Badanie w Watykanie
Odcinek 4.
Poprzedni odcinek: Studium w londyńskiej słocie
Nauczeni niełatwym doświadczeniem Luby, która o mało się nie udusiła w gorsecie w wiktoriańskim Londynie, zaczęliśmy być ostrożni. Nawet nie myśleliśmy o tym, by kolejna z nas, Smysława, startowała w etnograficzną podróż do Watykanu sprzed ponad tysiąca lat w kobiecych ciuszkach z tamtych czasów. Owszem, gorsety nie były jeszcze w modzie. Suknie mieli nawet fajne, złego słowa nie powiemy. Ale nie suknie były wtedy problemem. Problemem było być kobietą.
Tak więc oboje, Smyszka i Żelik, przezornie wystartowaliśmy od razu w stroju męskim, a konkretnie mnisim. Żelibrat strasznie się denerwował, że będzie musiał wygolić sobie głowę, ale nasza promotorka wyjaśniła nam, że benedyktyńska tonsura była aktem równościowym – we wczesnym średniowieczu tylko mężczyźni z klas wyższych nosili długie włosy. Im niższy status, tym krótsze włosy – niewolnicy mieli głowy golone na zero. Włosy odrosną, a zawsze miło jest sabotować hierarchie. Taki mnich w ogóle był raczej niezłym kontestatorem społecznym w tamtych czasach. Klasztory benedyktyńskie nie miały scentralizowanej władzy i rządziły się jak autonomiczne komuny. Dla takiej sprawy można poświęcić włosy.
Żeby nie budzić zbyt wielkich podejrzeń, wcieliliśmy się w rolę pielgrzymów do świętego miasta. W towarzystwie sympatycznego osiołka i z poważną wałówą z naszych czasów zamaskowaną jako suchary i inne tradycyjne formy prowiantu, ruszyliśmy w drogę. Wcale nie z Francji, skąd niby mieliśmy wyruszyć, ale z pobliskiego wybrzeża Morza Śródziemnego, co i tak było niezłą wędrówką w tych – powiedzmy to szczerze – dzikich czasach. Piękno i świeżość natury kompensowały nam tylko po części skutki ataków owadów na nasze nazbyt cywilizowane skóry. Przy czym mnisi strój i tak sprawdzał się nieźle w roli moskitiery. Osiołkowi wędrówka się podobała bardziej niż nam.
A czasy w Stolicy Piotrowej były srogie. W 882 roku papież Jan VIII został najpierw przytruty przez swój dwór, a potem zatłuczony niczym półżywy szczur. Potem Hadrian III zmarł w niejasnych okolicznościach. Z kolei w 897 roku Stefan VI został uwięziony i uduszony po tym, jak wygrzebał trupa swojego znienawidzonego poprzednika na Tronie Piotrowym, osądził, poćwiartował i wrzucił do Tybru. Obalony i zamordowany został także Leon V w 904 roku. A także Jana X ćwierć wieku później, uduszony poduszką. Nie z własnej woli zszedł też z tego świata Jan XI w 935 roku. Krwawą wisienką na torcie był zaś w 964 roku Jan XII, zapalony hazardzista, bardziej od mszy ceniący grę w kości i przygody w alkowie. Ostatniej z nich nie przeżył: albo dostał udaru podczas łóżkowych igraszek albo nakrył go i pozbawił życia mąż kobiety, z którą ów „Ojciec Święty” miał romans.
Jak Kościół przetrwał ten okres i nie upadł? Chyba to nie papieże w tym czasie zarządzali. Nie wygląda też na to, by miały jakąś ważną decyzyjną rolę komitety, kolektywy, czy rady, pod jakąkolwiek właściwą epoce nazwą. Kto lub co zapewniał więc minimum stabilizacji całej firmie? Oto jest pytanie dla młodych naukowców, zajmujących się etnografią organizacji! Przepytywanie w czasach zgonów było jednak zbyt ryzykowne, nawet nasz osiołek musiał o tym wiedzieć. Dlatego wybraliśmy czas po zejściu Jana XII, gdy sytuacja nieco się uspokoiła. A przynajmniej tak nam się wydawało. Naszym informantem został niejaki Sanderus Starszy. Ów przedsiębiorczy człowiek dostarczał kościołom relikwie, które po drugim soborze nicejskim w 787 roku musiały obowiązkowo znaleźć się na stanie każdej chrześcijańskiej świątyni. Gdy go spotkaliśmy, zacny Sanderus miał na sprzedaż m.in. kopytko osiołka, którym Święta Rodzina uciekła do Egiptu (dziwne, że mimo upływu stuleci wyglądało identycznie jak kopytko naszego własnego kłapoucha), pióro ze skrzydeł archanioła Gabriela (wyglądało zadziwiająco podobnie do piór miejskich gołębi), a także olej, w którym poganie chcieli usmażyć św. Jana (chyba niejadalny), pot wylany przez św. Jerzego w walce ze smokiem (skromna fiolka) oraz szczebel z drabiny, o której śnił biblijny Jakub (bez komentarza). Pomyślicie, że Sanderus to mało wiarygodny informator, skoro miał na zbyciu takie cuda, pamiętajcie jednak, że w Średniowieczu relikwią było to, co zetknęło się ze świętym oryginałem, zawierało jego cząstkę lub po prostu na niego wyglądało. Troszkę tak jak w naszych czasach fragmenty kodu używanego przez Juliana Assange. Wielki Julian mógł ich nigdy nie widzieć na oczy – ale ktoś tam gdzieś tam w szeroko pojętej współpracy z nim stworzył, więc – co dalej wszyscy wiecie. Po kilku głębszych szklanicach piwa (dobre mieli w tamtych czasach trzeba to przyznać!) nasz handlarz wcale tego nie krył. A że był rzymianinem z dziada pradziada, szybko zdradził nam, kto naprawdę rządził, gdy papieże zmieniali się jak w kalejdoskopie. – Moi kochani, przecież każdy wie, że niewiasty! – żachnął się.
– Niewiasty? – odparliśmy ze zdziwieniem. – Ale przecież nie kobiety, który widzimy tu dookoła jako posługaczki.
– Oczywiście, że nie – skrzywił się Sanderus Starszy. – Chodzi o wpływową panią Teodorę i jej córkę Marozję. To one, wykorzystując wszelkie środki dostępne… hehe… niewiastom i arystokratkom, zmieniały Ojców Świętych jak rękawiczki. Aż w końcu osadziły na nim kogoś z własnego rodu: 21-latka, który przyjął imię Jana XI. To był syn Marozji i wnuk Teodory. Lecz w końcu je także ktoś wykończył.
Tym samym Sanderus potwierdził to, o czym czytaliśmy już w książkach poświęconych pornokracji, jak nazwali historycy okres, gdy w Stolicy Piotrowej pierwsze skrzypce grały wpływowe intrygantki i kurtyzany. Lecz nasz handlarz zaskoczył nas czymś jeszcze.
– Nie ma już sensu tego wspominać. To tylko kolejny dowód, że kobiety nie nadają się do rządzenia. Wcześniej dostaliśmy lekcję z papieżycą Joanną i nie wyciągnęliśmy z tego odpowiednich wniosków – powiedział.
– Z papieżycą Joanną? – znów udaliśmy, że nic nie wiemy. Przy czym, dzięki temu, że Smyszka ćwiczyła samokontrolę, nie wypaliła Sanderusowi co myśli o stwierdzeniach typu, że kobiety nie umieją rządzić. Niniejszym zaświadczamy, że zajęcia z samokontroli przydają się bardziej, niż seminarium o etycznym motywowaniu informantów. Nasz był zmotywowany tym bardziej, im więcej wypił piwa.
– Na rdzę z kluczy świętego Piotra! – Sanderus Starszy aż podskoczył na drewnianej ławie – Skąd żeście przybyli braciszkowie, że brak wam tak podstawowej wiedzy. Wszak nieco ponad sto lat temu przybył do Rzymu z Aten niejaki Jan Anglicus…
– Anglicus? Z Aten?
– Anglicus czy Angelicus, już nie pomnę. Ważne, że nikt nie mógł mu dorównać w dyskusji o teologii, w gramatyce i retoryce. Wszyscy byli pod takim wrażeniem, że obrano Jana papieżem. Sprawa się rypła, gdy podczas jednej z procesji zaczął wydawać nieprzystojne jęki, po czym na oczach swej świty zaczął rodzić. Okazało się, że tak naprawdę Jan był Joanną, a za sprawą jednego ze swych dworzan zaszedł w ciążę. Papieżyca nie przeżyła jednak porodu.
– To znaczy? –dopytaliśmy.
Sanderus tylko uśmiechnął się krzywo.
– Papieżyca zmarła w połogu, czy skończyła jak Teodora i Marozja? – naciskaliśmy.
– Wszystkie kobiety są siebie warte. Głupie i zarozumiałe, aż w końcu źle kończą – odparł Sanderus Starszy. Smyszka miała zaliczoną samokontrolę celująco, więc tylko wzniosła oczy do góry, jakby się modliła. Handlarz bezstresowo kontynuował pijany wywód – Każdy wam to powie: nieważne, czy handlarz, czy kleryk czy biskup.
I tak chyba natrafiliśmy na ślad tego, co sprawiło, że Kościół przetrwał. Konserwatyzm i zarządzanie przez wskazanie kozła ofiarnego. To drugie później zostało rozsławione jako neoliberalne zarządzanie kulturą korporacji. Prekursorski projekt z pierwszego tysiąclecia dodatkowo zastosował fanatyczne uprzedzenia wobec kobiet, na które zrzucono winę za błędy i wypaczenia Kościoła. Przy okazji na wieki taki styl zarządzania tą najważniejszą wówczas firmą zamknął im drogę do wszelkich urzędów, w ogóle.
Zdołowani i zniesmaczeni wróciliśmy do domu dla pielgrzymów. Wewnątrz zastaliśmy w naszej izbie nieznanego wcześniej pątnika. Wyglądający na przybysza z dalekiej północy, ubrany dość skromnie, miał ze sobą wór, w którym coś głośno pobrzękiwało.
– Braciszkowie – powiedział nam. – Jestem Jozin z Bazin, dworzanin księżnej Dubravki. Przybywam z daleka, z północnych ziem nad rzeką Vistulą. Pomóżcie proszę.
– Chętnie. Co możemy zrobić?
– Wysłano mnie ze skromnym podarkiem dla Ojca Świętego Jana XII…
Uśmiechnęliśmy się lekko, wyobrażając, jak podarek zostaje przegrany podczas gry w kości w alkowie jakiejś mężatki, ale nasz rozmówca tego nie zauważył.
– Kiedy ledwie ruszyłem w drogę – kontynuował pielgrzym – dobiegły mnie słuchy, że jest już kolejny następca św. Piotra: Leon VIII. Słałem listy, zasięgałem języka, wydawałem pieniądze od mej pani, aż w końcu dowiedziałem się, przez jakich dworzan można doczekać się do niego audiencji. Kiedy jednak byłem w połowie drogi, okazało się, że to już nieaktualne. Następcą św. Piotra był już Benedykt V. Mądrzy duchowni z dworu cesarskiego, z którymi się kontaktowałem i zapłaciłem za protekcję, wszystko mi wyłożyli. Kiedy jednak wydałem kolejne pieniądze i stanąłem w świętym mieście, sytuacja znów się zmieniła. Rządzi już Jan XIII, a na dodatek wieść gminna niesie, że nie wiadomo, jak długo to potrwa. Straciłem już świtę i szaty, został mi tylko ten worek, a potrzebuje wsparcia i ochrony.
– Z naszej strony? Hmm… służymy, nie tylko modlitwą… I spokojnie, to wokół to tylko intrygi i wojenki, czasy trucia i duszenia papieży właściwie już minęły – pocieszyliśmy nieszczęśnika. – A Jan XIII ma wsparcie niemieckiego cesarza, łatwo władzy nie odda.
– To dobrze, to dobrze – pielgrzym znów zabrzęczał swoim workiem ze skarbami. – Mam dla niego podarek i prośbę.
– Zdradzisz nam, jaką? – zapytaliśmy.
– Trzeba ochrzcić kraj nad Vistulą. Inaczej wcześniej od papieża zrobią to misjonarze z Konstantynopola i Rzym straci wpływy na wschodzie…
– Serio? – zmarszczyliśmy się.
– No dobra – Jozin zmrużył oko. – Trzeba ukrócić nad Vistulą dzikie obyczaje. Skończyć z pogańskimi bałwanami, z kapłankami pożal się Boże i z tymi wszystkimi dziewuchami, które ani myślą dochowywać dziewictwa przed ślubem. Włos się na głowie jeży!
Smyszka poklepała się z zakłopotaniem po tonsurze. Żelik przeprosił i poszedł nakarmić osiołka, który wydał z siebie przeciągły dźwięk.
– No, ładna historia – powiedział Żelik do osiołka, bo potrzebował empatii w tym stresującym momencie dziejów – Wiemy wszak wszyscy, co się wydarzy. Osiołek znów zaryczał i popatrzył na niego z empatią. Jakby też wiedział i też żałował, choć i tak jedyne aspiracje, jakie mógł mieć, to wizja, że ktoś oprawi w złoto jego kopytko.
W sumie chyba żadna rewelacja jako życiowa ambicja. Choć, po namyśle… nie, nie zamierzaliśmy handlować organami naszego osiołka. Ale dzięki tej relikwijnej inspiracji przyszedł nam do głowy pewien pomysł. Po co papieżowi rozmowa z prawdziwym Jozinem z Bazin, o którym i tak nikt nigdy nie usłyszy, a który struje mu jeśli nie ciało cykutą, to umysł mizoginiczną propagandą. Prawdziwy Jozin może zająć się czymś bardziej pożytecznym, na przykład piciem piwa. A tymczasem Jozin równie prawdziwy jak relikwie Sanderusa, czyli Smyszka, może udawać Czecha przed świątobliwym obliczem. Nic nieetycznego nie robimy. Nawet przeciwnie – poniekąd my lepiej znamy kraj nad Vistulą niż smętny Czech z podmokłych nizin. I tak Dubravka dostanie do wykonania znaną wszystkim historyczną misję, i tak misja się powiedzie. Tylko po co na wejściu obciążać dzielną księżnę odium ponurych bagiennych plotek i pomówień wymierzonych w krajanki przyszłego męża? Nie lepiej, żeby dostała od papieża list z jakimiś bardziej rozsądnymi sugestiami? Chrześcijaństwo ma wszak rewolucyjnie równościowy potencjał, więc tak lepiej pasuje. Historii to nie zmieni, ale może zadzieje się ona w milszy sposób i w lepszych nastrojach. Tak uradziliśmy i zabraliśmy się do realizacji naszego planu.
Pierwszy punkt idzie znakomicie – polega na ululaniu Jozina. Zajął się tym Żelik. Bardzo sprawnie. Następnie już tylko ma utrzymać go w stanie permanentnego ululania aż do wykonania akcji przez Smyszkę, która w roli czeskiego duchownego wbija na audiencję do Ojca Świętego z wiadomym podarkiem i, a jakże, wiadomą prośbą. Tylko przedstawioną troszkę inaczej. Czechowi zerwie się film i wtedy powie mu się, że spotkał papieża, wykonał misję, tylko nic nie pamięta bo jest pijusem, co jest zgodne z prawdą, a więc całkowicie etyczne.
Więc uruchamiamy punkt drugi. Elokwentna Smyszka, machając workiem ze złotem, uzyskuje swoje wielkie pięć minut przed papieskim tronem. A na dźwięk brzęczącego złota, papież nadstawia ucha. Jak zawsze w watykańskiej korporacji.
Poprzedni odcinek cyklu można przeczytać w Nowym Obywatelu: Studium w londyńskiej słocie
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.