzialni – możemy zatem z pewnym prawdopodobieństwem sądzić, że blaski i cienie tamtejszej autonomii byłyby również w dużym stopniu blaskami i cieniami hipotetycznego, XIX-wiecznego państwa polskiego.

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.