ISSN 2657-9596

To nie tak miało być, przyjaciele

Bartłomiej Kozek
18/10/2013

Gdyby uwierzyć w Wałęsę z filmu Wajdy, należałoby uznać, że wraz z garstką świadomych robotników przywrócił on Polsce wolność, za którą najbardziej tęsknili wspierający ich intelektualiści.

Na ekrany kin wszedł właśnie „Wałęsa. Człowiek z nadziei” w reżyserii Andrzeja Wajdy. Jak opowiada on o ważnych wydarzeniach, konstytuujących obecny porządek polityczny i społeczny w Polsce? Po lekturze pozytywnych recenzji filmu nie sposób nie odnieść wrażenia, że jego przekaz trafia do znacznie szerszej niż jedynie Wajda i Janusz Głowacki (autor scenariusza) grupy, którą można bardzo umownie i ogólnie nazwać liberalną inteligencją.

Motłoch zamiast ludu

Z Wałęsą może być trochę jak z koniem – jaki jest, każdy widzi. Wydaje się, że Wajda i Głowacki wyszli z tego założenia, tyle że zamiast skupić się na wyzyskaniu złożonych interakcji między przywódcą „Solidarności” a ludźmi z jego związku, skupili się na nim samym. Jeśli widzi się w filmie jakąś główną oś, to jest to motyw podpisania przez Wałęsę „lojalki”, przedstawiony w zamierzeniu jako próba nadania mu ludzkich rysów. Efekt przyjęcia takiej a nie innej osi narracyjnej jest jednak odwrotny – punkt ciężkości przechodzi na kontakt „człowieka, który zostaje wodzem” (by sparafrazować tytuł innego hagiograficznego filmu) z przedstawicielami umierającego reżimu, kosztem spłycenia społecznego kontekstu solidarnościowego buntu.

Chociaż pojawiające się w trakcie filmu napisy z dumą obwieszczają, że Solidarność była ruchem, który w szczytowym momencie zrzeszał 10 milionów ludzi, dla świata przedstawionego w filmie niewiele z tego wynika. Od samego początku, kiedy Wałęsa jako młody ojciec usiłuje załatwić dla żony deficytowy produkt – wózek dziecięcy – powraca motyw Polaków jako zawistników, gotowych rzucić się na każdego, choćby minimalnie bardziej zaradnego od nich rodaka.

Kogo tu zatem mamy w miejsce politycznie zdefiniowanego narodu czy też samoświadomego ludu? Wajda wydaje się nam mówić, że społeczeństwo to egoistyczny, zupełnie nieświadomy wyższych celów motłoch. Widzimy zatem stoczniowców wracających do domu po wynegocjowaniu podwyżek płac, a także zupełnie już „przedpolitycznych”, bliskich pierwotnemu stanowi natury „tubylców” z podkarpackiego Arłamowa, którzy widząc samochód z internowanym w środku Wałęsą wpadają w furię, oskarżając go o wszelkie zło tego świata. Kiedy Wałęsa wychodzi na wolność, lud ma za zadanie przywitać go późną nocą – to w sumie jedna z bardziej pozytywnych ról, jaką wyznaczono mu w tym filmie.

Posągiem byłeś i w posąg się obrócisz

W efekcie o żadnym odbrązowieniu Wałęsy mowy być nie może. Urok tej postaci miałby polegać na jej ewolucji od lekko nierozgarniętego robotnika do przywódcy, który ma zaskarbić naszą sympatię z powodu faktu, że wraz z nabywaniem życiowego doświadczenia rozdyma mu się jego ego.

Z upływem czasu coraz więcej wokół niego intelektualistów, zagranicznych dziennikarzy i coraz wyższych reprezentantów władz – coraz mniej za to zwykłych ludzi. Można by w pewnym momencie odnieść wrażenie, że po sierpniu 1980 r. jego kontakt z nimi był już niemal zupełnie zapośredniczony przez media i aparat związkowy. Staje się wybitną jednostką, której zdarza się jeszcze czasem mieć życie rodzinne – niczym w spełnieniu thatcherowskiego snu o braku społeczeństwa, którego kto jak kto, ale pierwsza „Solidarność” en masse raczej nie podzielała.

Sprowadzenie ruchu społecznego do dość bezmyślnej masy, która właściwie nie wiadomo, jakim cudem wydała z siebie chociażby stoczniowe 21 postulatów, przyjmuje szczytową formę w scenie podczas pierwszej wizyty Jana Pawła II w Polsce. Oto zaczyna się telewizyjna transmisja, podczas której ze wzruszenia na kolana pada i Danuta Wałęsowa, i nachodzący mieszkanie Wałęsów ubecy. Lud wychodzi tu zatem na kierującą się emocjami masę, która zasługuje na swój los i przed którą należy wręcz bronić dzisiejszego widza filmu – tego, którego stać na bilet do kina.

Zamiast opowieści o zmianie społecznej dostajemy zatem inną opowieść: historię powstania wodza, która ma przypomnieć wielkomiejskiej inteligencji i klasie średniej, dlaczego nadal nie stać nas na egalitarne społeczeństwo – nie tyle z powodów ekonomicznych, co kulturowych. Potrzebujemy bowiem kogoś, kto znając „prawdziwe życie” zapanuje nad motłochem. Bez takiego bufora niechybnie czeka nas osunięcie w ciemnotę, zawiść i zabobon.

Wiedza o ludzkiej naturze ma tu mieć niemal obiektywny charakter – potwierdzają ją wypowiedzi zarówno co bardziej ogarniętych przedstawicieli klas ludowych, jak i komunistycznych aparatczyków. Choć Wałęsa dzięki swej charyzmie może w latach 80. XX w. stosować metodę marchewki zamiast kija, uczy się ją rozumieć. By nie burzyć idyllicznego obrazu film, kończy się przemówieniem Wałęsy przed amerykańskim Kongresem – z ekranu nie dowiemy się, że w tym samym czasie solidarnościowy rząd przygotowywał już pakiet ustaw, które przeszły do historii jako plan Balcerowicza.

W gruncie rzeczy można by uznać, że robotniczy bunt jest w filmie przedstawiony tak, że śmiało można obwiniać tę grupę za wszelkie nieszczęścia, jakie ją spotkały po r. 1989. Skoro właściwie nigdy nie wyczuwa, skąd wieje dziejowy wiatr, a jej reprezentacja jest albo nazbyt kunktatorska (marzy o świętym spokoju, podwyżkach i dostatnim życiu), albo z kolei zbyt radykalna, to zgodnie z transformacyjną logiką okazuje się niezbyt zaradną, niedostosowaną gromadą homo sovieticus. Wielki ruch społeczny bez Wałęsy właściwie mógłby wykoleić kraj, doprowadzić do katastrofy, wojny domowej albo sowieckiej interwencji – taką wymowę ma choćby scena, podczas której Wałęsa tłumaczy związkowemu aktywowi, dlaczego nie należy eskalować roszczeń wobec władzy.

Za mało cienia

Nie chodzi o to, że film o ruchu społecznym byłby z automatu lepszy, niż filmowa propozycja Wajdy i Głowackiego. Historia o narodzie wybranym czy o zyskującej samoświadomość klasie społecznej mogłaby być równie sztampowa, co hagiografia wybitnej jednostki.

Nie jest to jednak usprawiedliwieniem dla stworzenia w miejsce inspirującej opowieści historycznego bryka, którym „Wałęsę” nazywają w recenzji dla „Krytyki Politycznej” Jakub Majmurek i Agnieszka Wiśniewska. Nawet pozostawiając głównym bohaterem laureata pokojowej nagrody Nobla, twórcy mogliby – np. poprzez zawężenie czasowe filmu, choćby do sierpnia roku 1980 – pokazać tworzenie się wykraczającej poza ramy jednego zakładu pracy i jednej klasy społecznej solidarności.

Mogliby, gdyby chcieli – nie wydaje mi się bowiem, by taka, a nie inna narracja była wybrana przypadkowo. Opowieść o liderze dziesięciomilionowego związku zawodowego, w którym liczba ta służy bardziej podkreśleniu jego zdolności przywódczych niż aspiracji i marzeń ludzi, którzy za nim poszli? Niestety, mimo paru ukłonów w stronę „ludu” przez większość filmu trudno od takiego wrażenia się uwolnić.

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.