ISSN 2657-9596

Jak pracowały łódzkie włókniarki?

Iza Desperak
03/11/2015

Łódź została zbudowana na przemyśle włókienniczym – ten zaś na pracy kobiet.

Tuż po wojnie wskaźnik zatrudnienia kobiet w Łodzi dwukrotnie przewyższał krajową średnią. Kobiety stanowiły tu ponad połowę zatrudnionych w przemyśle włókienniczym i ponad połowę siły roboczej. Transformacja przyniosła zagładę wielkim fabrykom włókienniczym, a o włókniarkach zapomniano. Nieliczne dzielą się wspomnieniami, nielicznych to interesuje.

Wspomnienia

Film dokumentalny Marcina Latałły „Moja ulica” to historia rodziny z ulicy Ogrodowej, która z okna swej famuły obserwuje przebudowę resztek fabryki w centrum handlowo-rozrywkowe Manufaktura. Jedna z bohaterek, była pracownica zakładów I. K. Poznańskiego, przemianowanych później na ZPB im. J. Marchlewskiego, wspomina swoją pracę i trudy z nią związane. Jednocześnie mówi, że oddałaby wiele, żeby tam wrócić, stanąć przy maszynie i przepracować cały dzień.

Pod koniec lat siedemdziesiątych w ramach zajęć, które miały nam pomóc w wyborze szkoły średniej i drogi zawodowej, trafiłam wraz z całą klasą do tej fabryki. Choć było wesoło, bo jeździliśmy wózkami po hali, wszyscy jak jeden mąż postanowiliśmy wziąć się do nauki, by nigdy nie skończyć w przyzakładowej szkole i nie wylądować na tkalni. Zniechęcał hałas, kurz, upał i duchota. Zmęczone, spocone, wyglądające jak nasze babcie kobiety uwijały się bez chwili wytchnienia.

Ten sam obraz znaleźć można w nielicznych filmach dokumentalnych, jak choćby w „Naszych znajomych z Łodzi” Krystyny Gryczełowskiej. Zaczyna się on od rozmowy z młodą dziewczyną, chyba jeszcze uczennicą, tańczącą w przyzakładowym zespole, po czym przechodzi do portretów jej starszych koleżanek w pracy, w domu z dziećmi, w kolejce do zakładowego lekarza. Scenom w fabryce towarzyszy hałas setek maszyn.

Dziś, by wyobrazić sobie ten hałas, wystarczy udać się do Muzeum Fabryki na terenie dzisiejszej Manufaktury, poczekać na uruchomienie jedynego tam krosna, i wyobrazić sobie, że jednocześnie pracuje ich setka.

Realia

W jednym z ważniejszych powojennych strajków w 1947 roku w Poznańskim protestowano przeciwko wprowadzeniu pracy wielomaszynowej – jedna osoba obsługiwać miała kilka maszyn na raz, a nie jak dotąd jedną lub dwie. Podczas strajku popchnięto lub poturbowano jedną z kobiet, co doprowadziło do niezwykłego protestu: kilkanaście kobiet odegrało omdlenie. Wezwano karetkę, a w miasto poszły plotki o ofiarach śmiertelnych.

Praca wielomaszynowa stała się jednak normą. Kobiety obsługujące maszyny nie mogły przerwać pracy nawet z tytułu przerwy na posiłek – jadły kanapki, popijały zimną kawą zbożową z butelki i jednocześnie obsługiwały krosna.

Choć wprowadzając pracę wielomaszynową i namawiając do współzawodnictwa pracy obiecywano proporcjonalny do zwiększenia produkcji wzrost zarobków, nic z tego nie wyszło. We włókiennictwie zarabiano tak mało, że gdy codwutygodniową wypłatę próbowano przenieść na inny dzień wybuchały protesty. W dokumencie Michała Matysa „Kto pokazał tyłek Jaroszewiczowi” poświęconemu strajkowi z 1971 roku Wojciech Słodkowski wspominał, że włókniarki ironicznie nazywały wkład do swych kanapek „żeberkami”. Odgrywała je pokrojona cebula.

Po wojnie wprowadzono na stałe pracę na trzy zmiany. O ile w przemyśle ciężkim prace szczególnie uciążliwe dzielono na cztery sześciogodzinne zmiany, a górnicy i hutnicy dobrze zarabiali, to w łódzkich fabrykach włókienniczych praca podzielona była na trzy ośmiogodzinne zmiany. Po fabrycznej zmianie czekał na kobiety drugi, domowy etat. Kobiety były odpowiedzialne zarówno za aprowizację, jak i za opiekę nad dziećmi.

Gender

Cechą charakterystyczną kobiecych strajków, także w czasach „Solidarności”, było to, że po zakończonej zmianie wracały do domu. Inaczej niż mężczyźni na Wybrzeżu, którzy stosowali formę strajku okupacyjnego, a jedzenie dostarczały im rodziny. Włókniarki mimo strajku musiały zatroszczyć się o wyżywienie własne i swojej rodziny. Niemożność jej wykarmienia była jednym z powodów ich frustracji i protestów.

Gdy skończyły pierwszą zmianę często nie mogły już dostać nic w sklepach. W latach osiemdziesiątych zdobycie jedzenia na całodzienne potrzeby rodziny wymagało wejścia do kilku lub kilkunastu sklepów. Te, które szły na zmianę popołudniową lub nocną mogły za dnia iść do kolejki – kosztem czasu na odpoczynek. W jednym z dokumentów bohaterka opowiada, jak wstała dziesięć po trzeciej w nocy, by stanąć w kolejce do rzeźnika. Stała tam do dwunastej, nic nie dostała i w końcu musiała iść do pracy na drugą zmianę.

Ogromnym wyzwaniem było zapewnienie opieki dzieciom. Przyzakładowe żłobki i przedszkola oferowały ją tylko w czasie pierwszej zmiany. Kobiety często nie mogły też polegać na pomocy mężczyzn, bo ówczesny model rodziny nie przewidywał udziału ojca w tym procesie – nie mogli oni nawet brać zwolnień na dzieci. Choć praca obojga rodziców była standardem, dominował tradycyjny podział obowiązków pozostawiający kobiecie sprawy domu i dzieci.

Ratunkiem dla pracujących na zmiany były żłobki i przedszkola tygodniowe: zaprowadzało się tam dziecko w poniedziałek, odbierało w sobotę (pracowano się wtedy sześć dni w tygodniu) i spędzało razem niedzielę. Nikomu nie przyszło do głowy, by dostosować instytucje opiekuńcze do rytmu pracy matek lub zwalniać matki z pracy zmianowej – tym bardziej, że większość pracujących miała dzieci.

W pewnym momencie lekarze zauważyli, że w Łodzi rodzi się więcej wcześniaków, dzieci mają mniejszą wagę urodzeniową, częstsze są poronienia. Kobiety, ze względu na trudne warunki materialne, nierzadko decydowały się na aborcję. Zaczęto badać związki wpływ pracy zmianowej na zdrowie reprodukcyjne kobiet.

Niepamięć

Warunki mieszkaniowe w Łodzi były tak tragiczne, że gdy po strajku w 1971 roku wstrząśnięta spotkaniem z włókniarkami delegacja rządowa opowiedziała, co w Łodzi zastała, zainicjowano program modernizacji przemysłu i mieszkalnictwa właśnie.

Gierkowskie inwestycje w park maszynowy na niewiele się zdały, ale program budowy osiedli mieszkaniowych sprawił, że ludzie wreszcie mogli przenieść się z rozpadających się kamienic do blokowisk. Jedną z flagowych inwestycji była przebudowa ulicy Letniej i przemianowanie jej na Aleję Włókniarzy. Do dziś nosi ona tę nazwę.

Jedynym pomnikiem, przypominającym o włókniarkach i ich pracy są dziś pofabryczne budynki, coraz częściej zamieniane na lofty i biura.

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.