Droga przez beton
CentroLewica, Libertas, Stronnictwo Demokratyczne, Ruch Palikota, Polska Jest Najważniejsza, Obywatele do Senatu… – opowieść o tym, jak małe partie próbowały się przebić przez zabetonowany system.
Na gruzach IV RP
Jesienią 2007 r. Platforma Obywatelska po 7 latach istnienia po raz pierwszy w swojej historii wygrała najważniejsze wybory: do Sejmu i Senatu. Kilka tygodni wcześniej nie było to jeszcze oczywiste. Prawo i Sprawiedliwość konsekwentnie konsumowało elektoraty Samoobrony i Ligi Polskich Rodzin. Koalicja Lewica i Demokraci eksponowała jako kandydata na premiera byłego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Sukces był tylko częściowo spodziewany, ale spektakularny. Wybory te wymiotły poza parlament dwie partie, które przez poprzednie 6 lat odgrywały istotną rolę w polskim systemie politycznym: Samoobronę i Ligę Polskich Rodzin. Obu partiom mimo solidnych pieniędzy otrzymywanych z budżetu państwa nie udało się przekroczyć progu wyborczego. Ponieważ głosowanie było przyspieszone, szanse wzięcia w nim udziału miały tylko silne podmioty. Zgłoszono tylko 7 komitetów ogólnopolskich, z których 6 było partiami obecnymi w poprzednim parlamencie, a siódmym radykalnie lewicowa Polska Partia Pracy.
Opozycja – którą teraz stanowiło PiS po prawej stronie i LiD po lewej – wyszła z wyborów osłabiona. Wprawdzie PiS zdobył 2 mln głosów więcej niż przed dwoma laty, ale utrata władzy zrodziła poczucie klęski. Partię opuściło 3 wiceprezesów: Ludwik Dorn, Kazimierz M. Ujazdowski i Paweł Zalewski. Z kolei LiD nie odniósł spektakularnego sukcesu, a wkrótce (w marcu 2008 r.) rozpadł się, co w konsekwencji umocniło SLD.
Wynik wyborów zdawał się potwierdzać opinię o „kartelizacji”, „petryfikacji” czy „zabetonowania” sceny politycznej w Polsce. Na problem kartelizacji pierwszy zwrócił uwagę latem 2007 r. Paweł Śpiewak, wówczas poseł PO, wskazując na jej źródła w ustawie o partiach politycznych z 2001 r. Dyskusja na ten temat powracała od tej pory kilkakrotnie, np. przy okazji eurowyborów w 2009 r., a niedawno ponownie sprowokował ją „List do partii” opublikowany przez Sławomira Sierakowskiego na łamach „Gazety Wyborczej”.
Wokół eurowyborów
W wyborach w 2009 r. miejsca w Parlamencie Europejskim zdobyły tylko cztery najsilniejsze partie, któe Artur Zawisza (wówczas jeden z liderów Libertasu) określił jako „bandę czworga”. W tych najłatwiejszych organizacyjnie wyborach żaden z niezależnych komitetów nie przekroczył progu wyborczego. Skupiona wokół Dariusza Rosatiego koalicja CentroLewica, sklecona z działaczy SDPL, PD, Zielonych i Stronnictwa Demokratycznego, uzyskała niewiele ponad 2% głosów po topornej kampanii wyborczej. Rozbite komitety pozaparlamentarnej prawicy (Prawica RP, UPR, Libertas) wystartowały oddzielnie i choć razem uzyskały ok. 5% głosów, żaden z nich samodzielnie nie przekroczył magicznej bariery.
Wybory do PE to także czas zmian w strategii partii rządzącej. PO zaczęła zapraszać na swoje listy byłych polityków innych partii. Jedynką w Warszawie została komisarz Unii Europejskiej ds. polityki regionalnej (z rekomendacji rządu SLD) Danuta Hübner, dwójkę dostał wiceprezes PIS – Paweł Zalewski. Do „pociągnięcia list” na Podkarpaciu zaproszono Mariana Krzaklewskiego – dawniej lidera Akcji Wyborczej Solidarność. Coraz bardziej zacierał się przekaz programowy. Jednym z głównych argumentów PO w tej kampanii były szanse Jerzego Buzka na fotel przewodniczącego PE. Jak się okazało, była to skuteczna taktyka – PO zostawiła konkurentów daleko w tyle.
Już wtedy wszystko wskazywało na to, że system finansowania, dowolność partii w formowaniu swoich statutów skazuje je na los formacji jeśli nie wodzowskich, to w najlepszym wypadku oligarchicznych. Nic nie zmusza ich do kooperowania ze społeczeństwem, bazę mają wewnątrz siebie, a nie w społeczeństwie obywatelskim, reprezentowanym przez związki zawodowe, organizacje społeczne czy stowarzyszenia. Zabetonowanie sceny politycznej wzmacniają sondaże i media, które konsekwentnie unikają zajmowania się zarówno konkurencją polityczną dla czterech wielkich partii, jak i trudnymi tematami, wyzwaniami społecznymi, gospodarczymi i rozwojowymi.
Pod koniec 2009 r. Paweł Piskorski z grupą byłych działaczy PO i Partii Demokratycznej przejął władzę w Stronnictwie Demokratycznym – formacji od lat nieaktywnej politycznie, ale bardzo zasobnej. Majątek zdeponowany w nieruchomościach miał być bazą, na której wykuje się sukces nowej liberalno-demokratycznej formacji. Wesprzeć miał ją wyciągnięty po 7 latach z niebytu Andrzej Olechowski – niegdyś jeden z „trzech tenorów” PO, w 2009 r. bardzo krytycznie odnoszący się do pierwszych dwóch lat rządów swoich dawnych kolegów. SD w stosunkowo krótkim czasie zdobyło dużą rozpoznawalność, a poparcie dla Olechowskiego w sondażach pracowni Homo Homini sięgało momentami nawet 20%. Sam Piskorski i Stronnictwo nie byli jednak w stanie zapracować na zaufanie wyborców.
Od Smoleńska do wyborów samorządowych
10 kwietnia 2010 r. przyniósł katastrofę prezydenckiego samolotu w Smoleńsku. Zginęła w niej znaczna część politycznych elit: urzędujący prezydent z żoną, kandydat SLD na prezydenta Jerzy Szmajdziński, część kierownictwa PiS, wicemarszałkowie Sejmu i Senatu. Wszystkie partie poniosły bolesną stratę, również w sensie jakości kadr. Zginęły osoby uważane za dobrze przygotowane merytorycznie, będące często „partyjnymi intelektualistami” czy postaciami kojarzonymi z załatwianiem istotnych dla sporej części społeczeństwa spraw, jak Izabela Jaruga-Nowacka.
Po katastrofie konieczne stały się przyspieszone wybory prezydenckie. W większości mediów pojawiały się głosy, aby potraktować to głosowanie jako plebiscyt nad dwiema wizjami Polski. Prezentowano je jako starcie Jarosława Kaczyńskiego i Bronisława Komorowskiego. Partia Demokratyczna, dotąd krytyczna wobec rządów PO, wycofała swojego kandydata i wezwała do głosowania na Komorowskiego, aby zapobiec „powrotowi IV RP”. Klin w tę rywalizację udało wbić się kandydatowi SLD Grzegorzowi Napieralskiemu, który niezłym (w tych warunkach) wynikiem 13% zamknął usta swoim partyjnym oponentom.
Katastrofa smoleńska wywołała w Polsce nieobecne od lat emocje społeczne, koncentrujące się wokół kwestii symbolicznej: spór o obecność krzyża w przestrzeni publicznej. Ujawniły się dwa skrajne stanowiska: radykalny klerykalizm uosabiany przez tzw. obrońców krzyża i na drugim biegunie skrajny antyklerykalizm, którego czołową manifestacją była „Akcja Krzyż”, zorganizowana przez późniejszego działacza Ruchu Palikota, kucharza Dominika Tarasa. Na tych nastrojach silnie grał również Janusz Palikot, który próbował wybić się na polityczną niezależność, organizując ruch o hasłach antyklerykalnych i liberalnych gospodarczo. Palikot zainwestował dużo własnych pieniędzy, zjeździł całą Polskę i zgromadził wokół siebie masę ludzi dotychczas niezaangażowanych w politykę. Co by nie sądzić o jego stylu, z punktu widzenia demokracji budowanie partii na zwykłych ludziach niesie dużo ożywczej energii. Mimo to poparcie, jakie nowy ruch zdobywa w sondażach, oscyluje na poziomie 2-3%.
Wybory samorządowe w listopadzie 2010 r. nie ujawniły nowych informacji o scenie politycznej. Jedynym zaskoczeniem mogła być silna pozycja ugrupowań regionalnych, takich jak Ruch Autonomii Śląska, Lista Dutkiewicza, Wspólnota Samorządowa Marka Nawary. Potwierdziło się niedoszacowaniu w sondażach PSL (który w wyborach do sejmików zajął trzecie miejsce, dystansując SLD). Widać zakonserwowanie stanu z 2007 r.
Skazani na pop-politykę?
Tuż przed wyborami samorządowymi jesienią 2010 r. grupa polityków z centrowego skrzydła PiS, a zarazem architekci udanej kampanii wyborczej Jarosława Kaczyńskiego na czele z Joanną Kluzik-Rostkowską i Pawłem Poncyliuszem założyli ugrupowanie Polska Jest Najważniejsza. Start był bardzo udany, potem już tylko równia pochyła. PJN prezentowała się jako „lepsza Platforma” złożona z działaczy PiS: ugrupowanie bardzo konserwatywne obyczajowo i bardzo liberalne gospodarczo. Dziś widać, że los partii jest przesądzony – świadczy o nim odejście liderki do PO i zastąpienie jej przez dobrze wypadającego w mediach, ale mało rozpoznawalnego Pawła Kowala. Choć PJN otrzymał najlepszy czas antenowy w głównych stacjach informacyjnych, dziś za sukces partii można uznać zebranie podpisów potrzebnych do zarejestrowania list w całym kraju.
Na sukcesie, jaki odniosły w wyborach samorządowych niezależne komitety, grupa prezydentów miast próbuje dziś budować ruch Obywatele do Senatu. W zamówionych przez ludzi Dutkiewicza i Majchrowskiego sondażach wygrywa on podobno z PO. Jednak nawet życzliwi obserwatorzy sceny politycznej, tacy jak autor bloga Plankton Polityczny, twierdzą, że sukcesem dla OdS będzie kilka mandatów.
Choć kadencja rządu PO-PSL upłynęła pod znakiem głośnych wydarzeń (kryzys finansowy, powodzie, katastrofa smoleńska, afera hazardowa, podwyższenie VAT, częściowa likwidacja OFE), to scena polityczna ani drgnie. Pokazują to zarówno comiesięczne sondaże, jak i najważniejsze badania: wybory. Oczywiście nie możemy od razu zakładać, że do października nie czekają nas żadne niespodzianki. Jednak na dziś należy postawić tezę, że Polacy pogodzili się z pop-polityką, konkursem piękności i festiwalem nieautentycznych emocji.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.