Miasta potrzebnej troski
Małe i średnie miasta mogą być kluczem dla przełamania konserwatywnej hegemonii w Polsce – by tak jednak się stało potrzebne jest systemowe podejście do ich rozwoju.
Deglomeracja bywa popularnym tematem tak po lewej, jak i po prawej stronie sceny politycznej. Stanowić może naturalną reakcję na zapisany na kartach pierwszej edycji dokumentu strategicznego ekipy Donalda Tuska „Polska 2030” model polaryzacyjno-dyfuzyjny. W dużym skrócie zakładał on skupianie rozwoju kraju na największych aglomeracjach, z którego korzyści miały niejako naturalnie skapywać na resztę kraju.
Z punktu widzenia dynamiki politycznej nie miało już potem większego znaczenia, że w kolejnej edycji strategii model ten uległ pewnemu rozwodnieniu, a więcej miejsca zajęły kwestie zapewnienia bardziej zrównoważonego terytorialnie rozwoju kraju.
Mleko się rozlało, a „model polaryzacyjno-dyfuzyjny” zaczął być przez Prawo i Sprawiedliwość odmieniany przez przypadki jako ostateczny dowód na niewrażliwość społeczną Platformy Obywatelskiej.
Barwy kampanii
Małe i średnie ośrodki miejskie tymczasem – jak wskazywał chociażby Lech Mergler na łamach „Zielonych Wiadomości” – zamieszkuje w sumie znacznie więcej ludzi niż największe polskie metropolie.
Można powiedzieć, że mogą one być naszym odpowiednikiem amerykańskich „stanów wahadłowych” (swing states), nieprzypisanych na stałe tej czy innej partii.
Potrafią być wręcz miernikiem skali jej aktualnego tryumfu – dla przykładu znajdujący się na Podkarpaciu i tym samym uważany za bastion PiS Przemyśl w roku 2010 w wyborach prezydenckich postawił w II turze na Bronisława Komorowskiego, nie zaś Lecha Kaczyńskiego.
Z drugiej strony fakt, że partia Kaczyńskiego może dziś w ogóle myśleć o podjęciu realistycznych prób zdobycia urzędów prezydenckich w dużych miastach wydatnie ułatwia im zdobycie pierwszego miejsca w wyborach parlamentarnych w roku 2015 w 14 z 16 województw – w tym tych, uznawanych za dotychczasowe bastiony Platformy.
Przestrzenie nadziei?
Jeśli zatem kiedykolwiek miałoby dojść do odnowy obozu lewicowo-progresywnego w Polsce i zapuszczenia przezeń mocnych korzeni w rodzimym systemie politycznym, wówczas małe i średnie miasta stanowią istotną część wyborczej układanki.
Niestety, jak do tej pory brak było spójnej, przekonującej opowieści o włączaniu ich w główny nurt rozwoju kraju za pomocą środków innych niż te unijne.
Fakt ten dostrzegać zdaje się rząd Prawa i Sprawiedliwości, starając się – między innymi poprzez dedykowany im Pakiet dla miast średnich, lokalizowanie tam inwestycji w ramach Mieszkania+ czy ograniczenie do nich części działań na rzecz poprawy jakości powietrza – zachować tamtejszy elektorat przy sobie.
Czy jego odbicie jest realne? Jaką ofertę polityczną, skrojoną pod ich specyficzne potrzeby, powinno się zaproponować?
By odpowiedzieć na to pytanie, należałoby wpierw poznać najważniejsze trendy kształtujące ich pozycję w polskim systemie osadniczym i sprawdzić, w jaki sposób możliwe jest zminimalizowanie tych negatywnych – i wzmocnienie pozytywnych.
Mapa upadku
Na pomoc rusza nam (rzecz jasna z nieco innym pierwotnym zamiarem) publikacja krakowskiego, konserwatywnego think tanku Klub Jagielloński. „Polska średnich miast” Przemysława Śleszyńskiego to niezwykle merytoryczna panorama polskich miast, kreśląca ich dzieje i wskazująca na źródła obecnych problemów „średniaków” – szczególnie byłych miast wojewódzkich, które po reformie administracyjnej rządu Jerzego Buźka utraciły swoje, nie tylko symboliczne, znaczenie.
Choć rzecz jasna historia ta nie dotyczy każdego miasta, które nie jest dziś stolicą województwa, to jednak daje się wyciągnąć pewne ogólne trendy. Niedawne badanie naukowców z Polskiej Akademii Nauk wskazało na istnienie sporej grupy miast, zagrożonych utratą najważniejszych funkcji społecznych.
Zasoby ekonomiczne, coraz bardziej skoncentrowane w największych ośrodkach, przyczyniają się do podtrzymania zjawiska istnienia wewnątrzkrajowymi peryferii – nie tylko górskich obszarów Karpat, ale często gmin i powiatów, leżących na obrzeżach poszczególnych województw.
To problem szczególnie mocno widoczny na północnym wschodzie kraju – Mazowszu, Lubelszczyźnie, Podlasiu oraz Warmii i Mazurach, ale też na Pomorzu Zachodnim.
Śleszyński ostrzega – ze zjawiskiem tym nie ma już żartów. Sytuacja miast, takich jak Suwałki, Łomża czy Zamość (na zdj. Fragment okładki raportu) nie jest godna pozazdroszczenia. Podlasie, Podkarpacie czy Opolszczyzna były rejonami o szczególnie silnej emigracji, która podcięła szansę rozwojowe już nie tylko mniejszych miast tych województw, ale nawet ich stolic.
Ludność miast powiatowych grodzkich do roku 2050 spaść może o niemal 1/4. To ubytki, których może nie być w stanie zapełnić nawet szeroka imigracja.
Odwrócić degradację
Wszystko to w sytuacji, w której Polska, obok Niemiec i Włoch, uznawana jest za kraj o jednej z najbardziej policentrycznych sieci osadniczych w Europie.
Choć Warszawa zdaje się koncentrować sporą część aktywności gospodarczej, a wespół (i czasem w rywalizacji) z Krakowem dominować w krajobrazie kulturowym, to jej cień nad resztą kraju jest mimo wszystko mniejszy, niż dajmy na to Londynu nad Wielką Brytanią czy Budapesztu nad Węgrami.
W tej sytuacji degradacja tak dużej ilości małych i średnich miast, dziejąca się na naszych oczach (przykrywana nieco funduszami europejskimi) wydaje się marnotrawieniem ich potencjału.
By na nowo mogły one rozwinąć skrzydła potrzebna jest mądra, aktywna polityka publiczna – w przeciwnym wypadku trudno będzie zahamować odpływ ludności w wieku produkcyjnym zagranicę, do większych ośrodków i na przedmieścia, co drenuje miejskie budżety i zwiększa koszty świadczenia usług publicznych.
Zdaniem Śleszyńskiego proces ten zaszedł tak daleko, że wymusi on wręcz zmiany na mapie administracyjnej kraju.
Jego zdaniem w najbliższych latach możliwe będą dwa scenariusze – bądź to zmniejszenie ilości województw do 12-14, bądź też zwiększenie do 18-25 przy jednoczesnej likwidacji powiatów.
Zmiany demograficzne – niezależnie od scenariusza – wymuszać będą podjęcie działań, sprzyjających konsolidacji mniejszych jednostek samorządu terytorialnego, nawet do poziomu 100-150 powiatów.
Ciąć, żeby rosło?
Jak zatem odpowiedzieć na tak zarysowane wyzwania? Jedna z odpowiedzi jest dobrze znana – to przenoszenie publicznych instytucji i urzędów poza Warszawę.
Stolica Polski już dziś dysponować ma dostateczną ilością wehikułów rozwoju, tymczasem dla mniejszych ośrodków nawet pojedynczy urząd może wydatnie poprawić stan lokalnego rynku pracy, podnieść prestiż oraz umożliwić zatrzymanie choć części młodych, dobrze wykształconych mieszkanek i mieszkańców.
Tego typu przenosiny można zresztą realizować również na niższych szczeblach. W wypadku zwiększenia ilości województw możliwe byłoby na przykład zwiększenie ilości regionów o dwóch stolicach, analogicznie do dzisiejszych układów Bydgoszcz-Toruń czy Gorzów Wielkopolski-Zielona Góra.
Rozwiązanie takie mogłoby zdaniem autora „Polski średnich miast” dotyczyć np. Płocka i Włocławka czy Nowego Sącza i Tarnowa. Możliwe byłyby nawet bardziej złożone rozwiązania, takie jak województwo środkowopomorskie z trzema wiodącymi ośrodkami (Koszalin-Słupsk-Kołobrzeg).
Wszystkie wspomniane powyżej punkty mają być zaproszeniem do dyskusji. Nie wszystkie łatwo przyjąć bez chęci polemiki – tak jak w wypadku postulatu silnego podziału na raptem kilka uczelni wiodących w skali całego kraju.
W wypadku przyjęcia takiego scenariusza (dyskutowanego zresztą przy okazji niedawnej reformy Gowina) wybór „prymusów” – których byłoby zapewne mniej niż obecnych stolic województw – może w niedostateczny sposób uwzględniać negatywne skutki zmniejszenia znaczenia (i zapewne również finansowania) dotkniętych uczelni, zmniejszającego ich potencjał do kształcenia lokalnych kadr.
Wyzwanie na lata
Mimo tego faktu nie da się ukryć, że solidnie przygotowany raport stanowi bazę do dyskusji ponad podziałami na temat kształtu rozwoju przestrzennego naszego kraju.
Deglomeracja została uznana przez Klub Jagielloński za jeden z tematów, który zdaniem krakowskich konserwatystów idealnie nadaje do poszukiwania punktów wspólnych między prawicą a lewicą.
Strona progresywna mogłaby do listy postencjalnych rozwiązań dorzucić stawianie na lokalne rozwiązania ekologiczne – od termorenowacji po OZE – zapewniające powstawanie lokalnych miejsc pracy i tworzące popyt, który mogą zaspokajać lokalni przedsiębiorcy.
Stawianie na transport publiczny dałoby z kolei szanse zarówno na rozwijanie rodzimej innowacyjności w zakładach produkcyjnych, jak i walkę z negatywnymi zjawiskami, takimi jak wykluczenie komunikacyjne dotykające olbrzymie połacie kraju.
Jedno jest pewne – raport „Polska średnich miast” stanowi dobry punkt wyjścia do dalszy dyskusji. Dyskusji, które w najbliższej kadencji samorządu, powoli szykującego się już do przykręconego kurka ze środkami unijnymi, bardzo by się przydały.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.