Jak być małym miastem i przeżyć w Polsce – praktyczny poradnik
Polskie miasta nie miały nigdy tak dużego znaczenia, jak w zachodniej Europie.
Jeśli spojrzeć na historię Polski od ich strony, zobaczylibyśmy szereg prób zdobycia wpływu przez kształtujące się przez wieki ośrodki władzy czy handlu, przerywane przez liczne dziejowe burze, wojny, zabory czy zmiany granic. Miasta polskie nigdy nie miały tej samodzielności i siły, co miasta włoskie czy niemieckie.
Od XVI wieku, kiedy zaczynało się pęknięcie ekonomiczne Europy, Polska znalazła się po stronie dostarczającej proste zasoby, jak zboże czy drewno. Na wieki zakonserwowało to rolniczy pejzaż jej gospodarki. Próby założeń miast na przemyślanych planach, jak np. Zamościa jako miast idealnego, zdarzały się bardziej jako eksperymenty niż reguła.
Rewolucja przemysłowa pozostawiła na znajdujących się ówcześnie pod zaborami ziemiach polskich tylko kilka miast o rodowodzie i problemach bardziej nowoczesnych. Należą do nich Łódź czy Żyrardów, jednak również ich narracja nie mieści się szlacheckiej i przywiązanej do ziemi historii Polski.
Po latach komunizmu przeszłość ukształtowała nową rzeczywistość: po 1989 roku miasta polskie nie zostały uznane za ważny podmiot w polityce państwa, a raczej za byt zastany.
Funkcjonowało natomiast Ministerstwo Rolnictwa czy później Ministerstwo Rozwoju Regionalnego. Miasta w okresie transformacji ustrojowej musiały radzić sobie same, a neoliberalny poligon, jakim była wtedy polska gospodarka, nie zostawiał im większych szans na harmonijny rozwój.
Nierównomierna transformacja
W 2009, po 20 latach od upadku bloku wschodniego, rząd Donalda Tuska i Platformy Obywatelskiej ogłosił dokument „Raport Polska 2030”. Otwierała go poważna i troskliwa twarz neoliberalnego premiera, a drugą stronę ozdabiał zespół kilkunastu młodych specjalistów.
„Na 380 stronach zespół młodych ekonomistów, prawników i socjologów pod kierunkiem Michała Boniego [ówczesnego ministra – przyp. mój] rysuje fascynującą panoramę kraju w przebudowie, wyzwolonego przez dogłębną transformację, a zarazem uwięzionego w głębokich koleinach cywilizacyjnych. „Polska 2030″ to opowieść o kraju, gdzie nie ma teraźniejszości, jest tylko ciągła próba sił między przyszłością a przeszłością. Bo definiującą cechą dzisiejszej Polski jest to, że wciąż się rozwija.” – w tym mniej więcej tonie utrzymane były komentarze w krajowych mediach.
Powodów do optymizmu rząd miał wiele, a przynajmniej tak sądził. Chwilę wcześniej ogłoszono hucznie, że Polska na tle Europy jest właściwie jedyną „zieloną wyspą”, która uniknęła raf światowego kryzysu.
Raport wydawał się jak na liberałów dość rzetelny w warstwie diagnozy, pokazującej jak po silnym i nie do końca zbadanym okresie przemian ustrojowych Polska lat 90. zaczęła się modernizować. Ale nie wszędzie w tym samym tempie, już wtedy widać było rejony znacznie pozostające w tyle tak gospodarczo, jak i społecznie.
Po podłączeniu do unijnej kroplówki w 2003 kraj trafił na mieliznę tzw. średniego rozwoju i poszukiwano drogi wyjścia z tej sytuacji. Choroba zatem została dostrzeżona, niemniej jako antidotum raport proponował tzw. strategię polaryzacyjno-dyfuzyjną, czyli wzmacnianie silnych i wielkich miast, tzw. lokomotyw, by wytworzone w nich wzorce rozwojowe magicznie spływały na mniejsze ośrodki – wsie i miasteczka.
Jeśli wytłumaczyć to na przykładzie ulubionej przez liberałów metafory wędki i ryby, rząd Platformy Obywatelskiej postawił odważną tezę, że biednym rybakom przyda się bardziej technologia budowy oceanicznego trawlera niż umożliwienie dostępu do brzegu jeziora. Koncepcja ta wydawała się tak kuriozalna, że mój mąż określił model polaryzacyjno-dyfuzyjny „strategią wysuszenia przez zamoczenie”.
Niestety u większości polityków i publicystów zadziałał znany mechanizm przyjęcia za pewnik każdej bzdury, jeśli będzie wystarczająco specjalistycznie nazwana i dyskusja nad raportem szybko ucichła pod wpływem usypiającej mantry o skapywaniu.
Gra w różnych ligach
Na skutki tego wspomaganego rozwarstwienia polskich regionów i miast nie trzeba było długo czekać. Wzmocniła je jeszcze inwestycyjna gorączka przed wielkimi igrzyskami EURO 2012, kiedy metropolie ozdabiane były stadionami za setki milionów euro i łączone pośpiesznie wylewanymi autostradami.
Tymczasem na polskiej prowincji dramatycznie brakowało podstawowych elementów infrastruktury społecznej: żłobków, lekarzy, transportu publicznego. Dzięki demontażowi prawa pracy i największej w Europie epidemii umów śmieciowych, całe wsie i miasteczka zostały praktycznie wykluczone z systemu zasiłków dla bezrobotnych, publicznej służby zdrowia czy systemu emerytur. Na peryferiach „zielonej wyspy” za godzinę pracy przy obieraniu cebuli płacono nieco ponad 6 eurocentów.
Tym, co w przeciwieństwie do jakości życia zdecydowanie rosło, był gniew.
W małych miastach podnosiła się frustracja spowodowana coraz większym dystansem między serialowymi obrazami życia wielkomiejskiej klasy średniej, a rzeczywistością braku szans, na opisanie której nawet nie było języka.
Ponieważ słabe państwo coraz więcej edukacji i polityki historycznej oddawało w ręce kościoła i prawicy, od 2010 roku tradycją stały się coroczne coraz większe Marsze Niepodległości, na które ściągali młodzi mężczyźni z całego kraju, by dokonać aktu zniszczenia niewinnych drzewek na ulicach znienawidzonej Warszawy. Nacjonalizm stał się osią klasowej godności zgodnie ze stwierdzeniem Waltera Benjamina, że faszyzm jest zawsze świadectwem nieudanej rewolucji.
W 2013 roku mieszkaniec średniego polskiego miasteczka (ok. 20 – 100 tys. mieszkańców) zarabiał zaledwie 56% tego, co człowiek pracujący w większej metropolii. Było to mniej nawet od dochodów mieszkańców wsi. Model polaryzacyjno-dyfuzyjny największe spustoszenia poczynił właśnie w średnich i małych miastach. Ich zapóźnienie rozwojowe stało się faktem.
Aby zdać sobie sprawę ze skali tego zjawiska, należy zauważyć, że w Polsce na 926 miast tylko 66 to ośrodki w miarę duże, a w tym tylko 10 to metropolie z aglomeracjami o większym znaczeniu. Klasyczny podział na bogate miasta i biedne wsie został unieważniony, bo prawdziwa bariera rozwojowa zaczęła oddzielać od reszty kraju właśnie miasta małe i średnie.
W tym samym roku 2013, kiedy zaczynał się kryzys małych miast, poseł Stefan Niesiołowski z Platformy Obywatelskiej na wieść o masowo głodujących dzieciach w Polsce, kazał im jeść rosnące dziko szczaw i mirabelki. Choć politycy zdawali się konsekwentnie ignorować przepaść budującą się w ich okręgach wyborczych, urzędnicy samorządowi i ministerialni zaczęli powoli rzeczywistość opisywać samym językiem, co miejscy aktywiści.
To dzięki współpracy tych środowisk powstała Krajowa Polityka Miejska, pierwszy dokument, w którym podkreśla się rolę i specyfikę miast. W Polsce bowiem zawsze istniało ministerstwo zajmujące się wsią, a nigdy – miastami. Na drugim zjeździe Kongresu Ruchów Miejskich, wtedy jeszcze nieformalnej struktury jednoczącej aktywistki i społeczników z całej Polski, przygotowano nawet happening z umieszczeniem tabliczki „MINISTERSTWO MIAST”.
Czuliśmy wtedy symboliczną potrzebę emancypacji miast jako podmiotu oddzielnej polityki państwa. Cztery lata później potem, już za rządów PiS-u, wraz z pogrzebaniem modelu „wysuszenia przez zamoczenie” przyszedł czas na wzmocnienie miast średnich i mniejszych. Ogłoszona przez rząd na początku roku „Strategia na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju” (SOR) jest być może dyskusyjna w wielu punktach dotyczących wizji kraju, gospodarki czy energetyki, w zakresie szans rozwojowych dla zaniedbanych ośrodków przyniosła szereg bardzo konkretnych rozwiązań.
W SOR zbadano i zakreślono bowiem obszary stagnacji, a wraz z nimi wyróżniono 255 miast średnich i 122 tracące funkcje społeczno-gospodarcze jako adresatów rządowej pomocy.
Do nich skierowano konkretne wsparcie: wieloletni oddzielny pakiet funduszy o wartości 650 mln euro, sieci wymiany wiedzy, wdrażanie modelowych rozwiązań.
I tutaj można by postawić kropkę po zdaniu „odtąd małe miasta żyły długo i szczęśliwie”, gdyby nie drobny fakt, że z tej bogatej pomocy trzeba umieć i móc skorzystać. Warto również zauważyć, że docenienie roli mniejszych miast i wyciągnięcie do nich pomocnej ręki przez rząd PiS jest doskonałym ruchem politycznym, bowiem utrwala wsparcie tej formacji u większości beneficjentów takiego podejścia.
Koszty naśladownictwa
Spójrzmy najpierw na 10 wielkich miejskich „lokomotyw”: stołeczna Warszawa, historyczny Kraków, leżące również na południu kraju Katowice z wielką aglomeracją, centralnie położona Łodź, która dopiero ostatnio nabrała wiatru w żagle, leżące na zachodzie Poznań i Wrocław, Gdańsk tworzący z sąsiadami nadmorskie Trómiasto, wschodni Lublin oraz podobne do niego rozmiarem Szczecin i Bydgoszcz wciąż spierająca się z sąsiadującym Toruniem jak Turyn z Mediolanem.
Kiedy śledzimy sposoby modernizacji polskich metropolii, łatwo dostrzeżemy w nich ślady kolonizacji zachodnimi wzorcami. Szczególnie popularną „dziecięcą chorobą miast“ była w ostatniej dekadzie fascynacja spłyconą wersją idei klasy kreatywnej Richarda Floridy. Jednak o wiele więcej szkody sprawiły wzorce, które za zachodnią granicą Polski są uważane dawno za szkodliwe dla społeczności i środowiska, jak przeskalowane inwestycje czy drogie igrzyska.
Oczywiście nie wszędzie naśladowanie oznacza błędy. Czasem te przeszczepy są korzystne i dobrze się sprawdzają, jak lubiane w Łodzi woonerfy czy parki kieszonkowe. Ich sukces to niewielka skala, dopasowanie do potrzeb mieszkanek i mieszkańców oraz dobre wykonanie.
Znacznie częściej jednak koszty polityki imitacyjnej stają się ogromne, jak w przypadku budowy tras szybkiego ruchu wewnątrz (a nie na zewnątrz) miast, co zafundowała sobie Warszawa, czy drogich wielkich stadionów, czego koszty ponosi do dziś Poznań. To, że w innych państwach istnieje piłka nożna na poziomie pozwalającym utrzymanie takich obiektów lub że dobrze funkcjonują służby drogowe, które pilnują by tranzyt nie pchał się do centrów, nie jest już przedmiotem zainteresowania prezydentów i prezydentek „lokomotyw”.
Podobnie kuriozalnym przykładem jest budowa lotniska Gdynia Kosakowo, oddalonego zaledwie o 32 km od działającego i niezbyt obciążonego lotniska im. Lecha Wałęsy. Bezsensowną budowę dofinansowano z unijnych dotacji, a finalnie lotniska oficjalnie nigdy nie otwarto. Mamy zatem do czynienia z powierzchownym inwestycyjnym naśladownictwem bez gwarancji sukcesu.
Można odnieść wrażenie, że sukces i pomoc rządowa nie nauczyły dużych miast ani oszczędności, ani pomysłowości, a niemądre pomysły, jak próba organizacji zimowych igrzysk olimpijskich w Krakowie, kończą się zaostrzeniem konflików z lokalną społecznością.
A siódmego dnia modernizował
Wróćmy więc do rybnej metafory liberałów i ponad 800 małych ośrodków, które dostały właśnie w miarę dobrze dobrane wędki oraz ryby w postaci powszechnych programów socjalnych, a do tego wszystkiego mogą wykorzystać to, co nazywamy „premią zapóźnieniową”. Oznacza to, że mogą nie powtarzać błędów swoich poprzedników. Czy to zatem powszechnie robią? Niestety nie wszystkie.
Drenaż kadr, słabość lokalnych mediów i kontroli społecznej, brak pomysłów i izolacja w wielu miejscach zakonserwowały stosunki przypominające bardziej model plemienny niż dojrzałą demokrację na szczeblu lokalnym.
O ile w dużych miastach jako aktywiści narzekamy na model zarządzania nazywany new public management i krzyczymy, że miasto to nie firma, o tyle w małych najczęściej należałoby krzyczeć „Miasto to nie folwark!”.
Należałoby, bo zwykle nie ma komu. Mocne ruchy miejskie rzadko istnieją w ośrodkach poniżej 50 tys., a pojedynczy sygnaliści są skutecznie zaszczuwani i uciszani. Błędem byłoby zatem utrzymywanie sielankowej wizji małych polskich miasteczek jako rezerwatu narodowego zdrowia, tradycji i życia w harmonii.
Drugim grzechem mniejszych samorządów w Polsce jest fasadowość modernizacji. O ile duże polskie miasta za nowoczesność uważają przeszłe błędy światowych metropolii, o tyle małe ośrodki lubią popełniać błędy miast dużych, dokładając do tego wiele własnej inwencji.
Na szkoleniach często pokazujemy zniszczone miejskie krajobrazy, gdzie z zabytkowych rynków wycięto w pień stuletnie drzewa i całość wyłożono fantazyjnym wzorem z betonowej kostki, tworząc z przestrzeni publicznej bezludną patelnię. Dziedzictwo często pojmuje się tam jako skansen, a synonimem nowoczesności jest żarłoczne zabieranie przestrzeni miejskiej pod coraz to szersze drogi i większe parkingi.
Dobre strony
Czy jednak ten jednostronny obraz nie jest zbyt pesymistyczny? Oczywiście, że tak. Istnieje szereg miast średnich i małych, które pomimo swojego niekorzystnego położenia już teraz są laboratoriami zmian.
W dziedzinie mieszkalnictwa, które w Polsce stanowi jeden z największych problemów, dobry przykład dało niewielkie miasto w środkowej części kraju. Nikt w Polsce nie poradził sobie tak dobrze z systemem budowy tanich mieszkań, jak Ostrów Wielkopolski, gdzie w tzw. „programie dla systematycznych” oddano już 171 lokali, a ich liczba ciągle rośnie. Ostrów wykorzystał swoją szansę już w latach 90. tworząc miejską spółkę.
Dziś dzięki samofinansującemu się systemowi pierwsze inwestycje zwróciły się w całości, a na ostrowskim systemie oparto ideę rządowego programu Mieszkanie+.
Słupsk, miasto bliskie wybrzeża Bałtyku, niespełna stutysięczne, dotąd uważane było za zacofane i konkurencyjne jedynie wobec nieco większego sąsiada – Koszalina.
Odkąd jego prezydentem jest Robert Biedroń, działacz wywodzący się z ruchów LGBTQiA, obecnie ikona progresywnych samorządów, Słupsk może pochwalić się jedynym w Polsce partnerstwem z IKEA w zakresie oświetlenia i unikalną w skali kraju rewitalizacją, w której zaangażowano na dużą skalę wspólnoty mieszkaniowe, firmy i ngo. W Polsce takie partnerstwa z uwagi na bariery prawne i mentalne są niełatwe, jednak duża kultura debaty publicznej i zaangażowanie lokalnych urzędników pomogły je pokonać.
Ale nie tylko progresywne światopoglądowo miasta mają się czym pochwalić. Niewielkie Brzeziny obok Łodzi, gdzie rządzi dość konserwatywny burmistrz, świetnie wykorzystują narzędzia polityki społecznej, z których większość samorządów boi się dotykać. Do remontów angażuje się osoby bezrobotne, rozwijana jest spółdzielczość socjalna.
Inne wyzwania mają miasta położone bardziej peryferyjnie. Gorzów Wielkopolski liczący 117 tys. mieszkańców, położony zaledwie godzinę drogi od Berlina, umiał zmierzyć się z rzadko spotykaną w Polsce wielokulturowością. W latach 60. osadzani tu byli Romowie, którzy obecnie tworzą kilkusetosobową społeczność żyjącą w centrum miasta. Zamiast postrzegać to jako problem, co ma miejsce np. w dużo większym Wrocławiu, Gorzów postawił na integrację przez kulturę. Festiwal kultury romskiej Romane Dyvesa stał się jego flagowym znakiem promocyjnym.
Na zachodnich krańcach Polski znajdziemy też przykłady miast zupełnie małych, 5-10 tys. Leżący nieopodal Gorzowa maleńki Dobiegniew ma modelowe Centrum Integracji Społecznej i jest jednym prymusów w rządowym programie Modelowa Rewitalizacja Miast. Położony niedaleko malowniczy Barlinek, w czasach przed II wojną światową nazywany „małym Berlinem“, wypromował się jako cel wycieczek emerytów zza zachodniej granicy.
Poważne problemy, które są pozostałościami po okresie transformacji, to także prywatyzacja usług publicznych, która spowodowała znaczny wzrost rachunków za prąd, wodę i ciepło w większości polskich domów.
Według standardów brytyjskich, ponad 40% Polaków i Polek cierpi z powodu ubóstwa energetycznego. Podczas kiedy Berlin i inne zachodnie miasta podążają w kierunku rekomunalizacji usług publicznych, w Polsce taka dyskusja jest jeszcze nie do pomyślenia.
Tymczasem leżące między Poznaniem a Wrocławiem Leszno nie sprywatyzowało elektrociepłowni i ma w ręku narzędzia ograniczania ubóstwa energetycznego. Inne sprytne rozwiązanie zastępujący prywatyzację wymyśliły Starachowice, miasto leżące w jednym z regionów najgorszych szans – Świętokrzyskim. Na piętrze handlowego budynku należącego do gminy, w którym miasto miało kłopoty ze znalezieniem najemców, stworzyło kompleksowe centrum seniorskie, które napędza dochody sklepom na parterze.
Wszystkie te pomysły mają trzy wspólne cechy. Nie są imitacjami i bazują na lokalnych potencjałach. Są twórczymi próbami wykorzystania istniejących narzędzi prawnych lub przebicia się przez ich ograniczenia. W końcu są tworzone przez miejscowych wizjonerów czy wizjonerki, którym władze dają zaufanie i wsparcie.
I jeszcze jedno – pomimo różnych poglądów włodarzy problem skrajnej prawicy prawie w tych miastach nie występuje. Wydaje się zatem, że mniejsze miasta potrafią wypracować własny model rozwojowy, unikając przy tym zagrożenia imitacją czy narzuceniem niedopasowanych modeli.
Dość łatwo jest przewidzieć przyszłość, w której rządowa pomoc da wiatr w żagle takich „miast z pomysłem”, a w innych pieniądze „z góry” zakonserwują tylko myślenie parkingami i system folwarczny. Dlatego szczególnie duża rola spoczywa na formalnych i nieformalnych sieciach wymiany doświadczeń, tworzonych między konstelacją polskich miast i miasteczek.
Jeśli uda się przełamać dotychczasowe myślenie własnym podwórkiem i zbudować solidarność między mniejszymi ośrodkami – dalej sprawy potoczą się same, nawet bez szczególnie wielkich nakładów państwa. Jeśli nie – dystans do dużych będzie ciągle wzrastał, a wraz z nim zagrożenie upowszechnieniem się radykalizmów.
Artykuł „Big Fish, Little Fish: The Struggles of Poland’s Small Towns” ukazał się na łamach Zielonego Magazynu Europejskiego.
Zdj. Leżajsk, województwo podkarpackie
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.