Kroniki ciekawych czasów
Seriale zza oceanu obwieszczają koniec „amerykańskiego snu” – czy może wręcz przeciwnie, po prostu pokazują go nam bez idealistycznych złudzeń? Bartłomiej Kozek o serialach „Newsroom” i „House of Cards”.
Znaczenie popkultury dla sposobu, w jaki postrzegamy świat, pozostaje ogromne. Gdyby było inaczej, Stolica Apostolska nie protestowałaby przeciwko (dość skądinąd słabej) kreskówce „Popetown”, a w Polsce emocji nie budziłyby tak różne dzieła, jak „Boża podszewka” czy „Nasze matki, nasi ojcowie”.
Kłopoty w raju
Sam zresztą przyznam, że z oglądania za młodu Cartoon Network wyniosłem nie tylko znajomość angielskiego, ale też wrażliwość na kwestie ekologiczne (życie byłoby znacznie prostsze, gdyby zawierające w sobie moc żywiołów pierścienie istniały naprawdę, podobnie jak i Kapitan Planeta), przywiązanie do amerykańskiej wizji awansu społecznego i państwa dobrobytu. Do dziś, gdy zdarza mi się trafić w telewizji na „Flintstonów” odkładam pilota i odpływam w świat ociupinkę prostszy niż ten rzeczywisty.
Kiedy przenosimy się z powrotem do współczesnych nam czasów, świat przedstawiany w telewizyjnych serialach już taki różowy nie jest. Nie chodzi mi tu oczywiście o porównywanie produkcji takich jak „Newsroom” czy „House of Cards” do statecznych kreskówek, wydaje się jednak, że wysokobudżetowe seriale nie tylko zastąpiły czarno-białą wizję świata różnymi odcieniami szarości, ale też coraz chętniej operują ciemniejszymi jej odcieniami.
W wypadku dwóch przytoczonych produkcji, z których jedna skończyć się ma po trzecim sezonie, druga zaś właśnie doczekała się sezonu drugiego, sprawa wydaje się jednak poważna. Oto w obu – w jednym mniej, w drugim bardziej – otrzymujemy obraz dość ponurej rzeczywistości, w której królują badania oglądalności, zachcianki reklamodawców i sponsorów, intrygi i spiski za zamkniętymi drzwiami. Instytucje publiczne z ostoi demokracji zmieniają się w bizantyjskie struktury, a gierki słowne wygrywają z pojedynkami na idee.
Czwarta władza?
W wypadku serialu Aarona Sorkina „Newsroom” poczucie nieprzyjazności przestrzeni publicznej zmniejszają nieco postacie głównych bohaterów – pracowników telewizji informacyjnych, angażujących się w biurowe romanse czy konflikty personalne. Łatwiej nam przez to zapomnieć o ważnym wątku, przewijającym się w kolejnych odcinkach – erozji amerykańskiej debaty publicznej oraz kontrolnej roli mediów.
Główny bohater, prezenter Will McAvoy (Jeff Daniels), za namową swoją byłej partnerki zmienia swój ugrzeczniony magazyn informacyjny w program, mający na celu wytłumaczenie coraz bardziej skomplikowanego świata jego widowni. Czy mu to się udaje? Choć McAvoy formalnie jest Republikaninem, to jego krucjata przeciwko przejmowaniu jego ugrupowania przez Tea Party nie przynosi zauważalnych rezultatów. Stale musi też uwzględniać w ramówce materiały bliższe tabloidom niż mediom opiniotwórczym.
Co więcej, w sezonie drugim, gdy coraz większą część serialu zaczyna zajmować kwestia amerykańskiej polityki antyterrorystycznej, pod pręgierz trafia również druga, liberalna strona barykady. Aktywistka ruchu Occupy zostaje ośmieszona na wizji za swoją postawę polityczną. McAvoy wprawdzie deklaruje, że zainteresuje się kwestiami, które ruch porusza, tyle że odda głos „ekspertom”, nie zaś aktywistom.
Poznajemy również dziennikarza, którego chęć udowodnienia użycia w ramach „walki z terroryzmem” broni chemicznej przez Amerykanów w pewnym momencie zaczyna przesłaniać zasady etyki zawodowej. W pewnym momencie wydaje się wręcz, że memento całej historii staje się nie zasada ograniczonego zaufania, ale wręcz rezygnacja z podejmowania potencjalnie niewygodnych dla władzy tematów. Lepiej skupić się na atakach na religijnych fundamentalistów…
Kontrola społeczna?
„House of Cards” nie ma już żadnych ambicji, by kogokolwiek wybielać – każda, nawet najbardziej błaha sprawa (jak wypadek wyborczy w okręgu głównego bohatera, kongresmena Franka Underwooda, granego przez Kevina Spacey) nie ma jednego ukrytego dna, lecz stanowi całą sieć ukrytych przed opinią publiczną zależności.
Czy mamy tu do czynienia z w gruncie rzeczy pozytywną diagnozą stanu amerykańskiej demokracji, jak na łamach „Kultury Liberalnej” twierdzi Piotr Stankiewicz? Nie odmawiając autorowi prawa do takiej oceny, nie mam poczucia, by diagnoza ta podniosła mnie na duchu. Kiedy obserwujemy starania kongresmenów o to, by zachować ten czy inny zakład, bardziej niż dbałość o wyborców widzę brak wizji kompleksowego rozwiązania sprawy. Kiedy prezydent obiecuje reformę edukacji, to staje się ona dla Underwooda celem samym w sobie, a jej zapisy – co widać przy negocjacjach ze związkowcami – wydają się drugorzędne. Gdyby było inaczej, nie rozważałby jej przepchnięcia za pomocą Republikanów, mających bądź co bądź inną niż Demokraci, do których należy, wizję funkcjonowania szkolnictwa w USA.
Między nudą a cynizmem
Nie oznacza to rzecz jasna, że oba te seriale są słabe – wręcz przeciwnie, zarówno fabuła, jak i realizacja poprowadzone są mistrzowsko i z pewnością zachęcają do śledzenia kolejnych odcinków. W wypadku „House of Cards” Underwood, jego władza i manipulacje podane są nam w tak uwodzicielski sposób, że trudno w trakcie oglądania wyrażać jakieś moralne/etyczne sprzeciwy. Jednym z czynników, wedle którego oceniamy władzę i osoby ją sprawujące, jest przecież skuteczność – a tej Underwoodowi odmówić nie sposób.
Z drugiej strony warto też pamiętać, że nieco mniej „cyniczne” obrazy władzy (politycznej, medialnej) mogą skończyć się czymś w rodzaju rodzimej „Ekipy” – a więc inteligencką fantazją o polityce bez polityki, w której polityka zastępuje ekspert, on sam zaś może zajmować się co najwyżej gaszeniem pożarów w rodzaju ataku neonazistów na festiwal sztuki alternatywnej. Z tej nadwiślańskiej perspektywy łatwiej zrozumieć życzenie Stankiewicza, by polska polityka choć trochę przybliżyła się do „House of Cards”.
Gdzieś pośrodku tego wszystkiego gubi się jednak „amerykański sen”. Jego istotnym elementem – poza podkreślaniem merytokratycznej, nie zaś arystokratycznej legitymizacji dla władzy i wpływów – jest pewien optymizm i (brzmiąca czasem naiwnie) wiara w system. Wiara ta widoczna jest jeszcze w „Newsroomie”, nie tylko w deklarowanej misji zespołu. Jej bodaj najważniejszym wyrazem jest czołówka z drugiego sezonu, kiedy to przez chwilę widzimy flagę USA, powiewającą na Moście Brooklińskim. „To my go zbudowaliśmy” – zdają się sugerować twórcy serialu.
W „House of Cards” otrzymujemy znacznie mniej idylliczny obraz, mający – paradoksalnie – więcej wspólnego z antyimperialistycznymi krytykami USA, demaskującymi dziesięciolecia mało demokratycznej polityki międzynarodowej tego mocarstwa. To obraz prawdziwy, ale jednocześnie pesymistyczny, nie dający nadziei na zmianę. Pozostaje pogodzić się z regułami gry, która oznacza „biznes taki jak zwykle”. Nie do końca znamy reguły jego prowadzenia, docierają do nas jedynie strzępki potrzebnych do podejmowania świadomych decyzji informacji, serwowanych przez wodzone za nos media.
Czy jest zatem szansa, by doczekać się serialu, który będzie nieco bardziej życzliwy dla wizji polityki jako dążenia do zmiany społecznej, jednocześnie nie popadającego w naiwne i płaskie jej przedstawienie? Na chwilę obecną spodziewałbym się raczej kolejnych dzieł, przypominających „Newsroom” czy „House of Cards”. Na szczęście mają one tę zaletę, że czas spędzony przy ich oglądaniu trudno uznać za stracony.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.