Jak uleczyć europejskie serce?
Pytanie o przyszłość integracji europejskiej stało się szczególnie ważne po głosowaniu Zjednoczonego Królestwa za wyjściem z Unii Europejskiej.
Czy potrzeba nam lepszych, wspólnych instytucji – a może, jak sugeruje holenderski analityk Dick Pels, nowej wizji?
Kwestia przyszłości kontynentu zdaje się być niekończącą się historią. W Europie Środkowej obserwowaliśmy ostatnimi czasy intensywną krytykę „nazbyt aktywnych”, „biurokratycznych” instytucji europejskich. Rządzący politycy Grupy Wyszehradzkiej deklarują swoje wsparcie dla bardziej międzyrządowego podejścia.
Węgierski premier, Viktor Orban, zdaje się promować dziwną mieszankę apelowania o wspólną, unijną armię oraz… sprzeciwu wobec jednolitej polityki granicznej czy migracyjnej. Zaskoczenia być nie powinno gdy przypomni się, jak w zeszłym roku poradził sobie z kryzysem uchodźczym za pomocą wielokilometrowych zasieków.
Z drugiej strony dostrzegamy również bardziej federalistyczne podejście. Temat przyjęcia euro powraca w polskich dyskusjach publicystycznych. Powrót do koncepcji bardziej intensywnej współpracy państw strefy euro, wyrażającej się np. w osobnej izbie parlamentarnej czy budżecie, promowanych np. przez francuskiego ekonomistę Thomasa Piketty’ego, wracają do gry.
Komunikat ministerstw spraw zagranicznych Francji i Niemiec, sugerujący ściślejszą, wewnątrzunijną współpracę militarną czy w zakresie harmonizowania bazy podatkowej, został przez przejęte przez prawicowych dziennikarzy sympatyzujących z rządzącym Prawem i Sprawiedliwością TVP Info zaprezentowany jako niebezpieczny dokument, mający przyczynić się do stworzenia nowego „superpaństwa”, które odebrałoby suwerenność państwom członkowskim.
Chciałoby się spytać, czy możemy zmienić tory dyskusji…
Nowe i stare idee
Dobre wieści są takie, że podejmowane są próby pokazania, że “inna Europa jest możliwa”. Niektóre z tych pomysłów, takie jak tworzenie podwalin dla Europy socjalnej czy ogólnoeuropejskiego okręgu wyborczego w wyborach do Parlamentu Europejskiego przez długie lata promowane były przez progresywne siły polityczne.
Czy jednak samo reformowanie instytucji wystarczy? A może potrzebujemy nowego sposobu myślenia o naszym kontynencie, w którym czujemy się do niego przywiązani i wspólnymi siłami realizujemy wspólne cele?
To drugie założenie promowane jest przez holenderskiego analityka, znanego m.in. ze swoich prac poświęconych populizmowi, Dicka Pelsa. W swej nowej książce, „A Heart for Europe. The Case for Europatriotism” używa praktycznych pomysłów na zmiany do promowania wizji uaktualnionego „europejskiego snu”.
Jedną z opowieści Europy o sobie jest ta o wspólnym tworzeniu przestrzeni wolnej od wojny I niedostatku. Hasło „nigdy więcej wojny!” po wielu latach od zakończeniu II wojny światowej wydaje się zbyt abstrakcyjne dla szarego Europejczyka – nie tylko dlatego, że dla części euroentuzjastów było ono mantrą, mającą tłumić krytykę kierunku integracji, wytyczanego przez polityków oraz elity.
Pels proponuje lifting tego hasła. Jego zdaniem naczelnym celem UE powinna być walka z wszelkimi formami przemocy – tak fizycznej, jak i ekonomicznej. W wizji tej bieda, wykluczenie społeczne, wszelkie fobie (ksenofobia, homofobia, antysemityzm) muszą być zwalczane nie tylko przez narodowe, ale również europejskie instytucje, jako że stojące przed kontynentem wyzwania nie zatrzymują się na granicach poszczególnych krajów.
Kryzys ekonomiczny, uchodźczy, klimatyczny czy ten, związany z rosyjską agresją w Ukrainie pokazują jego zdaniem, że na powrót do suwerenności małych, europejskich krajów nie ma już miejsca.
Walka o ojczyznę
Nadal jednak żywa pozostaje tęsknota za „starymi, dobrymi czasami”. Przyczynia się ona do powstania nieoczekiwanych sojuszy między różnymi, prawicowo-populistycznymi formacjami z różnych krajów, zjednoczonych w walce z projektem europejskim.
Tego typu alians przez długie lata zdawał się mało prawdopodobny, m.in. z powodu zróżnicowanych aspiracji terytorialnych partii nacjonalistycznych w Europie Środkowej. Dziś zdają się one iść ramię w ramię w obwinianiu o wszystko „innych”, np. wspólnoty muzułmańskie czy uchodźców.
W krajach Europy Zachodniej często łączą ze sobą emocjonalne przekazy, dotyczące narodowej kultury I dziedzictwa z chronieniem sieci zabezpieczeń społecznych dla “prawdziwych” Finów, Szwedów czy Francuzów. Jak zauważa Pels sięgają nawet do… części retoryki ruchów emancypacyjnych roku 1968, podkreślając np. potrzebę ochrony kobiet czy społeczności LGBT+ od zagrożeń, związanych z politycznym islamem.
Progresywna odpowiedź na taki przekaz różni się między poszczególnymi krajami. W Polsce, gdzie prawica ma bardziej tradycyjny przekaz polityczny niż Nowa Prawica na zachodzie niektórzy proponują sięgnięcie po bogate tradycje lewicowego patriotyzmu, łączące w sobie walkę o niepodległość i sprawiedliwość społeczną, w celu stworzenia nowego języka politycznego.
Pojawiają się również sugestie, że stoimy na progu nowego podziału, w którym tradycyjną oś lewica-prawica zastępuje polaryzacja między nacjonalizmem a kosmopolityzmem.
Tego typu podział – jak niedawno na łamach Zielonego Magazynu Europejskiego zauważyli Danijela Dolenec i Mislav Žitko – może skończyć się sparaliżowaniem możliwości zaprezentowania progresywnej alternatywy, wpychając ją w trudny sojusz z siłami, broniącymi status quo, który dał populistycznej prawicy polityczne paliwo.
Przykładów takich sojuszy nie trzeba szukać daleko. Szeroka, mgławicowa koalicja centrolewicowa nie była w stanie pokonać Viktora Orbana i jego Fideszu na Węgrzech. Równie szeroki alians opozycji w Polsce, nie powiązanej prawie niczym poza walką o niezależność Trybunału Konstytucyjnego, nie jest w stanie zaproponować przekonującej alternatywy wobec rządów PiS.
Dick Pels zdaje się podążać inną drogą. Zgadzając się z tezą, że „czysty” kosmopolityzm oraz „miłość do ludzkości” mogą wydawać się zbyt abstrakcyjne proponuje europatriotyzm twierdząc, że wspólne dziedzictwo kulturowe będzie w stanie posklejać podzielony kontynent. Choć idea ta wydaje się obiecująca, jak każda ma również mankamenty.
Jakie filary dla Europy?
Pels promuje ambitne cele, dotyczące walki z biedą i nierównościami. Przykładem jest idea niedużego dochodu gwarantowanego, wypłacanego obywatelkom i obywatelom UE z unijnego budżetu czy harmonizacji poziomów płacy minimalnej na kontynencie.
To miła odmiana od pomysłów, które są bądź niedostatecznie ambitne (jak niedofinansowana Europejska Gwarancja dla Młodych) czy – nawet jeśli jeszcze w ogóle nie zostały wdrożone – to zaczynają być ograniczane już na poziomie teoretycznym (jak europejski zasiłek dla bezrobotnych).
Nawet jeśli pomysły te są warte pochwały trzeba jednak pamiętać, że nawet one nie gwarantują ciepłych uczuć do Europy.
Polska miłość do UE wydaje się tu dobrym przykładem – centroprawicowa Platforma Obywatelska używała fundusze europejskie m.in. do budowy autostrad, co nie zagwarantowało jej jednak trzeciej kadencji w ławach rządowych. Ludzie szybko przyzwyczaili się do nowej rzeczywistości i zaczęli domagać się więcej, np. wyższych płac czy lepszej jakości publicznego systemu ochrony zdrowia.
Nie oznacza to rzecz jasna, że transfery społeczne na poziomie Unii nie są potrzebne – wręcz przeciwnie.
Wyzwaniem jest jednak to, jak – w świecie informacyjnego przesytu – tworzyć nową instytucję, która dla unijnego społeczeństwa byłaby tym, co np. NHS (Narodowa Służba Zdrowia) w Wielkiej Brytanii.
Przykład ten pokazuje, że instytucje europejskie – nawet gdy promują modernizacje – wciąż wydają się czymś abstrakcyjnym i odległym. W wypadku Europy Środkowej widać to w poczuciu, że unijne pieniądze „po prostu się należą”, które łączy się ze sceptycyzmem np. wobec promowanej przez Brukselę wizji praw człowieka. Z łatwością przedstawia się eurokratów jako pozbawionych demokratycznej legitymacji intruzów, co pobrzmiewało zresztą w debatach wokół niedawnego referendum w Zjednoczonym Królestwie.
Rzecz jasna ani Komisja Europejska, ani inne unijne ciała nie są tu bez winy. Negocjacje wokół umowy handlowo-inwestycyjnej TTIP ze Stanami Zjednoczonymi czy problemy ze stworzeniem nowej strategii, dotyczącej ekonomii cyrkularnej pokazują, że – tak jak inne instytucje – są one podatne na lobbing ze strony różnych grup interesu, a ich działaniom brak przejrzystości. Jakakolwiek obrona integracji europejskiej, zapominająca o tego typu niedociągnięciach staje się mięsem armatnim dla populistycznej prawicy.
Nie da się kupić miłości elektoratu za pomocą pieniędzy – a przynajmniej nie na dłuższą metę i zapominając o innych zmianach na lepsze. Oznacza to, że rządy PiS mogą stanąć pod znakiem zapytania, jeśli partia ta ograniczy swe prospołeczne reformy do programu „Rodzina 500+”. Może to również w przyszłości zwiastować problemy dla integracji europejskiej, gdyby projekt unijnego dochodu podstawowego miałby się okazać jedynym działaniem na rzecz budowy „Europy socjalnej”.
Kłopoty językowe
W tym właśnie miejscu na ratunek ruszyć ma wizja wspólnej, europejskiej przestrzeni kulturowej. Ma nas ona ponad granicami łączyć w miłości do Sofii Loren, Harry’ego Pottera oraz tanich lotów. Uczucie to – jeśli będziemy je chronić i o nie dbać – ma zdaniem Pelsa stać się przekonującą alternatywą dla zaściankowego nacjonalizmu.
Narzędziem, mającym wspierać ten proces, ma być akceptacja euroangielskiego jako języka codziennej pracy instytucji unijnych. Bardziej „uparte” kraje, takie jak Francja, w tej koncepcji ryzykują bycie uznanymi za wsobne.
Problem polega jednak na tym, że instytucje unijne uznaje się za niedemokratyczne albo pozbawione wpływów – kwestia językowa wydaje się uboczna. Ilość pieniędzy, poświęcanych na tłumaczenie oficjalnych dokumentów na języki państw członkowskich nie wydaje się przesadnie rozbuchana.
Różnorodność służy również inicjatywom ponadnarodowym – wątpliwe, czy np. ruch „Stop TTIP” zebrałby tak wiele podpisów pod europejską inicjatywą obywatelską, gdyby komunikował się wyłącznie po angielsku. Stwierdzenie, że współczesne języki, łączące obywatelki i obywateli państw narodowych, powstały tak naprawdę przed 100-150 laty nie wydaje się odpowiadać na powyższe wątpliwości.
Wspólna kultura – realna czy wyobrażona?
Problemem jest również sam kanon kulturowy. Możemy oczywiście wymienić w jego ramach Szekspira czy Moliera, ale czy mieszkańcom Europy Północno-Zachodniej (uznawanej przez Pelsa za bardziej otwartą i z hojniejszymi systemami zabezpieczeń społecznych) z równą łatwością przyszłoby wymienienie rumuńskiego malarza albo estońskiego poety?
W jaki sposób możemy stworzyć tego typu kanon w dzisiejszych postmodernistycznych, przepełnionych danymi czasach?
Wydaje się, że zamiast uznawać angielski za jedyny język europatriotyzmu warto podjąć próbę stworzenia jakiejś formy ogólnounijnych ram szkolnej edukacji europejskiej – kulturowej, językowej oraz obywatelskiej. Mogą one obejmować m.in. minimalne standardy nauki angielskiego, kanon wspólnych lektur szkolnych, finansowanie programów wymiany szkolnej (analogicznych do studenckiego Erasmusa), tłumaczeń książek czy przekazywanie wiedzy o instytucjach unijnych, społecznych i ekonomicznych realiach kontynentu czy prawach człowieka.
Tego typu wspólna, szkolna podstawa programowa wydaje się ważna nie tylko z powodu potrzeby realnego promowania europejskiej różnorodności (w tym ich odsuwanych na dalszy tor wątków, takich jak wpływ wczesnej, islamskiej kultury arabskiej na kontynent), ale też dlatego, że europejska młodzież – wbrew popularnym twierdzeniom – nie zawsze jest kosmopolityczna i postępowa.
Tego typu odkrycie zaistniało, gdy pierwsze badania opinii publicznej w Polsce zaczęły pokazywać wzrost poparcia dla PiS w tej grupie wiekowej. Komentatorzy zwalali wówczas winę na… małą próbkę sondażową.
Niedawne wybory parlamentarne potwierdziły tego typu skręt w prawo, napędzany przez niepewność na rynku pracy, ale też wieloletnie nauczanie religii oraz skupionej na dziejach narodowych historii w szkołach.
Naprzód Europo!
Podsumowując – podsuwane przez Pelsa pomysły wyglądają sensownie, choć czasem zdają się wypływać ze zbyt optymistycznej wizji sytuacji, panującej na kontynencie.
Europatriotyzm brzmi ładnie, ale też wiąże się z ryzykiem jego przyjęcia wyłącznie przez lewicowo-liberalną, kosmopolityczną elitę dużych miast. Może wzmocnić postępowe siły polityczne naprzeciw Nowej (ale też i starej w Europie Środkowej) prawicy, nie gwarantuje jednak wyborczego sukcesu.
Nie oznacza to, że należy wyrzucić go do śmieci. Potrzeba jednak nad nim dużo więcej pracy niż tylko nawoływanie do europejskiej walki z przemocą i wyczekiwanie rezultatów tego apelu. Warto również, by brał pod uwagę inne niż np. flamandzko-walońskie doświadczenia wielojęzykowe, takie jak pluralizm austriackiej części CK Monarchii w XIX wieku, mogący mieć rolę w wydłużeniu żywota kruchego imperium.
Nawet pamiętając o słabościach wizji Pelsa należy przyznać, że ma ona pewien potencjał na wzmocnienie postępowych sił politycznych w Europie.
Po nieudanym eksperymentowaniu z „Trzecią Drogą” albo z niezbyt inspirującą, technokratyczną wizją kontynentu, która nie wzmacnia społecznego poparcia dla projektu europejskiego, nowe paliwo dla Unii byłoby mile widziane.
Europatriotyzm wydaje się tu ciekawym punktem wyjścia, nie jest jednak gotową odpowiedzią.
Artykuł powstał w ramach współpracy z Zielonym Magazynem Europejskim.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.