O co chodzi polskim rolnikom?
19 lutego rozpoczął się ogólnopolski protest rolników, przed Kancelarią Rady Ministrów stanęło Zielone Miasteczko.
Z jedną z inicjatorek protestu – Edytą Jaroszewską-Nowak, rolniczką z województwa zachodniopomorskiego rozmawiają Beata Nowak i Juliusz Adel.
Beata Nowak: Powiedz nam, jak to się zaczęło?
Edyta Jaroszewska-Nowak: To, że jestem tutaj w Warszawie to skutek przedłużającego się protestu rolników, w którym brałam udział już trzy lata temu w Szczecinie. Tam staliśmy „na barykadach” 77 dni, także podczas świąt Bożego Narodzenia. Dopiero wtedy zostaliśmy zauważeni i dostaliśmy zaproszenie na negocjacje. Przyjechali przedstawiciele Ministerstwa Rolnictwa, wraz z panią wiceminister Zofią Szalczyk. Po dwóch dniach bardzo intensywnych rozmów dostaliśmy zapewnienie, że nasze postulaty zostaną zrealizowane w ciągu najbliższych kilku, czy kilkunastu miesięcy, w postaci odpowiednich ustaw i rozporządzeń.
BN: Jakie są wasze postulaty?
EJ: Dokładnie te same, które mieliśmy podczas protestu w Szczecinie, Z tym, że wówczas one były bardziej szczegółowe, bardziej rozbudowane. Teraz je skróciliśmy, żeby wyłonić z nich sedno, żeby były bardziej zrozumiałe dla normalnego odbiorcy, który nie jest związany z rolnictwem.
Wśród najważniejszych spraw można wymienić: sprzedaż bezpośrednia produktów od rolnika, wyprzedaż ziemi, zakaz upraw GMO, ograniczenie GMO w paszach, zmiany regulacji ustawowych w obszarze szkód łowieckich oraz powołanie komisji dialogu społecznego, w której będą brali udział także rolnicy. Ważna kwestia dotyczy również odzyskania rynków wewnętrznych. Rolnicy powinni mieć do nich dostęp, bo w tej chwili zostaliśmy całkowicie oddzieleni od handlu i przetwórstwa.
Te postulaty przez trzy lata nie doczekały się realizacji w ogóle.
BN: I od tego czasu nic się nie zmieniło?
EJ: Nie zmieniło się absolutnie nic. Nie wprowadzono żadnej z obiecanych ustaw czy rozporządzeń. Tylko w zakresie obrotu ziemią wprowadzono zarządzenie Prezesa Agencji Nieruchomości Rolnych, które teoretycznie wymuszało kontrolę ze strony rolników wszystkich przetargów dotyczących sprzedaży ziemi. Czyli rolnicy musieli być obecni na wszystkich przetargach, i oczywiście robili to za darmo, społecznie. Odbywały się one wielokrotnie w ciągu tygodnia, to było zupełne szaleństwo.
Musimy to wyjaśnić, bo to jest bardzo ważne i mylnie odbierane – jest różnica, czy ziemia jest przejmowana przez rolnika indywidualnego, czy międzynarodowe korporacje. Co prawda uchwalono ustawę o kształtowaniu ustroju rolnego, ale jest ona wadliwa i właściwie może pogorszyć stan obecny. Ja osobiście uważam, że ziemia powinna być własnością państwa. Rolnik mógłby tę ziemię dzierżawić dożywotnio, ale właścicielem powinno być państwo.
Oczywiście dzierżawę można by było przekazywać następnym pokoleniom. Jeżeli syn, córka rolnika chciałby się zająć uprawą, to oczywiście powinien mieć taką możliwość. Taka forma dzierżawy jest bardzo popularna w województwie zachodniopomorskim. Bardzo duże obszary ziemi po PGR‑ach były wydzierżawiane, nikt ich nie kupował na własność. W tej chwili jest bardzo silny trend, by to sprzedać jak najszybciej, po jak najlepszej cenie, czasami nawet razem z rolnikiem, bo rolnika nie stać na wykup, więc po prostu się sprzedaje z tą jego dzierżawą.
EJ: Co do sprzedaży bezpośredniej własnych wyrobów: jeździmy na różnego typu wyjazdy studyjne w innych krajach, odwiedzamy tamtych rolników i widzimy, że nie dość, że przy każdym gospodarstwie funkcjonuje mała przetwórnia, to jeszcze mały sklepik i to wszystko jakoś się kręci. Nikt nie mówi, że tego nie wolno. Po prostu uwarunkowania są inne, mieli je już dawno i im po prostu tego nie odebrano.
Ponieważ u nas uregulowań właściwie nie było, to, gdy wstąpiliśmy do Unii Europejskiej, okazało się, że działalność rolnicza dotyczy tylko produkcji pierwotnych surowców, natomiast nie obejmuje już działalności przetwórczej. W którymś momencie dowiedzieliśmy się, że to, że robimy sok z jabłek jest po prostu nielegalne i sprzedawać go absolutnie nie wolno.
BN: Jeżeli w innych krajach Unii wolno to robić, więc nie jest to wymóg unijny, tylko wymóg Polski?
EJ: Oczywiście, że to nie jest wymóg unijny. W sumie wszystko się opiera na przepisach sanitarnych. W rozporządzeniu unijnym o bezpieczeństwie żywności i żywienia jest wyraźnie napisane, że wszystkie przepisy mówiące o tym, jak produkować żywność, aby była bezpieczna, dotyczą pewnej ciągłości i organizacji zakładów.
A jeżeli chodzi o działalność ograniczoną i na małą, lokalną skalę, to państwa członkowskie mogą sobie same te przepisy stworzyć i we własnym zakresie regulować. Nasz kraj nie skorzystał z tej możliwości i takich odrębnych przepisów dla rolników w ogóle nie mamy. Rozmawialiśmy z posłami wszystkich opcji, jest wola wprowadzenia takich przepisów, natomiast jest dziwny opór ze strony rządu. Nie rozumiemy tego.
Pierwszy z brzegu przykład: są przepisy dotyczące produkcji śmietany i mleka przez rolnika, to dlaczego nie można sprzedawać np. zsiadłego mleka?
Kolejny: są przepisy dotyczące działalności małej, lokalnej, ograniczonej w produkcji z pochodzenia zwierzęcego, ale już w produkcji towarów pochodzenia roślinnego przetwórstwo jest nielegalne, bo tych przepisów w ogóle nie ma.
Kolejny absurd: gospodarze prowadzący agroturystykę mogą karmić swoich gości własnymi produktami, ale nie mogą ich sprzedać na wynos. Nie wolno sprzedać jaj w gospodarstwie, ale można je sprzedać na targu. W postulatach dotyczących sprzedaży bezpośredniej ludziom z ministerstwa ciężko było zrozumieć o co nam chodzi…
Juliusz Adel: Rolnicy protestują w całej Europie. Nie raz słyszymy o rolnikach protestujących we Francji czy Hiszpanii. Spotkaliśmy się podczas demonstracji „Wir haben es Satt” (Mamy tego dość) w Berlinie. Czy postulaty polskich rolników są podobne do postulatów rolników w innych krajach EU?
EJ: W zasadzie tak. Wszyscy zdają sobie sprawę, że kontrolę nad łańcuchem żywnościowym przejmują ponadnarodowe korporacje. Kto kontroluje żywność, kontroluje świat. Rolnicy zorientowali się, że nie tylko stracili prawa do nasion, zasobów genetycznych, przetwórstwa i handlu, ale tracą też prawo do ziemi, która coraz częściej odbierana jest lokalnym rolnikom w celu tworzenia gigantycznych farm przemysłowych. Produkuje się tam żywność bez troski o środowisko, szkodząc zdrowiu zwierząt i ludzi.
JA: „Wir haben es Satt” to już impreza cykliczna. W styczniu tego roku w demonstracji w Berlinie uczestniczyło ponad 50 000 rolników i konsumentów z wielu krajów Europy. Domagali się ekologicznego rolnictwa i zdrowej żywności. Czy możliwe jest zorganizowanie takiej manifestacji w Warszawie?
EJ: Myślę, że powoli do tego dojrzewamy. Wzrasta świadomość polskiego społeczeństwa. Wielu ludzi zaczyna zwracać uwagę na to, w jaki sposób jest produkowana żywność, którą kupują. To tylko kwestia czasu i zjednoczenia konsumentów i rolników w dążeniu do prawa do dobrej żywności.
BN: Czyli ogólnie chodzi wam o…
EJ: …stworzenie odrębnych przepisów dla małych gospodarstw. Chodzi o przepisy, które dotyczyłyby nie przedsiębiorców, tylko rolników, którzy chcą sprzedawać produkty wyprodukowane przez siebie, bez zatrudniania dodatkowych osób, na bazie przetworzonych surowców z własnych gospodarstw. Żeby mogli te produkty sprzedawać. Nawet, jeśli zrobią je we własnej kuchni.
JA: W sklepie czytam skład wszelkich produktów i czasami mam wrażenie, że tablica Mendelejewa jest krótsza. Czy Polacy są już całkiem skazani na kupno modyfikowanej żywności z pełną gamą barwników, wypełniaczy, konserwantów?
EJ: To konsumenci decydują, jaką żywność chcą kupować. W Polsce mamy alternatywę i nie jesteśmy skazani na żywność korporacyjną, czy pochodzenia GMO. Na przykład w Warszawie, oprócz supermarketów są też sklepy z pełnowartościową żywnością od polskich rolników i przetwórców. Jednym z takich sklepów jest „Chleb z Masłem” na Mokotowie. Właściciel bardzo dba o to, żeby oferowane produkty nie zawierały wypełniaczy, ulepszaczy, barwników i dodatków typu syrop glukozowo‑fruktozowy czy izolaty białka sojowego.
BN: Jaka jest świadomość zagrożenia ze strony stosowania GMO wśród rolników?
EJ: Jak zaczynaliśmy protest w Szczecinie trzy lata temu, ta świadomość była bardzo niska. W tej chwili rolnicy są dobrze wyedukowani – szczególnie ci z województwa zachodniopomorskiego. Działam również w izbach rolniczych w naszym województwie i przez całą moją kadencję starałam się rozpowszechniać wiedzę o zagrożeniach ze strony stosowania GMO.
Myślę, że udało mi się to zrobić dosyć skutecznie – zachodniopomorska izba rolnicza podjęła uchwałę popierającą stanowisko sejmiku wojewódzkiego, aby zachodniopomorskie było strefą wolną od GMO. Rolnicy przekonali się też na przykładzie ustawy o nasiennictwie – wprowadzenie kompetencji dla agencji nasiennej, która może teraz ścigać rolnika za to, że używa nasion, objętych wyłącznym planem hodowcy. Poza tym firmy, które skupują od rolników zboża, wymagają od nich w umowach o skupie klauzuli, że nie jest ono zanieczyszczone GMO.
Kiedy przeczytali umowy, zaczęli rozumieć, że to jest niebezpieczeństwo.
BN: Czy wśród rolników jest jakiś sprzeciw czy opór wobec upraw ekologicznych?
EJ: Chyba najlepiej to wyjaśnić na przykładzie naszej wioski. Prowadzę gospodarstwo, które jako pierwsze uzyskało certyfikat ekologiczny i byliśmy jedyni przez kilka lat. W naszej wiosce są wyłącznie gospodarstwa rodzinne, mamy tradycję niewielkich gospodarstw. To co robiliśmy, na początku spotykało się z nieufnością, obserwowano nas z daleka. Przez kilka lat kompletnie nikt się nie zainteresował tym, że można gospodarstwo prowadzić w inny, ekologiczny sposób.
Przełom nastąpił dopiero, gdy była potężna susza, która zniszczyła mnóstwo upraw. Ponieważ już kilka lat w naszym gospodarstwie stosowaliśmy metody ekologiczne, nasza ziemia pomimo bardzo słabej klasy odzyskała część próchnicy poprzez zmianowanie, więc ta susza mniej niekorzystnie wpłynęła na nasze uprawy. Od tego czasu okoliczni gospodarze zaczęli baczniej obserwować to, co robimy.
Pomyślałam, że muszę ich bardziej zachęcić i pomóc. Zrobiłam kurs doradcy rolnośrodowiskowego i zaczęłam ludziom robić za darmo plany, żeby mogli przystąpić do systemu gospodarstw ekologicznych. W ten sposób udało mi się przekonać sporo rolników wokół siebie. W tej chwili jestem dumna z tego, że w naszej wiosce można kupić właściwie pełen asortyment produktów. To są ludzie, którzy produkują zdrową żywność. Widzę też, że wzrasta ich świadomość. Stopniowo przestają kupować w supermarketach, zaczynają wymieniać się z innymi rolnikami swoimi produktami, zaczynają odstawiać rzeczy, które do tej pory jedli. Jest to bardzo satysfakcjonujące.
JA: Popatrzmy na to w ten sposób: rolnik orze, sieje, dogląda, zbiera i sprzedaje swoje plony. Te jadą przez pół Polski do magazynów, potem po przebyciu następnych kilkuset kilometrów, trafiają do naszych hipermarketów, dyskontów. Koszt tego transportu, magazynowania i dalszej dystrybucji ponoszą konsumenci.
EJ: Odległość, jaką przemierzają produkty spożywcze, zanim dotrą do konsumentów, jest absurdalna. Zdecydowanie należy wrócić do modelu, w którym produkty rolne są dostarczane z odległości maksymalnie 50 km. Tak jest w Irlandii. Tam sklepy sprzedają warzywa od miejscowych rolników, często etykiety tych produktów opatrzone są zdjęciem rolnika i jego rodziny. To pozwala na utrzymanie więzi między miastem a wsią i skrócenie drogi produktów z korzyścią dla środowiska i zdrowia konsumentów.
JA: Panuje przekonanie, że żywność ekologiczna jest droga. Czy rzeczywiście uprawy wolne od herbicydów i sztucznych nawozów muszą być droższe?
EJ: Żywność ekologiczna jest droższa, ponieważ wymaga większego nakładu pracy przy niższych plonach z hektara, ale cena nie powinna być wyższa niż 20% w porównaniu do żywności tradycyjnej. To, że ceny w sklepach są niebotyczne i odstraszają konsumentów, to wynik dużej ilości pośredników i marż sklepowych.
JA: Gdy górnicy przyjechali do Warszawy palić opony i rzucać kamieniami, w prasie i TV zawrzało. Nie można było włączyć TV i nie słyszeć o strajku. Czy zamierzacie zaostrzyć swój protest?
EJ: Cały czas liczymy na dobrą wolę ze strony rządu. Myślimy też, że inne grupy niezadowolonych z powodu braku dialogu z rządem, dołączą się do nas. Przeraża mnie to, że jest tyle przeróżnych ruchów, które walczą z patologiami w różnych dziedzinach, a nie potrafimy się połączyć, mimo tego, że wiemy, że w pojedynkę nic nie wywalczymy.
Górnicy, którzy rozważali postawienie własnego czarnego miasteczka ze swoimi postulatami, białe miasteczko pielęgniarek planujących protest, nauczyciele… Należy połączyć siły.
BN: Jak zakończył się protest? Co dalej planujecie?
EJ: Po trzech miesiącach funkcjonowania Zielonego Miasteczka zostaliśmy zauważeni przez Panią Premier i zaproszeni na rozmowy. Ewa Kopacz wysłuchała naszych przedstawicieli i ze zrozumieniem odniosła się do zgłaszanych postulatów. Obiecała osobiście dopilnować zapisów ustawy zabezpieczającej obrót ziemią rolną. Niestety ostateczny kształt tego aktu prawnego daleko odbiega od doskonałości.
Reszta postulatów również nie doczekała się zapisów ustawowych, które satysfakcjonowałyby rolników. Nieustannie zadziwia mnie arogancja osób, które dostały od nas mandat do sprawowania władzy. Ludzie nie wychodzą na ulicę bez powodu, a tym bardziej nie robią tego rolnicy. Dialog ze społeczeństwem powinien być nieodłącznym elementem sprawowania władzy. Tymczasem standardem stało się załatwianie tak zwanych „konsultacji społecznych” za pomocą organizacji zdominowanych przez partie rządzące, które nie zgłaszają rzeczywistych problemów.
Konsekwencją jest wzrost frustracji społeczeństwa, które coraz mniej wierzy w demokrację. Wyrazem tego jest dramatyczny wzrost ilości protestów, pikiet i demonstracji niezadowolonych obywateli. Nie można ignorować faktu, że wzrasta poziom obywatelskiego zaangażowania społeczeństwa i kończy się era wszechwiedzących i wszechwładnych urzędników.
Zdj. Marcin Białek na licencji CC BY-SA 3.0
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.