Jak się żyje z odkrywką
Smutna prawidłowość pokazuje, że wiele rzeczy, które traktujemy jako dowód na potęgę polskiej gospodarki i którymi chlubimy się przed naszymi sąsiadami, wcale nie stanowi jakiegoś szczególnego powodu do dumy.
Weźmy choćby wydobycie węgla brunatnego.
Można by pomyśleć, że polskie ogromne odkrywki – w Bełchatowie, w Turowie, wokół Konina i Turka – to nie lada osiągnięcie.
Jesteśmy czwartym po Niemczech, Rosji i USA potentatem w wydobyciu tego surowca na świecie. Jeśli jednak przyjrzeć się odkrywkom bliżej, trudno oprzeć się wrażeniu, że i w tej gałęzi gospodarki nie mamy specjalnie czym się chwalić.
Szczęściarze
Ci, od których kopalnie odkrywkowe wykupiły ziemię, mogą uważać się za szczęściarzy, choć zwykle odszkodowania, płacone za gospodarstwa według tzw. wartości rynkowej, a nie odtworzeniowej, nie pokrywają w pełni strat. Negocjacje ceny odbywają się w cieniu przymusowego wywłaszczenia i towarzyszą im zwykle mniej lub bardziej otwarte groźby, że jak się nie podoba – to się jeszcze mniej dostanie: kopalnia potrafi udowodnić, że dom jest stary i sam się rozpada.
Dla tych gospodarzy, którzy nie godzą się na zaproponowane warunki i wybierają długotrwały proces sądowy, perspektywa rysuje się bardziej ponuro. Odkrywka zbliża się powoli, ale skutecznie; wkrótce ich horyzont zamknie się między wyrobiskiem a zwałowiskiem, zaś ciężki sprzęt będzie widać i słychać zaraz za oknem. Oczywiście, nie muszą się godzić, by miesiącami lub latami żyć na samej krawędzi wielkiej dziury. Mogą przyjąć warunki, jakie im proponuje węglowy koncern – wziąć jakieś tam pieniądze i mieć święty spokój.
Pechowcy
Pecha mają ci, których gospodarstwa nie są położone na terenie samej odkrywki, ale na tyle blisko, by odczuli wszelkie niedogodności związane z jej sąsiedztwem – w tym zwłaszcza osuszenie gruntów.
Odkrywki powstają często na obszarach rolnych, gdzie uprawa ziemi stanowi podstawowe źródło utrzymania. Rośliny i zwierzęta hodowlane, by się rozwijać, potrzebują wody – nie ma w tym niczego odkrywczego. Jest za to coś „odkrywkowego” w fakcie uzmysławianym sobie stopniowo przez ludzi mieszkających na krawędzi wielkiej dziury, że tej wody nagle zaczyna brakować. Cóż, odwodnienie terenu zaczyna się wiele miesięcy przed pojawieniem się pierwszej koparki, potem pompy też pracują non stop. Czasem przez pierwszy rok, dwa nie dzieje się nic – i nagle w ciągu tygodnia znika woda ze studni będącej dotąd jej poręcznym, a przede wszystkim darmowym źródłem. Istniejący od lat wojny staw czasem w jedną noc zamienia się w suchy dół – pozostaje wybrać ryby ze spękanego dna i, jeśli się żyło na przykład z uprawy warzyw – zastanowić, co dalej.
Życie bez wody
Straty w produkcji rolnej bywają duże, rzędu dziesiątek tysięcy złotych, możliwości uzyskania za nie godziwego odszkodowania – małe. Jak prosty rolnik ma udowodnić, że za brak wody w glebie, suche studnie i stawy odpowiada lej depresyjny odkrywki? Eksperci wynajęci przez kopalnię powiedzą mu, że przecież susza, deszcz nie pada. Nieważne, że w sąsiedniej gminie woda stoi na polach, że rowy są jej pełne – a u niego Sahara. Takie dowody są dobre na rozmowę z kumplami przy piwie, do sądu potrzeba ekspertyz biegłych, prawników którzy napiszą pozew – a chcą 300 złotych za godzinę pracy.
Rolnik na prawie się nie zna, na adwokatów pieniędzy też nie ma. Koncern węglowy na odwrót – ma jedno i drugie. Zaproponują chłopu groszowe odszkodowanie, a jak będzie siedział cicho – obietnicę, że kogoś z rodziny zatrudnią na kopalni.
Puste obietnice
O tym, ilu to ludzi będzie pracować przy odkrywce, kopalnia zwykle trąbi na lewo i prawo, jeszcze zanim wejdzie do gminy. O tym, że trzeba mieć odpowiednie kwalifikacje i dyplom (najlepiej technikum górniczego lub AGH), że praca będzie nie tyle dla miejscowych, co raczej dla starych pracowników wędrujących za węglem z jednej do drugiej odkrywki koncernu, że nawet ochroniarzy weźmie się z firmy zewnętrznej – już się nie wspomina.
W końcu o tym, że w polskim górnictwie węgla brunatnego od lat redukuje się zatrudnienie – można przeczytać w specjalistycznej prasie. A że chłop jej nie czyta? To jego problem, brak wiedzy szkodzi.
Znikają jeziora i turyści
Jeziora wysychają na koniec – a wraz z nimi źródło pieniędzy, jakim jest turystyka. Zdjęcia wykonywane na Kujawach, w regionie Pojezierza Gnieźnieńskiego, mówią więcej niż jakiekolwiek pomiary. Dawne trzcinowiska obecnie oddziela od wodnej tafli szeroki pas piachu. Drewniane pomosty, zamiast w wodzie, sterczą żałośnie na brzegu – nieświadomy turysta mógłby zapytać, po co właściwie je zbudowano. Czasem pomysłowa ludność dobudowuje dodatkową część pomostu – dalej i niżej, w stronę uciekającej wody; w końcu trudno łowić ryby siedząc kilka metrów powyżej jej lustra, albo wręcz nad suchym lądem.
Mogłoby się wydawać, że tragedia, która dotknęła Morze Aralskie, to wytwór chorej socrealistycznej wyobraźni, nie do powtórzenia w świadomej ekologicznie cywilizacji zachodnioeuropejskiej. Czyżby ? Przykład Kujaw pokazuje, że niekoniecznie. A przecież to niejedyny teren pojezierny, na który ostrzą sobie zęby koncerny węglowe.
Im bliżej, tym głośniej
Oczywiście głośniej tylko przez moment, przez te parę lat, gdy obok zdejmowane są kolejne warstwy nadkładu, a potem węgla, i przyrasta wielki lej w ziemi – odkrywka z czasem się przesunie kilka kilometrów dalej. Wtedy będzie już ciszej i spokojniej, a ściany budynków gospodarczych też nie będą pękały od ciągłych wstrząsów. Potem już tylko faza wszechobecnego kurzu i burz piaskowych z ogromnej hałdy, ale to przecież też jedynie zjawisko przejściowe.
Za czterdzieści lat będzie pięknie, pojawią się zalesienia, zbiorniki wodne i stoki narciarskie – wszyscy, którzy oglądali w telewizji zeszłoroczne spoty reklamowe jednego z węglowych koncernów, wiedzą, że te są jak Pan Bóg – tworzą lasy, jeziora i góry.
Świetlana przyszłość
Miraże roztaczane przez koncern obejmują tylko świetlaną przyszłość. Teraźniejsze atrakcje, jak szkody zdrowotne, rozpad struktury społecznej, zanieczyszczenie pyłem i nieustający
hałas, nie są brane pod uwagę. Raporty środowiskowe w rubrykach dotyczących prognozowanych konfliktów z lokalną społecznością albo twierdzą, że się takowych nie przewiduje, albo zwalają protesty na karb „niedouczonych pseudoekologów”, zwanych mniej oficjalnie „ekoterrorystami”. Niestety, w Polsce wciąż daleko w procesach planistycznych do brania pod uwagę kosztów zewnętrznych inwestycji oraz do posługiwania się alternatywnymi wobec PKB wskaźnikami gospodarczymi.
Krajobraz z Księżyca
Również szkody poczynione w krajobrazie nie są czymś, co rozważałoby się, planując odkrywkę. No, obszary NATURA 2000 można od biedy ominąć, żeby się Unia nie czepiała, ale już cała reszta to przecież tylko „zwykła” ziemia i „po prostu” pola, a na nich jakieś stare chałupy – w których mieszkają mało nowocześni chłopi, często nierozumiejący istoty postępu i potrzeb energetycznych kraju, który węglem stoi i ma stać. Ich staroświeckie życie nie jest w końcu aż tyle warte, mogą się też przekwalifikować – zresztą, gdzie drwa robią, wióry lecą.
Ironia jest łatwa, na poważnie można zapytać, czy my Polacy naprawdę potrzebujemy aż chronionych siedlisk lub gatunków, żeby ochronić krajobraz przed zniszczeniem? Czy trzeba nam nie wiadomo jak tęgich głów, żeby rozumieć, że ciągnący się przez wiele kilometrów księżycowy krajobraz, dziura w ziemi po horyzont, monstrualna hałda – tak naprawdę nie stanowią wartości dodanej? Że zrobić odkrywkę wielkości paru gmin to jakby wyciąć nożyczkami kawałek mapy Polski? Wraz z ludźmi, którym każe się nagle rozpocząć życie od nowa? Co człowiekowi w wieku 40, 50, 60 lat po świetlanej wizji, że kiedyś, po dziesięcioleciach eksploatacji i rekultywacji będzie tu pięknie?
Oczywiście, będzie. W skali geologicznej wieku Ziemi kopalnie odkrywkowe to błahostka niewarta uwagi. Za miliony lat po wydobyciu węgla nie zostanie ślad. Co jednak ze skalą ludzką i z perspektywą, która by inwestycje czyniła skrojonymi na miarę człowieczą, a nie na użytek utopijnej wizji cywilizacji przemysłowej? I co z tymi, którzy nie doświadczą już, jak będzie za 20, 50 czy 100 lat? Dla nich liczy się tu i teraz – ziemia odziedziczona w spadku po rodzicach i dziadkach, troska o los swój i swoich dzieci, chęć życia w otoczeniu, które nie będzie szkodziło zdrowiu ani nie będzie obrazą dla ich oczu.
Czy rzeczywiście ofiarami naszego wiecznego głodu energetycznego muszą padać żywi ludzie z ich marzeniami, aspiracjami, planami na przyszłość? Czy nie możemy budować systemu, który równoważyłby zapotrzebowanie na energię ze względami przyrodniczymi i społecznymi? A może po prostu inwestorom wygodniej jest uwzględniać jedynie krótkowzroczne pragnienie zysku niż wymagające znacznie większej uwagi kwestie zdrowia publicznego, krajobrazu, środowiska naturalnego? Wygodniej – na pewno, ale nie mądrzej. Skutki irracjonalnych decyzji związanych z tworzeniem kopalni odkrywkowych wracają do nas wcześniej czy później, a kosztów z nimi związanych żadne pieniądze nie wynagrodzą.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.