Polityka do szpiku kości
Symbolem nowoczesnego serialu politycznego stał się dla wielu osób amerykański „House of Cards”. Dla tych, którzy szukają mniej cynicznego, lecz wciąż realistycznego obrazu polityki, odkryciem może być duński „Borgen”.
Politykę albo się kocha, albo nienawidzi. Czasem można odczuwać obie te emocje jednocześnie. Nawet, kiedy redukuje się czas, poświęcany na jej tworzenie czy opisywanie, trudno zupełnie się od niej oderwać. Działa uzależniająco, wymagając cienkiego balansowania między wyznawanymi ideałami, pragmatyzmem a odwiecznymi tendencjami do osuwania się w rejony gier interesów i retorycznego pieniactwa.
Im nie jest wszystko jedno
Taki obraz polityki możemy obserwować w „Borgen” – serialu, który dla wielu liderek i liderów opinii stał się jednym z większych odkryć ostatnich lat. Porównując go z amerykańskim „House of Cards”, dostrzeżemy zarówno podobieństwa, jak i różnice między dwoma modelami politycznymi. Podobne są tu powiązania między światem polityki i mediów, inne – polityczne spektrum i modele społeczne, warunkujące głoszone przez polityków hasła i horyzont ich wyobraźni.
Głębszą różnicą między wspomnianymi serialami (ale też między „Borgen” a rodzimą „Ekipą”) jest fakt, że w duńskiej produkcji polityka występuje – i to w sporych ilościach. Nie chodzi tu li tylko o personalne gierki, do których przyzwyczailiśmy się na Wiejskiej, ale też o wprowadzane w kraju zmiany i wierność pewnym podstawowym ideałom.
Kiedy zatem za główną bohaterkę mamy liderkę centrowej partii Moderatów, Birgitte Nyborg, jej polityczny przekaz nie ogranicza się wyłącznie do balansowania między prawicą a lewicą i zakulisowych negocjacji (choć w serialu znajdziemy także i takie momenty – w przeciwnym wypadku trudno byłoby uwierzyć w jego realizm), ale wiąże się też z ważnymi pryncypiami programowymi – prawami człowieka, przywiązaniem do nordyckiego modelu państwa dobrobytu, w połączeniu z dostrzeganiem konieczności jego reformowania.
To również podkreślanie konieczności praktycznego podejścia i kultury dialogu, także z opozycją, która momentami doprowadza jej lewicowych koalicjantów rządowych do szewskiej pasji. Wystarczy porównać ten opis z jednym z odcinków „House of Cards”, na początku którego prezydent USA chce bronić wieku emerytalnego, by pod koniec podpisywać jego podwyższenie, by dostrzec różnicę.
Ludzcy politycy
Co ważne – i jak się zdaje odzwierciedla egalitarnego, skandynawskiego ducha – to fakt, że Nyborg nie jest tutaj ani świętą, ani pozbawioną życia prywatnego. Wręcz przeciwnie, mierzy się z bardzo „zwyczajnymi” problemami – mieszka w domu jednorodzinnym, który nie jest willą z basenem, zmaga się z brakiem równowagi między pracą a czasem wolnym, który to brak zaczyna coraz bardziej pogarszać atmosferę w jej rodzinie. Premierka, mająca problemy ze znalezieniem czasu na seks? Matka, której jedno z dzieci zaczyna mieć coraz większe problemy psychologiczne?
W nastawionym na sukces świecie taki obraz polityków jest – wbrew pozorom – nadzwyczaj cenny. Pokazuje, że nie są oni teflonowymi postaciami, oderwanymi od trosk zwykłych śmiertelników. W mniej egalitarnych kontekstach, jak chociażby polskim, gdy jeśli już zaglądamy za kulisy władzy, to albo w formie ustawionych sesji zdjęciowych, albo horrendalnych rachunków za kolacje w drogich restauracjach, obraz ten (choć wcale nie optymistyczny) nabiera wymiaru tęsknoty za bardziej „normalną” polityką.
Polityka bez ludzi?
Nie oznacza to, że mamy do czynienia z serialem pozbawionym wad – tyle że na dobrą sprawę zaczynamy dostrzegać je dosyć późno.
Za pierwszą z nich można uznać zerwanie, jakie następuje między sezonem drugim a trzecim. Przenosimy się w czasie, a główne bohaterki i bohaterowie znajdują się w nieco innych niż do tego się przyzwyczailiśmy miejscach. Nyborg, po przegranych wyborach, trafia do biznesu, ale skręt jej partii w prawo sprawia, że decyduje się na przegraną walkę o przywództwo. Nie zamierza jednak się wycofywać i tworzy nowe ugrupowanie, które mozolnie buduje swoją pozycję na politycznej scenie.
Nie zdradzając zbyt wiele fabularnych szczegółów wspomnę o jeszcze jednym, dość zadziwiającym braku. Jeśli chodzi o poruszane w serialu tematy nie brak ważnych – nie tylko w Danii – wątków (jak chociażby polityka imigracyjna, Afganistan czy reformy emerytalne), jednak zdumiewająco mało jest w nim… wyborczyń i wyborców. Ma się wrażenie, jakby świat poza gabinetami politycznymi i studiami telewizyjnymi właściwie nie istniał, chyba że w formie landszaftów z duńskiej prowincji albo urokliwych obrazków Kopenhagi.
Kiedy uprzytomnimy sobie, że elektorat – traktowany jako pionek w politycznej grze, ale jednak – pojawia się częściej nawet w „House of Cards”, trudno nie zadać sobie pytania o to, na ile serialowy, duński model społeczny i polityczny odzwierciedlony w „Borgen” faktycznie bliższy jest „zwykłym ludziom”.
Mimo wspomnianych przed chwilą mankamentów „Borgen” obejrzeć zdecydowanie warto. To dzieło mobilizujące i dające nadzieję na to, że polityka może być inna – i że ma sens. Zarówno w kontekście lizania przez progresywne siły polityczne ran po niedawnych wyborach samorządowych, jak i przyszłorocznych wyborów prezydenckich i parlamentarnych, odrobina nadziei na lepsze jutro zaszkodzić nie powinna.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.