LUSTRACJA ARCHIMEDESA, CZYLI SPRZĄTANIE PO STUDENTACH
Monika Kostera i Adam Węgłowski
Przyszłość. Ludzkość poradziła sobie z problemami, które zagrażały jej przetrwaniu na początku XXI wieku. Historia ma dalszy ciąg. I jak to bywa w przypadku dalszych ciągów, ich bohaterowie interesują się wszystkim, także przeszłością. Wynaleźli chronoport do podróżowania w czasie wstecz, ale ze względu na zagrożenia, jakie niesie to urządzenie, pozostaje do użytku wyłącznie naukowego. Badaczki i badacze przeszłości – z przyszłości – po przejściu długotrwałych szkoleń z etyki i technologii chronoportacji – studiują wybrane historyczne obszary czasu i przestrzeni, żeby zrozumieć lepiej kim jesteśmy, skąd przybywamy i dokąd zmierzamy.
To było trudna i kontrowersyjna sprawa. Trzeba było posprzątać po studentach.
Profesor d’Ocent nie wyglądał na zadowolonego, że jemu przypadło to zadanie. Władze uczelni nie pozostawiły jednak wątpliwości, że skoro prawdy od fałszu nie jest w stanie rozstrzygnąć Wielki Sztuczny Mózg, który w 2135 roku dostał lekkiego pomieszania zamysłów – więc musi to zrobić d’Ocent. Zwłaszcza, że ma za sobą przeszłość spędzoną na antropologicznych badaniach terenowych w przeszłości.
– W podróż, której faktyczny przebieg trzeba ustalić, udały się dwie osoby studenckie: Glock i Beretta – usłyszał d’Ocent od prorektora.
– Wystrzałowi studenci – mruknął d’Ocent – Dobrze się zaczyna.
– Słucham? – prorektor nie dosłyszał.
– Chciałem zapytać, co z automatycznym zapisem ich misji? – odparł d’Ocent.
– Nie udał się. Małe zakłócenia w bąblu czasu ujemnego. To się zdarza – wyjaśnił prorektor. – WSM przez 5 ostatnich lat rejestruje głównie szumy Schumanna. Musimy więc bazować tylko na relacjach studentów. Proszę posłuchać Glocka. Syrakuzy, pierwszy rok 142. olimpiady…
„Przybyliśmy tuż przed oblężeniem miasta przez Rzymian. Tematem naszej pracy było »Zarządzanie kryzysem przez Archimedesa, czyli starożytna nauka w służbie polityki«. Faktycznie, podczas oblężenia miasta Archimedes wykorzystywał w jego obronie nieznane Rzymianom urządzenia. Były to machiny wykorzystujące prawa fizyki – dziś powszechnie znane, lecz wówczas uważane niemal za cuda. W związku z tym śledziliśmy z Berettą dwie narracje, które pojawiły się u obrońców Syrakuz. Jedna mówiła, że Syrakuzanom sprzyjają bogowie, więc Rzymianie nie mają szans. Druga mówiła, że Rzymianie to głupcy, nie dorastający do pięt wykształconym Syrakuzanom, więc Rzymianie nie mają szans. Według tej pierwszej narracji Archimedes był kimś w rodzaju proroka. Według tej drugiej, wydawał się emanacją geniuszu greckich założycieli Syrakuz.
Tak czy owak, Syrakuzanie bronili się udanie i rosła ich pewność siebie. Pewnego dnia hucznie obchodzili święto ku czci Artemidy. Wino lało się wtedy strumieniami, a pijaństwu świętujących nie ustępowała też ich żarłoczność. Tymczasem rzymski wódz wypatrzył opuszczoną przez podpitą załogę syrakuzańską basztę w zachodniej, nowszej części metropolii. Natychmiast wysłał tam ludzi z drabinami, którzy opanowali mur i wylegli na ulice miasta. W krótkim czasie legioniści opanowali trzy dzielnice – Neapolis, Tyche i Epipolae. Były to jednak części miasta o pośledniejszym znaczeniu. Wszyscy obrońcy zgromadzili się na najpiękniejszych i najpotężniej umocnionych – Achradinie oraz Ortygii. Tam nie imały się ich żadne ataki Rzymian.
Czy doszło do zmiany wewnętrznej narracji w Syrakuzach? Oczywiście. Pierwsza mówiła, że Syrakuzanom sprzyjają bogowie, o ile obrońcy nie przesadzają z jedzeniem i piciem, a bóstwom nie rzucają ochłapów. To jest, znaczy, libacji. Druga mówiła, że Rzymianie potrafią pokonać tylko wstawionych Syrakuzan, więc trzeba ukrócić pijaństwo. Ale libacje oczywiście na miejscu.
Obie wewnętrzne narracje pomijały fakt, że w mieście istnieje gniazdo zdrajców, opcja prorzymska, która miała w nosie libacje, za to liczyła na to, że Rzymianie dostarczą im, po zwycięstwie, zarówno chleba, jak i igrzysk. Że o winie nie wspomnę, bo to się rozumie samo przez się. Pewnego dnia, kiedy z drugiej strony murów trwał stały – aczkolwiek pozorowany – atak Rzymian, owa prorzymska piąta kolumna po prostu otworzyła bramę do Achradiny, niedaleko źródła Aretuzy. Legioniści zaprzestali pozorowanego ataku i wkroczyli jak królowie wprost do serca Syrakuz. Tym razem nic nie mogło już uratować miasta.
W tej dramatycznej chwili byliśmy tam my, doktoranci, na straży historycznej prawdy. Beretta została w tyle, nerwowo obserwując rzymski przemarsz. Ja biegłem ulicami od strony źródła Aretuzy, które zaopatrywało całe Syrakuzy w wodę. Miejscowi byli w panice. Z przyczyn bezpieczeństwa przeszedłem w tryb niewidoczny. Beretta dała znak, że robi to samo. Wojna rządzi się przecież swoimi prawami. Przez ostatnie miesiące tysiące Rzymian, w gorączce i chłodzie szturmujących bramy miasta, zginęło z rąk obrońców wiedzionych przez Archimedesa. Teraz legioniści postanowili odebrać sobie zapłatę za poniesione trudy. Rozmiary grabieży były bezprzykładne, nikt nie śmiał się sprzeciwić żołnierzom plądrującym, co się da. Wygłodzeni Rzymianie pożerali resztki dań pozostałych z uczty i wypijali wszelkie wino, jakie udało im się znaleźć. Można śmiało powiedzieć, że takie były ich priorytety. Z tym, że bogowie tym razem nie mogli liczyć na żadne libacje. Rzymski wódz nie dopuścił tylko, aby mordowano bez opamiętania.
My naukowcy nie mogliśmy nic na to wszystko, co się działo, poradzić. Trzeba było odwracać oczy, by nie widzieć, co dzieje się z ludźmi, których wypytywaliśmy do naszych wywiadów i z którymi nawiązaliśmy relacje. Cóż, miałem zadanie do wykonania. Odnalazłem Archimedesa. Jak opisywano, siedział na kamieniu i rysował w piasku koła. Już tylko nieliczni Syrakuzańczycy liczyli na to, że wzywa bogów, albo konstruuje broń, która odmieni los miasta. Rzymscy żołnierze obstawili filozofa. Zaczepiali go, szturchali, któryś z nich przeciągnął swoim sandałem po kołach narysowanych w piasku. Wszyscy wiemy, jak to się skończy. Trudno było patrzeć na śmierć geniusza.
Byłem wciąż w trybie niewidocznym. I nagle zauważyłem, że scenie śmierci Archimedesa przypatruje się mnóstwo biernych obserwatorów. Nikt nie stanął w jego obronie. Wtedy zrozumiałem: oni też byli w trybie niewidocznym dla ludzi z epoki. Aż tyle ekip naukowych wysyłają uniwersytety, żeby oglądać mord na geniuszu? W jakim celu? Uważam, że to niepokojące. Czy na pewno wszystko to byli naukowcy? Czy nie istnieje jakiś czarny program turystyczny podróży w czasie pod płaszczykiem wypraw naukowych? Uważam, że to miejsce i czas powinno być objęte embargiem – jak miejsca zbrodni, jak Golgota”.
Tak kończyła się relacja Glocka.
– Hm, niepokojące – chrząknął d’Ocent. – Warto by coś…
– To w sumie nie nasza sprawa – przerwał mu prorektor i tylko machnął ręką.
– Serio? – zdziwił się d’Ocent. – To po co ja…
– Tak naprawdę, to ważna jest druga relacja – przerwał mu prorektor i uruchomił nagranie studentki Beretty.
„Kiedy ginął Archimedes, nie byłam na miejscu. Rzymianie wkraczali. Był to dramatycznie smutny widok. Poszłam do domu filozofa. Miałam zbadać, czy i kiedy dojdzie tam do rabunku. Interesowało mnie zwłaszcza, co stanie się z jego mechanicznym planetarium. Dom Archimedesa był skromny i kompletnie pusty. Większość pomieszczeń wyglądała jakby stopniowo przejmował je warsztat naukowca: wlewały się tam jego konstrukcje, zwoje, tablice, mechanizmy. Mozaikowa podłoga eleganckiego andronu, pokoju przeznaczonego na męskie uczty, ale jakby od dawna nieużywanego w tym celu, przykryta była grubą warstwą kurzu i piasku. Ten woal puszystego brudu przecinały jednak świeże ślady sandałów. Prowadziły przez cały pokój – od ściany andronu do wejścia. Tylko w jedną stronę! Dziwne. Ludzie wszak nie wychodzą z murów! Podbiegłam do ściany, obmacałam i opukałam, a potem (pewna już, że coś musi za nią być, jakiś schowek, ukryte pomieszczenie, tajna kryjówka dla gospodarza), zaczęłam rozglądać się za mechanizmem lub zamkiem, który pozwalałby wejść do środka. Nic takiego jednak nie znalazłam. Na ścianie wisiały dwie głowy byka ze świecącymi oczami, wykonane z brązu. Zaniepokoiło mnie to, że niemal wyrastały ze ściany, stanowiąc jakby nieodzowną jej część. Nie sposób było ich zdjąć. Czyżby więc stanowiły część jakiegoś mechanizmu odsłaniającego sekretne przejście? Ale jak? Hmm, stwierdziłam, że ruszały im się rogi – można było przekręcać je w dół niczym klapnięte uszy. Spróbowałam kilka razy, w różnych konfiguracjach. Nie prowadziłam niestety notatek, więc nie mogę zdać relacji z tego jak to się stało, ale ściana nagle ruszyła. Odsłoniła tunel. To było zadanie bardziej dla archeolożki niż antropolożki, ale przecież nie mogłam zrezygnować… Zapaliłam pochodnię. Wokoło było czarno i duszno. Ciasno. Brakowało powietrza.
Tak dotarłam do groty, wyglądającej jak kolejny warsztat. Nie była ciemna, oświetlały ją małe wiązki światła. Dziwne. Szybko dotarłam do źródła małych, jasnych snopów przecinających mrok sekretnej sali. Okazało się być wiszącą tkaniną. Dziurawą? Raczej mającą przemyślnie porozrzucane otwory. Ciężka. Wyczułam, że od zewnętrznej strony jest do niej coś przyczepione. Wymacał to palcami przez otwory. Trawa? Nici? Liście? Jakieś łaty? W końcu zrozumiałam: to była wielka zasłona, maskująca wlot do jaskini od strony skarpy, murów i morza.
Dopiero wtedy rozejrzałam się uważnie po samym warsztacie. Grota wzmocniona była drewnianymi i kamiennymi kolumnami, ścianami i belkami. Pod stopami zobaczyłam coś w rodzaju szerokich kolein. Prowadziły, jak się okazało, do machiny umieszczonej na końcu groty. Kiedy tam podeszłam, zobaczyłam wielką balistę, imponującą kuszę oblężniczą o ramionach trochę tylko węższych od zamaskowanego wyjścia z jaskini. »Dałoby się z tego wystrzelić nawet człowieka« – zażartowałam w myślach. I wtedy nagle żart stał się rzeczywistością. Po prawej stronie od balisty stało bowiem oparte o ścianie przedziwne urządzenie, wyglądające jak żagiel. To była lotnia. Drewniane skrzydła opięte płótnem, ze skórzaną uprzężą dla lotnika. Coś jak ten znany model Leonarda. Tyle, że Archimedes skonstruował coś podobnego 1700 lat wcześniej! Niesamowite”.
Prorektor wyłączył nagranie.
– I to jest to sensacyjne, kłopotliwe nagranie? – znów zdziwił się d’Ocent.
– A nie jest? – odparł prorektor.
– Chodzi o to, że Archimedes eksperymentował z lataniem? – d’Ocent uśmiechnął się szeroko – To chyba byłaby wspaniała wieść dla nauki!
– Niech kolega nie będzie naiwny – zezłościł się prorektor. – Przecież chodzi zupełnie o co innego. Archimedes szykował się do ucieczki! Sam, lotnią! Chciał zostawić Syrakuzańczyków! On, człowiek nauki, postanowił dać dyla, pozostawiając wierzących mu ludzi na pastwę wroga!
– A to już kolegi interpretacja. Nikt go za rękę nie złapał, a raczej za skrzydło – odparł d’Ocent.
– To kolega tak uważa. Kolega chyba nie wie, ile instytucji nosi imię Archimedesa? To sprawa polityczna – zapienił się prorektor.
– Niech będzie – westchnął d’Ocent. – Tylko co ja mam z tym wspólnego?
– Bardzo dużo – prorektor poklepał go po plecach. – Otóż to kolega będzie musiał stwierdzić, czy te relacje studentów są prawdziwe. A może są na przykład urojeniami wynikłymi z zakłóceń podczas nieoczekiwanego kontaktu z bąblem czasu ujemnego? Może WSM kompletnie oszalał, na przykład po wyprawach doktorantek na Wyspę Wielkanocną i całej tej tamtejszej orgii z psychodelikami? Może Glock i Beretta pomieszali notatki z obserwacji z notatkami o mitach i legendach?
– Może dostali w głowę pociskiem i zaczęli bredzić? – zawtórował mu w domysłach d’Ocent, pod wpływem nieodpartego impulsu nabytego podczas lat szkoleń z dialogowania w trakcie własnych, ongisiejszych studiów doktoranckich. – Może zamiast badać, oddali się libacji na jakimś skwerku i wpadli na pomysł, żeby ukrasić nieco swoje raporty? Nie, niemożliwe, nie po ostatnich szkoleniach z etyki – oprzytomniał nagle. – Wykluczone, oni nie mogli skłamać.
– Ale mogli pomylić notatki, a WSM mógł wszystko poplątać. – surowo skonkludował prorektor.
– A może ich zapytamy po prostu? – d’Ocent podrapał się po swej bujnej czuprynie.
– Może kolega ich zapyta, drogi kolego. Gdziekolwiek są. Jeśli ich kolega spotka.
– O… – zmartwił się uczony – to znaczy, że nieźle ich wystrzeliło….
W tym momencie dla obu kolegów było absolutnie jasne, co musi się dalej stać i faktycznie, już następnego dnia, po zdaniu szybkiego egzaminu przypominawczego z etyki badawczej, d’Ocent chwycił za stery chronoportu, by po chwili wylądować w miejscu i czasie badań. Gdzie, faktycznie, trwała grabież i dewastacja, wobec czego tryb niewidzialny i d’Ocentowi jawił się opcją etycznie uzasadnioną. Mimo związanego z tym sporego śladu węglowego – bo jednak Rzymianie podpalający domy i świątynie zostawiali tego śladu dużo więcej.
Uczony rozglądał się ponuro po grabionym mieście. Po doktorantach i ich chronoporcie – ani śladu. Ostatni sygnał pochodził z chronoportacji notatek, które właśnie odsłuchali wraz z kolegą. Zauważył za to kilka postaci, ewidentnie w trybie ukrytym. Kilku nawet rozpoznał – ooo, czy nie byli to, przypadkiem, koledzy z Ośrodka Studiów Politycznych im. Niccolò di Bernardo dei Machiavelli?
– Do wuja Reagana, będę musiał zgłosić to na Collegium. Tych typków nie powinno tu w ogóle być. Od kiedy studia polityczne prowadzi się w przeszłości, co? – mrucząc pod nosem i klnąc szpetnie szedł trasą opisaną przez doktorantkę Berettę. Domek, zakurzony andron, rogi (na szczęście łamigłówka okazała się banalna dla autora książki o zagadkach Knossos), grota i lotnia. Lotnia rzeczywiście ciekawa, bo podobna, aczkolwiek nieidentyczna z tymi, jakie rysował Da Vinci, ani z bardziej współczesnymi modelami – a więc wyglądała na oryginalną w swoim czasie, nie na chronośmiecia.
– Dobrze, to przynajmniej tu nie ma nic do sprzątania… – powiedział d’Ocent sam do siebie (bo pewnie tak już jest, że uczelni wszystkich epok, od nomen omen Archimedesa do naszej własnej, gadają do siebie, gdy tylko myślą, że nikt ich nie widzi). Rzeczywiście, nie było nic z innych epok czasowych, co zaśmiecałoby przestrzeń pracowni. Niestety, nie było jednak też doktorantów. Przejrzał szkice i zapiski starożytnego uczonego. Wszystkie dotyczy machiny latającej, nie było nic o bogach ani o Rzymianach. Nagrał relację z obserwacji, bo nigdy nie widomo, kiedy może się przydać. Już miał wyjść, kiedy jego uwagę zwrócił niewielki przedmiot, przyczepiony do brzegu wylotu warsztatu, za dziurawą zasłoną. Po bliższym przyjrzeniu się stwierdził, że jest to kabelek wyprodukowany z tworzyw sztucznych, z rozczapierzonymi końcami, jakby oderwany od jakiegoś urządzenia. Ewidentny chronośmieć!
D’Ocent ostrożnie wyjrzał z warsztatu na zewnątrz. Morze, chmury, a bliżej skarpa i mury. Na murach Rzymianie. Zero doktorantów. To akurat dobrze. Uczony wycofał się szybko i zabezpieczył z powrotem wylot. Obejrzał kabelek – wyglądał na technologię z XXI wieku – polimerowy, jednomodowy, czy to przypadkiem nie jest fragment instalacji kamer monitorujących jakich wtedy używano? Ale co, u ciężkiej finansjery, robi tu coś takiego? Zaniepokojony d’Ocent włożył kabelek do kieszeni i wycofał się z warsztatu, cały czas starannie śledząc przestrzeń, czy przypadkiem nie znajdzie się jeszcze jakiś chronośmieć. Nic nie znalazł, za to przykuła jego uwagę mozaika podłogowa w andronie – że też nie zwrócił na to wcześniej uwagi! Ani Beretta, która była tu wcześniej!
– Do stu tysięcy nadgodzin, a niech to jasny covid! – odgarniał energicznie kurz z posadzki i coraz bardziej wyraźnie widział, co mozaika przedstawia – czy to przypadkiem nie jest…
*
Prorektor przeglądał raport d’Ocenta zdumiony.
– Więc ktoś zainstalował w tym domu kamery i głośniki? I podłogowe projektory do hologramów?
– Owszem – potwierdził d’Ocent.
– Ale ten sprzęt, jak widzę, jest dość stary. Sprzed wynalezienia chronoportacji! – prorektor zaczął intensywnie się pocić.
– Owszem – znów potwierdził lakonicznie d’Ocent.
– Dlaczego ktoś sprowadził tam taki złom? – prorektor wytarł twarz chustką.
– Dlatego, że zakup sprzętu najnowszej generacji za łatwo byłoby wytropić przez służby. A taki antyczny złom jest poza systemem kontrolnym – odparł d’Ocent.
– Nie o to mi chodzi, profesorze. Po co? Nagrywali tym Archimedesa?
– Podejrzewam, że nim manipulowali. Na przykład przekazywali mu jakąś wiedzę przy pomocy hologramów. Może na przykład udawali bogów albo ducha Dedala, sam nie wiem, i pokazali Syrakuzańczykowi jak zbudować lotnię?
– I kto to zrobił? – westchnął prorektor.
– Tego nie wiem, jeszcze….
– Jeśli sądzi kolega, że będziemy wysyłać ekipy w przeszłość, żeby wypatrzyć instalatorów tego sprzętu w domu Archimedesa, to ostrzegam, że nie ma na to budżetu! – ożywił się prorektor.
– Nie o to mi chodzi – odparł d’Ocent – Po prostu wystarczy poczekać na kolejną „odkrywczą” pracę naukową o Archimedesie. Jeśli ktoś opisze, że geniusz z Syrakuz konstruował latające machiny, to mamy go. To ten ktoś, ten oszust, musiał zainstalować sprzęt w domu Archimedesa.
– Ale zdaje kolega sobie sprawę, że ktoś mógł zainstalować ten złom tylko po to, żeby wprowadzić nas w błąd? Żebyśmy zaczęli wątpić w geniusz Archimedesa? – zauważył prorektor tonem starego, wytrawnego czytelnika kryminałów.
– To by znaczyło, że ów ktoś zamierzał celowo wprowadzić Berettę do rezydencji Archimedesa. A skoro tak, to znaczy, że ten ktoś ma u nas wtyczkę – odparł d’Ocent. – Chce kolega przeprowadzić dochodzenie?
– Wie kolega co – prorektor znów zaczął się pocić. – Na to chyba też nie mamy budżetu. To może jednak poprzestańmy na czekaniu, czy i kto opublikuję tę rewolucyjną pracę o latających machinach Archimedesa. Wtedy winny sam się ujawni.
– A Glock i Beretta?
– Dostaną nakaz utajnienia relacji z Syrakuz, pod karą relegowania z uczelni. Wyśle się ich w jakieś spokojniejsze miejsce, na przykład do pracowni Kopernika. Sprawdzą, czy faktycznie to on wymyślił smarowanie chleba masłem i jak wpłynęło to na jego pozycję wśród personelu zamku w Olsztynie…
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.