Ścieżki, góry, drzewa
„Wszystkie prawdziwe ścieżki wiodą przez góry”, pisze Gary Snyder w Sutrze Szarego Niedźwiedzia. Słowa poety słyszy we mnie coś, co natychmiast wzywa do żarliwego przytakiwania, ale też śle dalej, każe dodać, że ścieżki prawdziwe, takie ścieżki zatem, którymi warto chodzić, którym warto dać się prowadzić, nie tylko kierują z dala od od autostrad i wszelkich szos, od miejskich arterii i wiejskich ulic i brukowanych alejek suburbii, ale także spychają z gościńców w wertepy, podskarpia i urwiska, na stoki i bagna, na manowce – między chwasty, zioła, dzikie kwiaty latem albo jesienią grzyby – w samosiejkę, w zarośla – i pod drzewa. Ścieżka, na której warto się zgubić, wiedzie, gubi, błądzi i znajduje się pod drzewami, między drzewami i ponad drzewami.
Nie da się tędy jechać – nieważne czy samochodem, czy rowerem – trzeba iść, czasem wspiąć się albo przykucnąć, czasem czołgać. Nie wystarczą nogi, potrzebne są też ręce, i pod drodze (ale tu nie ma dróg. Na trasie – ale nie ma żadnej trasy, ani ludzi, którzy wytyczyliby szlaki. Zresztą – po drodze, na trasie, na szlaku – dokąd?) niebo i ziemia będą się przeplatać i zamieniać miejscami, zawijać w siebie i w siebie nawzajem; konar będzie mylić się z korzeniem, stawać korzeniem, korzeń będzie stawać się konarem.
Ścieżki, którymi Snyder prowadzi swoja czytelniczkę, wiodą przez góry ku górom – i ku tajemnicy gór: Skąd w ogóle ludzie na perciach? Skąd, jak to kiedyś ujął Michael E. Zimmerman, studenci z Heideggerem w garści na górskim szlaku (ale też: skąd ucieczki z biura w Bieszczady, wypady z wnukami na słowackie grzyby, rodzinne weekendówki w wysokich Tatrach?) Co nieprzekonująco tylko wyjaśni maczystowka poza czy środowiskowa moda? Odpowiedzi źle się szuka na papierze, a nie gdzieś w samych górach, i gorzej jeszcze starać się ją ująć tak, jakby była miejscem, a nie – ścieżką właśnie; źle zresztą może, że na słowem zadane pytanie chce się odpowiedzieć słowem, że w związku z tym sama próba odpowiedzi niesie ryzyko stania się próbą znalezienia odpowiedzi, która zna swoje ramy, i w nich spoczywa – albo która pytanie albo temat chce wyczerpać. Żeby odebrać część mocy tym sprzeniewierzeniom, Snyder wysyła czytelnika w góry (zu den Bergen selbst!), ale też wywodzi nas na bezdroża dzikiej kultury mitu, podania i legendy – poza rubieże świata, który człowiek czyni sobie poddanym, poza królestwo słońca, upraw, i liczb, w ciemność matecznika; pomaga zabłądzić gdzieś blisko – mówiąc Buberem – samego serca mitu, czyli pierwotnej relacji z Innym: Góry są. Łącznik ontologiczny wymawia bezradność pojęć. Góry są; żyją; są życiem pełnym obecności, różnorakim, nieskończenie podmiotowym; są światem, który nas widzi. Góry, każde góry, żyją życiem, które wymyka się naszym ładom, prawom i kategoriom – życiem, którego nie da się przeniknąć, czy nawet na chwilę ogarnąć, spojrzeniem – i które na nas patrzy, zauważa nas, patrzy w nas, spojrzeniem, które niesie i wyjawia Inność, swoją i naszą, bo widząc nas, odsłania przed nami także i rąbek naszej Inności, fundamentalnej Inności nas samych wobec nas samych.
Nic w tym pewnie niepowszedniego, bo w końcu każda Inność wykracza poza nas i to, co nasze, i wykroczeniem tym przynosi swoje dary. Górska Inność jest może o tyle bardziej namacalna niż wiele innych Inności, że nie tylko rejestry jej głębi są, często gwałtownie, nie-ludzkie – ludzki nie jest też jej czas, i jest to coś, co się czuje, tak jak nie sposób nie czuć, choćby i niejasnym wrażeniem, że w górach jesteśmy na jej łasce, i koniec końców zdać się na nią musimy: tak jak pustynia albo ocean, góry pozostają światem, którego ludzcy mieszkańcy zawsze wiedzą, że są i zawsze będą gośćmi.
Jeśli podarunki odczucia horyzontu, które dotyka w nas nieswojości, nieswojskości, nieswoistości – odczucia naszego kresu i skończoności, które nie tylko otwiera ku wyjawieniu, ale również takim otwarciem z czegoś nas wyzwala („O, w górach człowiek czuje się swobodny”, mówi jeden z głosów w Ziemi Jałowej Eliota – wyrazy, uczono mnie, zupełnie pozbawione znaczenia, pustosłowie, które ma wypełnić nieznośną ciszę) – wręcza nam każdy więcej-niż-tylko-ludzki świat, znajdziemy je oczywiście pośród drzew, w cieniu gałęzi i liści i igieł. Nie wiem, gdzie biegnie granica między górami i puszczą, puszczą i lasem, lasem i zagajnikiem; nie ufam definicjom, parkanom i murom, które zdaje się oddzielać ogród od lasu, samotne drzewo od ogrodu. Każdy las skrywa stoki gór; każdy ogród przyrzeka puszczę; każde drzewo, nawet w środku największej metropolii, składa obietnicę lasu. A jednak, dziś, las i drzewo jako przebłysk lasu, jego wspomnienie-zapowiedź, obdarowuje nas też inaczej – wrażeniem innych końców, krańców, progów; pozwala odnaleźć nieco inną pokorę. Drzewa i lasy nie potrafią już upostaciawiać tego, co nas przeżyje; nie wypowiadają niezawodności, trwałości, niezmienności; brzemię alegoryzowania naturalnych mocy odnowy przęjał po nich perz. Udzielają niepewnego schronienia. Spokój, którym się dzielą, jest już zawsze w październikowej tonacji. Zostawiają osobliwe powidoki: Wyżłobienia kory, w których wnękach czuje się próchno; umęczoną akrobatykę gałęzi i witek; dziuple pełne martwych owadów; krzywy pień, który rzuca cień wichury. Sny drzew pełgają w mroku pod ściółką.
Dar drzew jest dziś wgłębieniem. Hojność, która przynależy już ich światu, bierze się z nieprzebranego bogactwa niemocy, bezradności i potrzeby: szczodrość drzew to szeroki gest nieskończonej bezbronności. Las ułomnie tylko osłania nas przed żywiołem, który znaczy także jego kres – osłania nas gestem swojej kruchości, głębokiego wyczerpania, gestem prośby o pomoc, o opiekę, o troskę. Woła o schronienie bardziej niż chroni; jest wezwaniem do czynu bardziej niż czynem; wołaniem o głos bardziej niż głosem.
Drzewa obdzielają nas dotykiem swojej nicości. Dotyk ten przejmuje. Jest dotkliwy i przenika do żywego, bo drzewa, powierzając nam w ten sposób swoją istotną słabość, budzą w nas, w naszym ciele, bezsłowne wspomnienie zależności, pamięć samego szpiku kostnego o tym, że jesteśmy od zawsze odpowiedzialni za więcej-niż-tylko-ludzkie życie w całej bezkresnej nietrwałości jego przejawień – i wobec niego. (Znów łącznik ontologiczny: Pod drzewami jest podszyt, runo leśne, pełna grzybów ściółka; pod drzewami są zwierzęta.) Podarek takiego dotknięcia wydziedzicza, pozbawia i odbiera: niweczy wygodę dotychczasowości, rozwiewa złudzenie spokoju, wymazuje skrypt ról, w które wrośliśmy, spopiela papier samotności i autonomii, na którym skrypt ten się pisał. Porusza inną jeszcze Innością – która wzywa, poza myślą i zamieszkałym rozumem, gdzieś w ciemnych trzewiach, by pozwolić się nie-ludzkiemu życiu dotknąć, by je dostrzec, widzieć, by wziąć je pod opiekę, by troszczyć się o nie i o nie dbać, by go strzec, zwłaszcza teraz, w chwili, kiedy jego istnienie tak bardzo zależy od nas i wisi na włosku, kiedy i nasze przeżycie jest niepewne jak nigdy dotąd, by, zatem, zacząć przeczuwać coś z dogłębnego pokrewieństwa wszystkiego, co wątłe, chwiejne, i wiotkie, i, może, coś z lekkości brzemienia, słodyczy jarzma, jakim bliskość ta obarcza nas od zawsze.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.