Nie jesteśmy wyjątkowi
Zachwalanie zalet „cywilizacji europejskiej”, kontrastowanej dziś często z innymi, uważanymi za gorsze czy mniej rozwinięte, stało się ważnym elementem narracji populistycznej prawicy. W psuciu jej dobrego samopoczucia może pomóc wydana parę lat temu książka Enzo Traverso.
„Przeprowadziłem niereprezentatywny sondaż wśród swoich 15 znajomych i wszyscy jesteśmy przeciw przyjmowaniu przez Polskę imigrantów. Niech za ludzi z Czarnego Lądu i Syrii odpowiadają te państwa, które je kolonizowały” – mniej więcej taką wypowiedź dzwoniącego do radiowego studia słuchacza usłyszałem niedawno podczas popołudniowego spaceru.
W Europie razem, ale osobno
Z pozoru argument ma pewien sens – tak naprawdę jednak zdaje się uwidaczniać pewne podwójne standardy, jakie lubimy stosować. Z jednej strony oczekujemy europejskiej solidarności, kiedy potrzeba nam funduszy na rozwój kraju. Najlepiej, by nie wpisywały się one w żadną ogólnokontynentalną strategię (np. budowę gospodarki niskowęglowej), chcemy bowiem robić z nimi to, co uznajemy za słuszne. Bo tak – bo zabory, bo wojna, bo komuna…
Rządząca obecnie formacja lubi podkreślać swą „proeuropejskość”, ale zasadniczo ogranicza się to do retoryki. Kiedy europejskim standardem stają się np. związki partnerskie czy ochrona klimatu, nad Wisłą dochodzi do egzotycznych sojuszy, dla których to pierwsze rozwiązanie staje się „sprzeczne z polskimi tradycjami” (podobnie jak i europejska konwencja antyprzemocowa), to drugie zaś ma być wręcz kolejną fazą niemieckiego podboju Europy – tym razem pod płaszczykiem ochrony środowiska.
W wypadku imigracji bywa podobnie. Za empatyczne i postępowe stanowisko zaczyna uchodzić postulat przyjmowania syryjskich rodzin chrześcijańskich – tak jakby przemoc Państwa Islamskiego ograniczała się wyłącznie do tej grupy. Pod drugiej stronie barykady staje cieszący się wedle najnowszego sondażu zaufania do polityków nowa gwiazda polskiego antyestablishmentowego buntu, Paweł Kukiz, dla którego zaproponowane przez Komisję Europejską rozwiązania dotyczące przyjmowania imigrantów mają być kolejnym krokiem do osłabienia narodu polskiego.
Szpetna twarz Starego Kontynentu
Postawy rodzimych elit politycznych wobec tematu migracji (czy szerzej – solidarnej polityki unijnej) chodziły mi z tyłu głowy podczas niedawnej lektury „Europejskich korzeni przemocy nazistowskiej” włosko-francuskiego historyka i politologa Enzo Traversa.
Chodziły, bo autor ów stara się rozprawić z mitem, który zarówno wśród badaczy, jak i w opinii publicznej potrafi trzymać się mocno – mitem o Holocauście jako antytezie europejskości, krwawym wydarzeniu, które zupełnie nie wpisuje się w jej dziedzictwo kulturowe i które łatwo można zrzucić na karb pojedynczej nacji i jej niedostosowania do wspomnianego dziedzictwa.
Zakwestionowanie tego mitu nie oznacza rzecz jasna, że Traverso wierzy w to, że wszyscy jesteśmy na równi winni hekatombie społeczności żydowskiej w czasie II wojny światowej. Zamiast tego pokazuje, jak poszczególne elementy europejskiej kultury – mniej więcej od czasu rewolucji francuskiej – zmieniały postrzeganie świata i umożliwiały późniejszą tragedię.
Niektóre z nich w dzisiejszym odbiorze społecznym odgrywają zupełnie inną rolę niż proponowana przez Traverso. Przywykliśmy na przykład sądzić, że niosąca szybką, w miarę bezbolesną śmierć gilotyna była postępem wobec krwawych i okrutnych praktyk kata. Miała jednak i drugą stronę, którą unaocznił późniejszy rewolucyjny terror – umożliwiała szybkie, mechaniczne zadawanie śmierci. Z rytuału kary stała się ona czymś rutynowym, podobnie jak i zabijanie zwierząt w rzeźniach.
Myśląc o rzeczywistości obozów koncentracyjnych historyk przypomina o tym, że były one wynalazkiem wcześniejszym. Pierwsze z nich pojawiły się w trakcie wojny burskiej, na masową skalę zaczęto je zaś stosować wobec wrogich jeńców w czasie I wojny światowej.
Traverso zastrzega, że nie były one wówczas tak przerażające, przypomina jednak, że stanowiły istotny etap na drodze do znieczulania się na zjawisko odgradzania wroga, wykorzystywania jego pracy oraz do jego nierównego traktowania.
Dla przykładu w trakcie Wielkiej Wojny w obozach internowania dla włoskich jeńców, rozlokowanych na terenie Austro-Węgier, zginąć ich miała jedna szósta – 100 z 600 tysięcy. Powód? Blokada ekonomiczna państw centralnych, skutkująca oszczędzaniem przez nie na wydatkach na utrzymanie godnych warunków na terenie wspomnianych obozów.
Jądro ciemności
Afryka okazała się polem eksperymentów wykraczającym poza obozy koncentracyjne. Kiedy przypominamy sobie hitlerowską koncepcję Lebensraum, która stać miała za eksterminacją m.in. Żydów, Romów i Słowian i skolonizowaniem przez III Rzeszę przestrzeni sięgającej po Ural, słowo „skolonizować” nie pojawia się przypadkiem.
Kiedy od czasu do czasu zdarza się słyszeć o tym, jak to Europejczycy przynosili kolonizowanym krajom kaganek oświaty, warto naprzeciw tej tezie postawić przywoływane przez Traversa liczby, o których rzadko się pamięta. Słyszy się jeszcze czasem o horrorach, jakie zaznało Kongo króla Leopolda, w wyniku których w okresie między rokiem 1880 a 1920 liczba ludności zmniejszyła się z 20 do 10 milionów. Lista takich przypadków jest jednak dłuższa i obciąża wiele europejskich krajów.
Wymieńmy tylko kilka, poruszonych w książce: Wybrzeże Kości Słoniowej (Francja) – spadek liczby ludności z 1,6 mln do 160 tysięcy w ciągu raptem 10 lat (1900-1910). Sudan (kondominium brytyjsko-egipskie) – redukcja z 8-9 do 2-3 milionów w latach 1882-1903. Depopulacja rzędu 90% na Tahiti i w Nowej Kaledonii (Francja). Szereg klęsk głodu, które dziesiątkowały ludność Indii (Wielka Brytania). Masakry dokonywane na rdzennej ludności dzisiejszej Namibii przez niemieckie oddziały kolonialne…
Procesy kolonizacyjne nie zaprzątają nam tak bardzo głowy, działy się bowiem daleko – na metaforycznym „Czarnym Lądzie”. Jeśli jednak sądzimy, że nie mają wpływu na to, jak postrzegamy dzisiejszy świat, to bardzo się mylimy.
Traverso pokazuje, jak sprzężenie języka naukowego i imperializmu służyło tworzeniu nierówności i usprawiedliwianiu zbrodni. Darwinistyczny dobór gatunków przenoszono na grunt stosunków międzyludzkich, dowodząc niższości podbijanych ludów. Wspierający podboje badacze i publicyści dowodzili, że humanitarne uczucia wobec dalekich ludów są bez sensu, bowiem są one niejako „z natury” skazane na wyginięcie.
Do tej już i tak niepokojącej mieszanki wystarczyło zdaniem Traversa dorzucić jeszcze tylko kilka czynników, by w ich wyniku powstała narodowosocjalistyczna mieszanka, która wywróciła Europę do góry nogami. Krwawa łaźnia przemysłowej wojny w okopach zmieniła postrzeganie żołnierza jako rycerskiego bohatera i przeniosła społeczną wyobraźnię w stronę robotnika, biorącego udział w fabrycznym procesie selekcji narodów – tym razem już tych europejskich.
Dawne fobie wobec społeczności żydowskiej, opierające się głównie na różnicy kulturowej, coraz częściej wyrażane były w języku „biologii”. Tworzono całościowe dychotomie, wedle których byli Żydzi źródłem całego zła, wiązanego z narodzinami nowoczesnych społeczeństw przemysłowych. Wiązano ich zarówno z ponadnarodowym kapitałem, jak i bolszewickim zagrożeniem, za które również mieli być odpowiedzialni.
Powidoki
No dobrze, ale czemu wszystko to skojarzyło mi się z dzisiejszymi debatami na temat migracji? Choćby dlatego, że bardzo często dowodzimy, jak to jesteśmy pełnoprawnymi członkami europejskiej rodziny.
Co złego, to nie my – z równym zapałem wypomnimy Szwecji czy Szwajcarii konszachty z III Rzeszą co zaprzeczymy problemowi z antysemityzmem wśród Polaków w czasie II wojny światowej. Pojawienie się tematu Jedwabnego w niedawnych debatach prezydenckich pokazuje, że nadal mamy problemy z uwierzeniem, że w latach 1939-1945 zbiór Polek i Polaków nie pokrywał się w 100% ze zbiorem Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata.
Z wypominaniem kolonializmu miewamy zresztą podobnie. Jeśli już nie twierdzimy, że zachodnie mocarstwa przyniosły Afryce, Azji czy Karaibom li tylko postęp, to z chęcią zapominamy o masowym fenomenie tęsknoty za polskimi koloniami. Do opisu tego zjawiska nie trzeba odwoływać się do tez Jana Sowy o tym, że dla Rzeczpospolitej Obojga Narodów terenem kolonizacji była Ukraina – wystarczy cofnąć się do okresu międzywojennego, kiedy to milion osób należało do zabiegającej o zamorskie posiadłości dla kraju Ligi Morskiej i Kolonialnej.
Jeśli dziś możemy wygłaszać opinie o tym, że nie odpowiadamy za problemy rejonów, z których do Europy ciągną imigranci, to jest to raczej efekt braku przestrzeni do kolonizacji w momencie odzyskania niepodległości, nie zaś fundamentalnego odrzucenia tej idei, kiedy święciła ona swe tryumfy.
Dość wspomnieć (o czym przeczytać możemy w omawianej na łamach „Zielonych Wiadomości” książce „Kraków i Galicja wobec przemian cywilizacyjnych (1866-1914). Studia i szkice”), że w latach 80. XIX wieku polska opinia publiczna z zapartym tchem śledziła wyprawę Stefana Szolca-Rogozińskiego do Kamerunu, która w pewnym momencie nieomal przekształciła się w konflikt kolonialny między Niemcami a Wielką Brytanią, pod protektorat której chciał oddać poznawane przez siebie obszary. Nie ma powodu sądzić, że gdyby istniała wówczas niepodległa Polska, zwracałby się pod opiekę królowej Wiktorii.
Imigranci a sprawa polska
Jeśli więc na serio myślimy o byciu nowoczesnym europejskim społeczeństwem, musimy umieć mierzyć się także z tymi mniej przyjemnymi faktami z życia cywilizacji, której częścią się czujemy. Nie negując jej niewątpliwych osiągnięć, powinniśmy widzieć z pozoru nieoczywiste powiązania między pewnymi elementami postępu a ich niezbyt chwalebnymi skutkami.
Chwaląc się zatem przynależnością do cywilizacji europejskiej nie powinniśmy zapominać o tym, że ma ona również i swoją drugą, bardziej mroczną stronę. Świadomość ta powinna sprawić, że z jednej strony dostrzeżemy tragedię tonących na Morzu Śródziemnym, z drugiej zaś zaproponujemy wobec niej alternatywy bardziej humanitarne niż oddawanie uchodźców w ręce przemytników czy rządów krajów Afryki Północnej, spychających ich do obozów na pustyni.
Alternatywy te nie muszą oznaczać w pełni otwartych granic – na początek możemy przyjąć minimalistyczne założenie, że uciekającym przed wojną należy się pomoc. Kiedy już uznamy je za słuszne, będziemy mogli krok po kroku pokazywać, że Europa może jeszcze być dumna z podejmowanych przez siebie działań. Wystarczy, że zacznie budować trochę lepszy świat. Polska może w tym procesie odgrywać rolę bardziej ambitną niż tylko „wyciskania brukselki”.
Enzo Traverso, Europejskie korzenie przemocy nazistowskiej, Instytut Wydawniczy Książka i Prasa, Warszawa 2011, 209 stron.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.