Przed sądem pracy
Jeżeli dochodzi do rozprawy w sądzie pracy, oznacza to przegraną pracowników na poziomie zakładu pracy. Bo nie byli zorganizowani, bo nie umieli sprzeciwić się, gdy zwalniano ich kolegę lub koleżankę. Walka o interesy pracownicze musi zacząć się od pokonania indywidualistycznego myślenia.
Nierówność stron stosunku pracy jest jednym z nieustających problemów świata pracy. Paradoksalnie najłatwiej się o tym przekonać, obserwując rozprawy przed sądami pracy. Jeszcze nigdy nie spotkałem się ze sprawą, w której pracodawca występowałby bez pełnomocnika. Poszkodowani pracownicy z profesjonalnej pomocy korzystają zdecydowanie rzadziej.
Zdarzają się wręcz zaskakujące sytuacje, czego przykładem jest sprawa, którą właśnie prowadzę. Zatrudniony przy remoncie statku w Gdyni stoczniowiec pracował „na czarno” przez 4 dni, po czym odesłano go do domu. Otrzymał zapewnienie wezwania do pracy, gdy tylko ta się pojawi. Oczywiście nie było dla niego żadnej pracy, został zwyczajnie wykorzystany, jak tysiące osób w podobnej sytuacji. Wartość przedmiotu sporu, obejmująca wynagrodzenie i ekwiwalent za urlop wypoczynkowy, wyniosła w tym przypadku tysiąc złotych. Spodziewałem się, że na pierwszej rozprawie, na wezwanie sądu do zawarcia ugody, były pracodawca pana Romana zaproponuje porozumienie i być może sprawa zakończy się polubownie. Bardzo się pomyliłem. Pracodawca pojawił się z radcą prawnym. Paradoks polega na tym, że wynagrodzenie pełnomocnika musiało znacznie przewyższać nasze roszczenie. Pracodawca wolał jednak opłacić prawnika, niż zapłacić wynagrodzenie osobie, którą zatrudniał. To o tyle bulwersujące, że pracodawca nie zaprzeczał nawet, że pan Roman pracował na remontowanym przez jego firmę statku. Twierdził jedynie, że zapewne była to praca u któregoś z podwykonawców. Przedmiotem sporu nie jest więc nawet ustalenie, czy pan Roman rzeczywiście wykonywał pracę na statku w Gdyni, bo to okazało się bezsporne. A jednak to za mało, aby czuć się odpowiedzialnym za niezapłacone wynagrodzenie. Natomiast na tyle dużo, by opłacić profesjonalnego pełnomocnika.
Radcowie prawni i adwokaci okazują wiele buty w kontaktach z pracownikami i pełnomocnikami związkowymi. Związek zawodowy ma prawo delegować w roli zastępcy procesowego wyznaczoną przez siebie osobę. Nie musi legitymować się ona studiami prawniczymi. Prawdopodobnie to jest źródłem wyższości, jaką pełnomocnicy pracodawców okazują na sali sądowej. Nierzadko jednak ta nadmierna pewność siebie kończy się ośmieszeniem doświadczonego radcy czy adwokata.
W czerwcu pełnomocnik właścicielki 12 ekskluzywnych salonów odzieżowych próbował pouczać mnie, że odszkodowanie za nieuzasadnione wypowiedzenie umowy o pracę łączy się z długością okresu wypowiedzenia pracownika. W tamtym przypadku był to jeden miesiąc. Spór został rozstrzygnięty przez sędzię, która w trakcie posiedzenia otworzyła kodeks pracy i wskazując art. 47(1) wywołała wielkie zawstydzenie na twarzy pełnomocnika pozwanej. Artykuł ten określa bowiem, że sąd orzeka o odszkodowaniu w wysokości maksymalnie trzykrotności wynagrodzenia pracownika.
Do podobnych sytuacji dochodzi często, a profesjonaliści odziani w togi i epatujący wysokim mniemaniem o sobie muszą czuć duży dyskomfort. Dla nich pracownicy nie są partnerami. Zapewne wynika to także z tego, że żaden radca prawny nie utrzyma się z działalności zawodowej wyłącznie w obszarze indywidualnego prawa pracy, szczególnie gdy ma reprezentować pracowników. Dlatego pracownicy, których często nawet nie stać na adwokata, są odprawiani. Profesjonaliści boją się kojarzenia swojej osoby ze stroną pracowniczą. Czasem wprost odpowiadają, że zastępują wyłącznie pracodawców, czasem tłumaczą się tym, że ich kancelaria współpracuje wyłącznie z zamkniętą bazą klientów. W rzeczywistości stała obsługa np. firm ochroniarskich, gdzie poziom łamania praw pracowniczych jest chyba największy po branży budowlanej, daje radcom prawnym stabilność zatrudnienia. Jednocześnie jednak daje im też pewność, że w sądzie będą występowali przeciwko niepełnosprawnym ochroniarzom, którym odmawia się urlopu wypoczynkowego, albo osobom dochodzącym uznania ich umowy o dzieło za klasyczny stosunek pracy, którego ich pozbawiono, bo państwo polskie premiuje podatkowo umowy cywilnoprawne.
Związki zawodowe powinny być instytucjami, które masowo pomagają wyrównywać szanse pracowników przed sądem pracy. Powinny, ale nie są. Najczęściej ograniczają się do pomocy swoim członkom, co w pewnym stopniu przekłada się na niski poziom uzwiązkowienia wśród polskich pracowników. Ponadto skala wyzysku, dyskryminacji i łamania podstawowych standardów pracy jest tak wielka, że związki do skutecznej walki potrzebują armii prawników. W pierwszym kwartale 2010 r. co dziesiąty pozew, który trafiał do gdańskiego sądu pracy był przygotowywany przez Konfederację Pracy. Tego tempa nie dało się utrzymać. Zrozumieliśmy to, kiedy okazało się, że nie odbyły się jeszcze rozprawy osób, którym jako pierwszym udzieliliśmy pomocy, a one znów przyszły w związku z problemami z kolejnym pracodawcą. Związki zawodowe nie są w stanie walczyć z łamaniem praw pracowniczych na drodze sądowej, czego przyczyną jest także świadomość bezkarności pracodawców. Nie można zapominać też o tym, że sądy pracy nie wymierzają im sprawiedliwości, a to przyczynia się do zwiększania skali łamania praw pracowniczych. Powstaje błędne koło.
Trudno powstrzymać się od wniosku, że największą przeszkodą w walce pracowników o swoje prawa przed sądem jest właśnie sam sąd. Nie dlatego, że postępowanie jest kosztowne, ponieważ pracownicy są zwolnieni od opłacania pozwu. Problemem jest czas. Bardzo często spotykam osoby, które proszą o to, by reprezentować je przed sądem. Nie chodzi im o zysk, ale o własną godność. Mają poczucie, że przyciśnięci sytuacją życiową byli w pracy przedmiotem, narzędziem pracodawcy służącym do pomnażania zysków. Wyłącznie jego zysków. W sądzie chcą odzyskać poczucie własnej wartości i ludzką godność.
Z tej ambicji można się jednak bardzo szybko wyleczyć z powodu przewlekłości postępowania. Wielomiesięczne odstępy między rozprawami sprawiają, że instytucja przywrócenia do pracy po bezprawnym zwolnieniu staje się fikcją. Pani Monika została zwolniona z pracy po tym, jak ujawniła, że kierowniczka sklepu, w którym pracowała, kradła, dokonując fikcyjnych zwrotów towarów dzięki zbieranym przy kasie paragonom. Pierwsza sprawa z jej powództwa odbyła się 17 lutego, a kolejna ma szansę odbyć się 23 sierpnia. Nie można więc dziwić się osobom, które po doświadczeniach z mobbingiem, dyskryminacją czy zwykłym wyzyskiem wolą o swoim byłym pracodawcy po prostu zapomnieć. Pani Monika miała przy tym jednocześnie i szczęście i pecha. Pierwsza rozprawa odbyła się w miesiąc po złożeniu przez nią pozwu, kolejne były przekładane, bo w sądzie ogłoszono alarm bombowy, później zmieniła się sędzia. Paweł szczęścia miał mniej. W zeszłym roku, w okresie wakacji akademickich chciał dorobić do studenckiego budżetu pracą przy ocieplaniu budynku. Pracodawca przestał się pojawiać na budowie po trzech tygodniach. Wynagrodzenia, oprócz minimalnych zaliczek, nie wypłacił. Pozew Pawła trafił do sądu w Gdańsku na początku marca. Pierwsza rozprawa ma się odbyć w pierwszym tygodniu września. Po pół roku.
Za tę sytuację trudno winić sędziów. Jeżeli do gdańskiego sądu pracy wpływa około tysiąca spraw rocznie, to czwórka sędziów nie jest w stanie rozpoznać tylu spraw w akceptowalny czasowo sposób. Minister Sprawiedliwości tak dobrze rozumie ten problem, że na początku roku doprowadził do likwidacji 74 wydziałów pracy przy sądach rejonowych w całej Polsce. To prawie połowa z uprzednio działających.
Sami sędziowie też bywają różni. Często, zgodnie z dyrektywami postępowania cywilnego, podpowiadają pozbawionym pełnomocnika pracownikom, w jaki sposób mogą prowadzić swoją sprawę. Szczęśliwie, w gdańskim sądzie sędziowie są z jednej strony dociekliwi, a z drugiej wykazują bezstronność w toku postępowania. To wbrew pozorom duża wartość. Moi koledzy z Solidarności opowiadają o sędziach, którzy zwalnianych związkowców traktują ostro, bo wychodzą z założenia, że fakt przynależności do organizacji związkowej rodzi przede wszystkim obowiązek większej dbałości o obowiązki pracownicze. Skutki tego widać przy orzekaniu, gdy tolerancja wobec bulwersujących zachowań pracodawcy jej nadzwyczaj duża.
Jedno jest pewne. Jeżeli dochodzi do rozprawy w sądzie pracy, oznacza to przegraną pracowników na poziomie zakładu pracy. Bo nie byli zorganizowani, bo nie umieli sprzeciwić się, gdy zwalniano ich kolegę lub koleżankę. Bali się, że nie zapłacą już kolejnej raty we frankach szwajcarskich, jeśli powiedzą „nie”. Skuteczna walka o interesy pracownicze musi zacząć się od pokonania skrajnie indywidualistycznego myślenia. Takiego, które pozwala oddalać od siebie poczucie współodpowiedzialności za innych, także tych w najbliższym otoczeniu. Jeśli spory pracownicze mają kończyć się na sali sądowej, to z widownią pełną kolegów i koleżanek z pracy, patrzących nie na cudzy spór z pracodawcą, ale uczestniczących we wspólnym sporze, gdziekolwiek on się toczy.
Fot. Wikipedia.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.