Komu służą prawa autorskie?
Czy kopiowanie plików i kradzież to jedno i to samo? Czy prawa autorskie służą twórcom? Jak daleko sięgnąć potrafi chęć zarobku wielkich korporacji? Dlaczego oczekuje się od nas przekazywania danych na swój temat, gdy o podobnej przejrzystości rządów i globalnego biznesu możemy tylko pomarzyć? Na te pytania odpowiedzi szuka pierwsze kompendium wiedzy o pirackiej polityce.
Latarnia morska
Nowym ideologiom zdarza się powstawać wokół książek. Marksiści uznają za podstawę swoich przekonań „Manifest komunistyczny”, Naomi Klein swoim „No Logo” dała narzędziownię opisu rzeczywistości ruchom anty- i alterglobalistycznym. Do tej pory Partie Piratów powstawały częściej wobec konkretnych przejawów „nowego wielkiego grodzenia”, pojawiających się w internecie, niż wokół kultowych publikacji. Ułatwiało to ich portretowanie jako „formacji jednej sprawy”, pomijając rozwój myśli programowej i krytyki otaczającej rzeczywistości.
Ten wizerunkowy i intelektualny problem usiłuje rozwiązać książka „No Safe Harbor. Essays About Pirate Politics”, przygotowana przez Partię Piratów Stanów Zjednoczonych. W odróżnieniu od swych koleżanek i kolegów ze Szwecji czy z Niemiec partia dopiero rozpoczyna swą polityczną przygodę, już teraz udało się jej jednak przygotować zbiór tekstów, mających przybliżyć główne założenia nowej, rodzącej się na naszych oczach ideologii politycznej. Obok edycji papierowej dostępna jest wersja do darmowego ściągnięcia w różnych formatach ze specjalnej strony internetowej. Licencja Creative Commons umożliwia swobodne dzielenie się i ewolucję projektu.
Już sama struktura „No Safe Harbor” ma w zamyśle zapoznawać osobę czytającą z trzema filarami pirackiej polityki. Do tej pory kojarzona była ona głównie z jednym z nich – z walką o reformę praw autorskich. Kolejnymi kwestiami ją konstytuującymi jest kwestia przejrzystości i odpowiedzialności działania instytucji publicznych oraz komercyjnych, a także prawo do prywatności, naruszane przez oba te sektory zarówno w postaci wszędobylskich kamer przemysłowych, jak i poprzez zdobywanie różnymi sposobami danych osobowych.
Od cenzury do prawa
Teksty historyczne takich tuzów analizy społeczeństwa cyfrowego, jak założyciel pierwszej na świecie – szwedzkiej – Partii Piratów, Ricka Falkvingego czy znanego także w Polsce autora książki „Wolna kultura”, Lawrenca Lessiga, przybliżają niewygodną prawdę na temat praw autorskich, o której nie usłyszy się od koncernów czerpiących zyski z ich tytułu. Jak wskazuje Falkvinge, pierwsze pomysły związane z ograniczaniem praw do swobodnego kopiowania pojawiły się ze strony kościoła katolickiego, zazdrośnie strzegącego swych wpływów w renesansowej Europie. Próby wprowadzenia zakazu drukowania powiodły się na krótką metę we Francji – tyle że poprzez „powiodły się” należy rozumieć wprowadzenie prawnego zakazu druku, nie zaś realne ograniczenie napływu publikacji, przemycanych przez granicę kraju.
W Anglii zdecydowano się na obranie innej drogi. Walcząca z protestantyzmem córka Henryka VIII, Maria, przyznała w 1557 r. „copyright”, czyli monopol na druk jednej jedynej drukarni w Londynie. Sojusz tronu i monopolu drukarskiego służył obu stronom – jednej zapewniał ochronę przed rozpowszechnianiem antykrólewskich publikacji, drugiej – niebotyczne zyski. Spór o zasadność takiego przywileju ciągnął się latami i był jednym z ważniejszych tematów w angielskiej polityce. Ostatecznie wygasł w 1695 r., jednak jeszcze przez jakiś czas drukarze London Company of Stationers usiłowali niezgodnie z prawem wymuszać jego stosowanie.
Ostatecznie udało się przywrócić prawo autorskie w r. 1710 w innym, bliższym nowoczesnemu rozumieniu. Odtąd miało ono przysługiwać nie drukarni, ale autorowi tekstu. Z początku miało formę fakultatywną: twórca mógł zastrzec swoje prawa do dzieła na 14 lat, z możliwością ich wydłużenia o kolejne 14. Idea ta stopniowo zaczęła zdobywać popularność (wraz ze zmianą nastawienia mających na początku mieszane uczucia dystrybutorów treści) aż do jej umiędzynarodowienia poprzez podpisaną w 1886 r. Konwencję Berneńską, ustalającą okres ich obowiązywania na 50 lat po śmierci twórcy. Jak na ironię, dużą rolę w tym procesie odegrał Victor Hugo, dla którego prawa autorskie miały stanowić sposób na równoważenie interesów pisarzy i dystrybutorów, co z czasem pogarszać zaczęło pozycję trzeciego elementu tej układanki – odbiorców kultury.
Korporacyjne dwójmyślenie
Za każdym razem, gdy tylko istniało ryzyko skurczenia się zysków, dystrybutorzy straszyli końcem cywilizacji. Tak było, gdy w Wielkiej Brytanii w połowie XIX w. powstawać zaczęły publiczne biblioteki. „Skoro ludzie będą mogli pożyczać książki za darmo, to na pewno nie będą ich kupować i nikt nie będzie w stanie utrzymać się z pisania” – argumentowali. Jak wskazuje Lawrence Lessig, podobne obawy towarzyszyły niemal każdej nowej technologii – od filmu dźwiękowego, poprzez kasety magnetofonowe, aż po format MP3 i dzisiejsze serwisy umożliwiające przechowywanie dużych plików video.
Co ciekawe, spora część walczących dziś z piractwem przemysłów kultury to właśnie piractwu zawdzięcza swoje istnienie. Hollywood powstało bowiem tylko dlatego, że założyciele przyszłych wielkich wytwórni przenieśli się do Kalifornii ze wschodniego wybrzeża, gdzie łatwiej było egzekwować prawa patentowe Thomasa Edisona do kinematografu. W nowym miejscu zdołały okrzepnąć na tyle, że doczekały wygaśnięcia patentu. Kilkadziesiąt lat później te same wytwórnie walczyły z kasetami magnetowidowymi. Spór znalazł swoje rozwiązanie dopiero w amerykańskim Sądzie Najwyższym, który stosunkiem głosów 5-4 zapobiegł delegalizacji tej formy kopiowania treści.
Jeszcze inne źródło – o czym możemy przeczytać w tekście Falkvinge – mają analogiczne do praw autorskich prawa przemysłu fonograficznego. Aż do okresu międzywojennego większość państw uznawała za istotną ochronę praw muzyków, ale już nie przemysłu fonograficznego. Zmieniło się to dzięki… faszystowskim Włochom, które kierując się swoimi korporatystycznymi założeniami zorganizowały w 1933 r. międzynarodowy zjazd przemysłu fonograficznego. Spotkania te, kontynuowane po wojnie, doprowadziły do przyjęcia w 1961 r. Konwencji Rzymskiej, dającej mu prawa identyczne z autorskimi i w praktyce niwecząc starania o alternatywny, sprzyjający muzykom system regulacji międzynarodowych, nad którym pracowała Międzynarodowa Organizacja Pracy.
Wszelkie prawa zastrzeżone
Jakie są konsekwencje takiego, a nie innego rozwoju systemu praw autorskich? Przykład z muzycznego poletka podaje w swym tekście Kembrew McLeod. Opisuje on twórczość amerykańskiego piosenkarza country o lewicowych poglądach, Woody’ego Guthrie. Guthrie, wzorem innych muzyków z tego gatunku, swobodnie wykorzystywał znane od dziesięcioleci, wywodzące się jeszcze z Anglii melodie, wplatając w nie swoje teksty. Dziś, w kilkadziesiąt lat po jego śmierci, prawa autorskie do jego bliskich idei socjalistycznych pieśni ma The Richmond Organization, lekce sobie ważąca wspólnotowe przesłanie autora.
W 2004 r. chciała ona pozwać twórców rysunku politycznego, wykorzystującego słowa napisane przez Guthriego. Zrezygnowała dopiero wtedy, kiedy okazało się, że… może nie mieć praw autorskich do przywołanej w nim piosenki, która napisana była w czasie obowiązywania krótszego „okresu ochronnego” i która miała trafić do domeny publicznej w 1973 – 41 lat przed powstaniem oskarżanego o naruszenie praw autorskich rysunku.
Prawa autorskie i patenty dotyczą nie tylko kultury, ale także innych dziedzin życia. Ich wpływ na jego jakość jest szczególnie widoczny w żywności i medycynie. „Prywatyzacja życia”, o której pisze Kembrew McLeod, sięga patentowania pojedynczych elementów ludzkiego genomu przez globalne koncerny farmaceutyczne. Za każdym razem, gdy kobiety badane są na obecność zwiększającej prawdopodobieństwo raka piersi mutacji genów BRCA-1 i BRCA-2, do firmy Myriad Genetics trafia tantiema z tytułu przeprowadzenia badania z użyciem opatentowanego genu. Koncerny rolnicze, takie jak Monsanto, pozywają do sądów rolników, na polach których wyrastają rośliny z przeniesionych przez wiatr ziaren koncernów. Te same koncerny nie widzą niczego złego w swobodnym korzystaniu np. ze zgromadzonej przez pokolenia wiedzy medycznej zamieszkujących Amazonię plemion indiańskich, które za wskazanie leczniczych właściwości występujących tam roślin żadnego honorarium nie otrzymują.
O prawo do produkowania tanich, ratujących życie leków generycznych toczą się boje podczas światowych negocjacji handlowych. Opór krajów rozwijających się, takich jak Brazylia, zmusił w tej sprawie do ustępstw głównego rzecznika interesów firm farmaceutycznych – Stanów Zjednoczonych. Walka między interesami społecznymi – z ratowaniem życia włącznie, a chęcią zysku wielkich koncernów trwa, a każdy kolejny globalny układ handlowy przesuwa granicę raz w jedną, raz w drugą stronę.
Cyfrowy Nowy Ład
Książka „No Safe Harbor” rzuca nowe światło na gorący w obliczu protestów przeciwko ratyfikacji ACTA temat. Po jej lekturze znacznie trudniej bronić twierdzenia, że prawa autorskie służą temu, by pisarze i muzycy nie głodowali. Kulisy ich powstania wskazują, że znacznie bliżej niż do „ochrony własności intelektualnej” jest im do grodzenia wspólnego kulturowego pastwiska na rzecz wielkich koncernów. Autorki i autorzy zebranych w niej artykułów chcą nowego otwarcia – tak jak idea zrównoważonego rozwoju ma na celu równoważenie interesów środowiska, społeczeństwa i gospodarki, tak w świecie kultury potrzeba nam dziś nowej równowagi między ochroną praw twórców, dystrybutorów i odbiorców. Nowe modele dystrybucji treści i zarabiania na niej wymagają świeżego spojrzenia na prawa autorskie. Utrzymywanie, że ochrona dzieła sięgająca 70 lat po śmierci autora chroni kogokolwiek poza zyskami dystrybutorów, wydaje się coraz trudniejsze.
Książkę „No Safe Harbor. Essays About Pirate Politics”, można za darmo pobrać ze strony http://www.nosafeharbor.com/. W ciągu pierwszego tygodnia od opublikowania została ściągnięta ponad 10 tys. razy.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.