Muzeum z wizją
Lawendowe Muzeum Żywe im. Jacka Olędzkiego – etnograficzny przystanek edukacyjny i warsztatowy, w którym można zasmakować powrotu do wiejskich czasów minionych – zrodziło się z wizji. Obraz Muzeum miałam dokładnie wyobrażony, z najdrobniejszymi detalami. Nawet wielki, biały pies leżał przy wejściu.
Dwa lata temu – jakiś miesiąc po doświadczeniu owej wizji – pojawił się biały pies, który z nami zamieszkał. Wtedy pomyślałam, że ten pies jest forpocztą Muzeum.
W braku innych możliwości, po odrzuceniu moich wniosków europejskich, postanowiłam ogłosić projekt na polakpotrafi.pl. Uznałam w desperacji, że to jedyny sposób, by zebrać środki na budowę Muzeum. Obmyśliłam tekst projektu, nagrody, korzystając z opisu w regulaminie portalu. Jakiś tydzień przed końcem projektu mieliśmy dopiero połowę sumy. Wtedy została wyemitowana radiowa audycja w „Trójce”, w której opowiedziałam o Lawendowym Polu i pomyśle na Lawendowe Muzeum. W ciągu kolejnych czterech dni z wypiekami śledziliśmy, jak rośnie zebrana kwota, a w dniu finału projektu na polakpotrafi.pl płakaliśmy ze szczęścia.
Był styczeń 2014. Na początku lutego portal przekazał nam środki, w połowie lutego znaleźliśmy chatę do przeniesienia i umówiliśmy się z cieślami, a na początku marca cieśle zaczęli rozbiórkę chaty, co trwało jakieś 7 dni łącznie z transportem. Potem zaczęła się budowa u nas – z tygodniową przerwą, którą wykorzystaliśmy na porządne umycie karcherem wszystkich ścian domu. Akurat, gdy podeschły, wrócili cieśle, aby zbudować dach.
Przez całą wiosnę powoli, lecz nieustannie pracowaliśmy na chatą. Pod koniec kwietnia przyjechała grupa wolontariuszy, która przez całą majówkę pomagała nam uszczelnić sianem i gliną przestrzenie między balami. Wtedy też zrobiliśmy podłogi w salach wystawowych i całą masę drobnych czynności remontowych, jednocześnie malując wszystkie zewnętrzne ściany olejem skalnym, by je zabezpieczyć przed wilgocią.
Muzeum zostało otwarte dla zwiedzających zgodnie z planem, przewidzianym w projekcie, czyli 15 czerwca 2014 r. To było niezwykle wzruszające Otwarcie, przyjechał zespół wokalny i zespoły instrumentalne, słuchaliśmy starych utworów łemkowskich, ukraińskich, polskich. Wszyscy występujący dali nam swój talent w darze na tę specjalną okazję, no a my nie mieliśmy grosza na honoraria.
Przyjechało wiele osób – specjalnie na Otwarcie – z dalekich stron kraju, wielu naszych Sprzymierzeńców, którzy pomogli nam na polakpotrafi.pl, wielu przyjaciół, znajomych i członków rodziny. Było pyszne jedzenie, które wolontaryjnie ugotował i przyrządził nasz przyjaciel.
Zaczynałam projekt sama, ale już w trakcie jego trwania pojawili się sprzymierzeńcy, serdeczni ludzie, przyjaciele. Dlatego widzicie, jak nagle pojawiło się „my” zamiast „ja” w tym tekście. I tak już zostało: jestem otoczona serdecznymi sprzymierzeńcami, bez których Muzeum nie zaistniałoby.
Muzeum, zrodzone z wizji, zaczęło działać, ale dalej wyglądało to jak wizja, tym razem zmaterializowana.
Od dnia otwarcia mieliśmy gości, którzy przyjeżdżali specjalnie po to, aby zwiedzić nasze Muzeum! Okazało się, że jest wiele osób, średnio kilkadziesiąt dziennie, które pragną zwiedzić Muzeum, doświadczyć jego szczególnej atmosfery, posłuchać kustoszki, dotykać starych przedmiotów, przechadzać się, albo też po prostu posiedzieć w cieniu starej chaty.
Przy okazji oprowadzania gości muzealnych okazywało się raptownie, że zwiedzający mają tu też swoją historię do opowiedzenia. Niewielki przedmiot, zabytek kultury materialnej stawał się pretekstem, który uruchamiał wspomnienia, obrazy dawno doświadczanych przeżyć u babci, cioci, prababci, gdzieś w dalekich stronach. W efekcie to my, zespół opiekunów Muzeum, siedzieliśmy, zasłuchani w historie ludzi, którzy wpadli do nas na moment, a zostali na dwie godziny. Byliśmy zasłuchani i oczarowani opowieścią naszych gości, ktoś podawał nam lawendową herbatę, a opowieść toczyła się dalej.
Miałam silne wrażenie, że muzealna chata znajduje się na styku światów. Przychodzili jacyś ludzie z daleka, mieli jakieś wyobrażenia i oczekiwania, wchodzili do środka… i nagle wszystko się zmieniało, z „obcych” stawali się „swoi”, długo rozmawialiśmy, nie mogliśmy się rozstać, jakby samo jedynie wejście do wewnątrz zmieniało świat, zmieniało czas, rzeczywistość. Na pożegnanie obejmowaliśmy się jak starzy przyjaciele.
Dla mnie to jest jak cud, zjawisko tak już rzadkie we współczesności. Chodziłam po takich spotkaniach jak we śnie, próbując ogarnąć umysłem, co właściwie się tu zdarzyło. Trochę to wszystko nie mieściło mi się w głowie. Wiele spotkań jednego dnia, wszystkie tak intensywne, mocne, niezwykłe. No i ten nagły przypływ czasu, który – tak bardzo przecież deficytowy – nagle spuchł, rozszedł się po wszystkich zakamarkach Muzeum i umościł na dobre.
Muzeum otrzymało dary od ludzi, znanych i nieznanych nam wcześniej, obrazy, tkaniny, przedmioty codziennego użytku sprzed lat. To było bardzo wzruszające! Lniane prześcieradło, ręcznie utkane z ręcznie uprawianego lnu na kresach dawnej Rzeczypospolitej. Krzesło Marszałka Piłsudskiego. Żelazko z duszą. Magiel. I wiele, wiele innych, małych i dużych przedmiotów, które pięknie wkomponowały się z Muzeum. Bo jaka ekspozycja, taka też jest zasadnicza materia muzealna, czyli chata. Łemkowska chyża na Warmii, 25 kilometrów na północny zachód od Olsztyna, we wsi Nowe Kawkowo na terenie Lawendowego Pola, pierwszej warmińskiej plantacji lawendy i manufaktury zielarskiej. Symbol współczesnej Warmii, gdzie mieszkają obok siebie ludzie spod Krosna, Przemyśla, Lublina, Wilna.
Warmiacy, tutejsi ludzie, mieszkają teraz w Niemczech. A współcześni tutejsi ludzie na początku stycznia każdego roku jadą do cerkwi w Olsztynie, uczestniczyć w świątecznej mszy i wysłuchać koncertu chóru prawosławnego. Muzeum jest też takie właśnie: prawosławne na poniemieckiej ziemi, przyszło tu śladem przesiedlonych Łemków.
Autorem pomysłu na Muzeum Żywe był Jacek Olędzki, etnolog z Uniwersytetu Warszawskiego, mój profesor. Zrealizował takie muzeum kiedyś pod Płockiem, we wsi Murzynowo, na terenie stacji geologicznej. Pamiętam, jak my, studenci, staliśmy oczarowani w cieniutkich snopach światła, przeświecających przez dziurawe ściany starej, drewnianej chaty. Jacek Olędzki opowiadał wówczas, że w dawnych czasach łóżeczka dla dzieci były z gałązek wierzbowych, a nie z plastiku… Że maleńkie dziecko patrzyło na smugi światła z zachwytem, tak, jak my teraz. Że z pewnością kształtowało to świat wrażliwości małego człowieka, może też miało głębszy sens.
Pomyślałam, że warto pociągnąć tę myśl, spróbować kontynuacji. Że szkoda byłoby, gdyby taki pomysł pozostał jedynie w pamięci etnologów i czytelników książek Jacka Olędzkiego. Może – tak jak dla mnie – także dla szerszego odbiorcy Muzeum Żywe stanie się szczególnym, cennym doświadczeniem.
Ilustracje pochodzą ze strony muzeum.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.