ISSN 2657-9596
Think Tank Feministyczny

Płeć makroekonomii

Bartłomiej Kozek
28/10/2011
Czy przyjęty model gospodarki może mieć wpływ na jakość życia oraz poziom nierówności między kobietami a mężczyznami? Jak najbardziej, dowodzi raport Anny Zachorowskiej-Mazurkiewicz.

Jako wieloletni bloger przekonałem się o pewnej prawidłowości. Kiedy w tekście artykułu czy zaproszenia występuje określenie „ekonomia feministyczna”, niemal zawsze pojawia się komentarz sugerujący, że jest to zbitka językowa pozbawiona sensu. Komentarze takie nie odnoszą się rzecz jasna do jakiegokolwiek meritum. Można więc sobie pisać sążniste analizy, ukazujące chociażby sensowność wprowadzania w dyskusje ekonomiczne kwestii ekonomii opieki, uwidoczniania niepłatnej pracy kobiet czy zapewniania możliwości działania społecznej reprodukcji, niezbędnej do funkcjonowania rynku (co w praktyce oznacza m.in. większe inwestycje w infrastrukturę żłobkowo-przedszkolną czy instytucjonalną opiekę nad osobami starszymi). Wielu czytelników pozostaje jednak nieprzemakalnych na argumenty. Pojmowanie ekonomii daleko odeszło od traktowania jej jako nauki społecznej, miernikiem jej „obiektywności” jako rzekomej nauki ścisłej czyniąc jedną z teorii na temat funkcjonowania społeczeństwa i rynku. Dlatego ekonomia feministyczna, zwracająca uwagę na pomijaną w wielu wymiarach kwestię kulturowo zakorzenionych nierówności między płciami, pokazująca, w jaki sposób mają one wpływ chociażby na sytuację kobiet na rynku pracy, bywa w głównym nurcie lekceważona. Efektywność ekonomiczna i nieograniczony kwestiami społecznymi i ekologicznymi wzrost gospodarczy są w naszym świecie podniesione do rangi bożków. Dlatego perspektywa kładąca większy nacisk na jakość życia i bardziej egalitarne stosunki społeczne jawi się jako coś wywrotowego i niebezpiecznego.

Jak pokazuje Anna Zachorowska-Mazurkiewicz w swym przygotowanym dla Think Tanku Feministycznego raporcie „Odzyskać obywatelstwo. Makroekonomiczna analiza sytuacji kobiet w Polsce”, perspektywa płci jest niezwykle cenna dla zrozumienia aktualnej sytuacji ekonomicznej naszego kraju. Trudno bez niej przekonująco wytłumaczyć tak różne zjawiska, jak niska stopa zatrudnienia osób w wieku produkcyjnym, skala umów śmieciowych czy boje o miejsca w publicznych przedszkolach, które rodzice często zmuszeni są podejmować na kilka lat przed momentem, w których ich dziecko w ogóle zacznie z placówki korzystać. Wciąż dominuje przekonanie, że płatna praca produkcyjna, której efekty trafiają na rynek, jest ważniejsza od – często niepłatnej – pracy reprodukcyjnej. W życiowej praktyce oznacza to najczęściej spychanie na kobiety kwestii sprzątania mieszkania czy opieki nad dziećmi. Realizowanie – mimo deklaratywnej chęci tworzenia partnerskich relacji – tradycyjnych wzorców rodzinnych idzie w parze z coraz większą koniecznością wchodzenia kobiet na rynek pracy w celu zapewnienia środków finansowych na utrzymanie gospodarstwa domowego. Tworzy to sytuację nierównego obciążenia kobiet różnymi formami pracy. Jest ono tym większe, im bardziej państwo wycofuje się ze wsparcia ekonomii reprodukcyjnej. Było to widoczne przy okazji transformacji ustrojowej, kiedy likwidacja 30% placówek przedszkolnych dla wielu kobiet oznaczała konieczność ograniczenia lub wręcz zawieszenia aktywności zawodowej. O tym, że po dziś dzień owe braki są istotnym czynnikiem, świadczyć może fakt, że aż 44% niepracujących kobiet posiadających dzieci do 3 roku życia właśnie koniecznością opieki nad nimi tłumaczy brak pracy.

Z raportu Zachorowskiej-Mazurkiewicz wyciągnąć można wiele ciekawych danych, i to nie tylko o sytuacji w Polsce. Np. o ile w sektorze prywatnym kobiety stanowią mniejszość osób pracujących, o tyle w publicznym ich odsetek sięga 60%. Widać zatem wyraźnie, że jakiekolwiek ewentualne cięcia budżetowe, które dotknęłyby sektory takie jak edukacja czy opieka zdrowotna, znacznie bardziej uderzyłyby w kobiety niż mężczyzn. Więcej kobiet (21% pracujących) niż mężczyzn (16,6%) otrzymuje najniższe wynagrodzenie, z czego możemy wyciągnąć wniosek, że zawody niskopłatne są jednocześnie bardziej sfeminizowane niż te, w których zarabia się lepiej i że wzrost płacy minimalnej jest szczególnie ważny dla poprawy materialnej sytuacji kobiet. O ile 77,3% z nich posiada wykształcenie co najmniej średnie, o tyle w wypadku mężczyzn wskaźnik ten wynosi jedynie 56,1%. Aż 70,6% kobiet, w porównaniu z 60,3% mężczyzn, zarabia mniejsze niż przeciętne wynagrodzenie, a różnica w zarobkach między kobietami a mężczyznami wzrosła z 19,6% w 2004 do 23% w 2008 roku. Jak widać, daleko nam do realnej równości między kobietami a mężczyznami.

Dodajmy zatem konieczność opieki nad dziećmi i starszymi członkami rodziny do różnicy w długości zajmowania się gospodarstwem domowym między kobietami a mężczyznami (w kategorii wiekowej 25-34 potrafi ona sięgnąć nawet 31,8 godz. tygodniowo!), by zauważyć, że coś jest nie tak. Różnice między płciami nakładają się na inne, związane chociażby z ilością dzieci w rodzinie, zróżnicowaniem poziomu zamożności między wsią a miastem czy dostępnością usług publicznych w zależności od miejsca zamieszkania, przyczyniając się do nawarstwiania się różnych wymiarów wykluczenia. Zasięg ubóstwa relatywnego od lat utrzymuje się na zbliżonym poziomie, sięgając ok. 17-20% populacji naszego kraju, podczas gdy mierzony kryteriami dochodu poniżej minimum ustawowego, uprawniającego do otrzymywania pomocy społecznej, spadł z 19,2% w 2004 r. do 8,3% w 2009. Problem w tym, że wynika to w dużej mierze nie ze spadku poziomu dysproporcji w zarobkach (czemu przeczy utrzymujący się na wysokim poziomie współczynnik Giniego), lecz z powodu tego, że od 2006 r. nie podwyższano kryteriów dochodowych, uprawniających m.in. do otrzymywania skromnych zasiłków na dzieci. Dla wielu rodzin wypadnięcie z systemu socjalnego nie oznaczało bynajmniej poprawy sytuacji materialnej – wręcz przeciwnie, przekraczając o kilkanaście złotych limit uprawniający do zasiłku, traciły kilkadziesiąt złotych pomocy socjalnej. To wskutek takiej polityki 29% dzieci żyje dziś w Polsce w biedzie bądź na jej skraju. Patrząc się na dane dotyczące tego, kto głównie zajmuje się opieką w Polsce, można domyśleć się, kto bierze na swoje barki większy ciężar zagwarantowania opieki w rodzinie w wypadku pogorszenia się jej sytuacji materialnej.

Wynika stąd jasno, że sytuacji na polskim rynku pracy nie da się poprawić, skupiając się na obniżkach podatków i ścinaniu wydatków na cele socjalne. Już dziś mamy jeden z najniższych w Europie wskaźnik wydatków na opiekę zdrowotną, ścinane są aktywne programy rynku pracy, a przedszkola nie są objęte subwencją oświatową. Jak wskazuje GUS, nasz i tak dość ułomny system zabezpieczeń społecznych zmniejsza poziom wskaźnika zagrożenia ubóstwem. Wedle danych urzędu, jego brak spowodowałby wzrost odsetka osób ubogich i biednych w Polsce z 22 do 33% w wypadku dzieci, z 16 do 25% u osób w wieku produkcyjnym i z 12 do 15% wśród osób w wieku emerytalnym. Mimo ciągłego medialnego szumu wokół „polityki prorodzinnej” po uwzględnieniu parytetu siły nabywczej, a więc koszyka podstawowych dóbr konsumpcyjnych, Polska wydaje na politykę rodzinną jedynie 65 euro w przeliczeniu na jedną rodzinę. W Unii Europejskiej gorzej jest już tylko w Bułgarii (48 euro), podczas gdy średnia dla całej UE wynosi 500 euro, a dla „starej piętnastki” 599 euro. Przegrywamy nawet z państwami, które tak jak i my mają za sobą epizod realnego socjalizmu – na Słowacji na rodzinę przypada 156 euro, w Czechach 205, a na Węgrzech 282. Pokazuje to stopień zaniedbania polityki społecznej oraz rozwoju usług publicznych w Polsce, który w żaden sposób nie da się wytłumaczyć poziomem dysproporcji między Polską a zachodem kontynentu.

Takich strukturalnych niedociągnięć nie da się już dłużej zamiatać pod dywan przykładów wadliwego funkcjonowania obecnego systemu pomocy społecznej. Nie wszystkie osoby uprawnione do otrzymywania pomocy ostatecznie z niej korzystają. Jak wskazuje GUS, o ile w 2008 r. aż 10,6% z nas żyło w gospodarstwach uprawniających do korzystania z niej, o tyle jedynie 8,6% ogółu ludności żyło w gospodarstwach, w których z tejże pomocy korzystano. Utrzymywanie status quo w podziale opieki między gospodarstwa domowe a instytucje publiczne, inwestycje w wysokiej jakości opiekę zdrowotną i edukację – wszystko to działania, poprawiające sytuację w polskich gospodarstwach domowych. Bez postawienia na nie i na aktywną politykę rynku pracy trudno będzie wprowadzić z powrotem na rynek pracy setki tysięcy osób, wśród których znaczącą część stanowić będą kobiety.

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.