Jedna rybka sztuki nie czyni
Przyszłość. Ludzkość poradziła sobie z problemami, które zagrażały jej przetrwaniu na początku XXI wieku. Historia ma dalszy ciąg. I jak to bywa w przypadku dalszych ciągów, ich bohaterowie interesują się wszystkim, także przeszłością. Wynaleźli chronoport do podróżowania w czasie wstecz, ale ze względu na zagrożenia, jakie niesie to urządzenie, pozostaje do użytku wyłącznie naukowego. Badaczki i badacze przeszłości – z przyszłości – po przejściu długotrwałych szkoleń z etyki i technologii chronoportacji – studiują wybrane historyczne obszary czasu i przestrzeni, żeby zrozumieć lepiej kim jesteśmy, skąd przybywamy i dokąd zmierzamy.
I ziuuu! Chronoport przetransportował nas (czyli mnie – Hansa i moją współbadaczkę Tamarę) w nasz nowy teren badawczy. Tym razem kilkanaście tysięcy lat wstecz oraz kawałeczek na południe i na zachód, czyli do obozu Magdaleńczyków. Tam, gdzie dzisiaj jest strefa spokoju w Niaux i gdzie odkryto słynne jaskiniowe freski, które można oglądać tylko przy pomocy laseroskopu z obawy, żeby niczego nie naruszyć. Poprzednie pokolenia chuchały i pociły się w jaskini, więc barwy malowideł się zniekształciły w nie do końca wiadomym kierunku. Ech, barbarzyńskie poprzednie pokolenia! Dobrze że przeminęły.
My zaś wręcz przeciwnie: z roku 2130 odminęliśmy się wstecz szmat czasu, by poznać prawdę. Naszym zadaniem było ustalenie, skąd brały się pomysły na różne motywy malowideł. Na ogół mamy bizony, ale też lwy jaskiniowe, niedźwiedzie, konie, mamuty. Rysunki są często wykonane niezwykle subtelnie, w dużym wyczuciem ruchu tych zwierząt. Występują pewne kanony, na przykład łatwo rozpoznać konia po charakterystycznej linii grzywy, ale jest też bardzo duża różnorodność rysunku i technik. „Gdyby kultura magdaleńska nie skończyła się przez zmiany klimatu, to żylibyśmy w świecie rządzonym przez sztukę. Podobnie (albo jak kto woli – wręcz przeciwnie) było z niedawną kulturą kapitalizmu, która wbiła się w zmiany klimatu. Gdyby nie to, żylibyśmy dziś w dyktaturze rynków finansowych. Nasi przodkowie sprawiali wrażenie, jakby z kulturą magdaleńską nie mieli nic wspólnego i jakby zeszli z innego drzewa”, pomyślałem.
Tamara i ja zostaliśmy bardzo porządnie wyedukowani i przeszkoleni etycznie. Jednak żaden z kursów, nawet metodologie ilościowe, nie przygotowały nas na szok termiczny lądowania w górnym paleolicie. Tamara szczękała zębami tak mocno, że zacząłem się bać, czy nasi badani nie pomyślą, że chce ich pożreć.
– Co tak szczękasz jak ludożerca?
– Jaki ludożerca? O czym ty mówisz? – zaszczękała zestresowana Tamara.
– Ej, wracajmy lepiej do chronoportu i każmy im dosłać więcej tej maści termicznej, bo zamarzniesz jak Ötzi – zaproponowałem.
– Sam jesteś Ötzi, imbecylu – odparła Tamara, ale mimo wszystko wróciliśmy się i zamówiliśmy więcej maści. Tamara przestała szczękać i uraczyła mnie epitetem o imbecylach matematycznych, bo niby między Ötzim a naszym terenem badawczym jest jak od nas do Mgławicy Naszyjnik. Tak jakbym nie wiedział! Co ma matematyka do poczucia humoru, jak się pytam. Pewno jeszcze mniej niż etyka.
No więc po dosmarowaniu się poczuliśmy się oboje lepiej i trząsłem się już tylko z empatii – na myśl o losie biednego Ötziego. Lecz szybko wróciłem myślami do pracy. Osadę znaleźliśmy bez problemu, bo w bardzo szeroko pojętej okolicy znikąd indziej się nie dymiło. Jednak zgodnie z planem badawczym udaliśmy się pod groty po drugiej stronie doliny – nie zamierzaliśmy przecież badać, jak się umiera w boleściach z powodu przeszytej strzałą czaszki, tylko liczyliśmy na bardziej pokojowe przyjęcie. Artyści przy pracy wydawali się nam bardziej ku temu skłonni, niż pozostający w osadzie myśliwi.
Nie przeliczyliśmy się. Pod grotą zebrała się grupka ubranych w skóry i pióra przyjaźnie wyglądających ludzi. W sumie podobni byli do nas, tylko troszkę niżsi. Nikt nie wie, jakim językiem posługiwali się Magdaleńczycy, więc nie dało się zaprogramować naszej biżuterii tłumaczącej. Musieliśmy zdać się na język gestów – i oczywiście sztuki. Na nasz widok jedna z osób podniosła się i uniosła do góry dłoń z pędzlem. My też mieliśmy pędzle, rekonstrukcje wykonane na podstawie odkryć archeologicznych, więc odpowiedzieliśmy podobnym gestem. Udało się. Grupa magdaleńskich artystów uśmiechała się już do nas i wydawała dźwięki łagodne i melodyjne. Włączyliśmy tryb szybkiego uczenia się w naszych kolczykach – jak wszystko dobrze pójdzie, powinny rozkodować nowy język w ciągu kilku godzin. Na razie uśmiechaliśmy się i mruczeliśmy do nich przyjaźnie.
Wysoka Szamanka wykonała gest jak się rozglądała.
– Ty, ona chyba pyta skąd jesteśmy – zgadywała Tamara.
Zrobiłem ręką gest falowania i wskazałem kierunek, gdzie powinno być morze. Nasi gospodarze wyglądali na zadowolonych. Inny z nich wskazał nam kłody obleczone skórami, gdzie zrobili dla nas miejsce i podał nam fajkę, która krążyła między nimi. Tamara zaciągnęła się, jakby całe życie nie robiła nic innego, tylko paliła paleolityczne zielsko czy inny grzyb. Ja podszedłem do sprawy bardziej ostrożnie. W sumie trzeba przyznać, że cokolwiek palili, wcale nie było takie złe. Na pewno lepsze niż cukrowe dymki z naszych czasów. I mniej szkodliwe dla uzębienia, sądząc po solidnych zębiskach naszych gospodarzy. Lekki szum w uszach mógł być efektem fajki albo intensywnej pracy kolczyków.
Nie jestem pewny, ponieważ właśnie wtedy straciłem świadomość.
Kiedy się ocknąłem, stałem przed skalną ścianą i malowałem wielkie koślawe pojazdy i budynki z naszej przyszłości. Tamara, w nie lepszym stanie, na sąsiedniej ścianie rozpisywała gigantyczne matematyczne twierdzenie. Magdaleńscy artyści za naszymi plecami zwijali się ze śmiechu. Cyfry wydawały im się pewnie jakimiś nieznanymi robakami, a budynki w stylu art eco brali za egzotyczne rośliny.
Szamanka pierwsza przestała się śmiać. Zabrała nam pigmenty i kazała wrócić na oślą kłodę. Potem spadł rzęsisty deszcz i zmył nasze ściany hańby. – Mam nadzieję, że ulewa nie pozostawi nic z naszych zapisków. Wstyd i groza. Wyobraź sobie, że w naszym XXII wieku ktoś by je odkrył! Ale byłaby chryja – wysapała Tamara, gdy spod kłody przenieśliśmy się pod drzewo, zapewniające nam ochronę przed wielkimi zimnymi kroplami.
– Co za głupki – usłyszeliśmy nagle zrozumiały głos Magdaleńczyka. Najwyraźniej nasza biżuteria rozpracowała język jaskiniowców i zaczęła nam na bieżąco go tłumaczyć – Są warci tylko mięsa, jakie możemy z nich mieć.
Współtowarzysze Magdaleńczyka zaśmiali się głośno.
– Wiesz, Hans, chyba się nie popisaliśmy – wymamrotała Tamara. Ja milczałem. W myślach na zmianę widziałem trupa Ötziego oraz duże, zdrowe zęby magdaleńskich artystów.
Szamanka przywołała nas dłonią i pokazała w kierunku wioski.
– Dajemy dyla? – szepnęła Tamara. Nim odpowiedziałem, szansa przepadła. Uśmiechnięci artyści otoczyli nas ze wszystkich stron. W strugach deszczu pomaszerowaliśmy do osady, czy może raczej obozowiska Magdaleńczyków. Wokół ogniska stały tam namioty wyglądające jak wigwamy.
Otoczyła nas mieszanina głosów.
– Co to? Kto to?
– To wy byliście dzisiaj na polowaniu?
– Niezła uczta się szykuje!
– Hi hi hi. Ha ha ha.
Jakiś typek pogładził mi głowę. – Będzie z niej niezły kubek – wyszczerzył zęby jak rekin. – Zupełnie jak Ötzi.
Nie wiem, czy ostatnie słowo usłyszałem dobrze, ale na pewno zemdleliśmy.
Kiedy znów się obudziliśmy, leżeliśmy związani na skraju obozowiska.
– Mają ładne głowy. Nie widziałem takich – mówił Rekin.
– I co z tego? – oparła Szamanka.
– Szkoda mi ich – odparł mężczyzna.
– Pomyśl o naszych ludziach – nalegała Szamanka.
– A nie możemy ich tak zostawić i poczekać aż umrą? Wtedy chyba będziemy mogli ich zjeść? – Rekin był rozczarowany.
– Jemy zmarłych. Nie zabijamy żywych, żeby ich zjeść. Nasi ojcowie zabronili – odparła Szamanka.
– Ciekawe, czy oni też by się tak zachowali na naszym miejscu – Rekin z pretensją w głosie wskazał na Hansa i Tamarę. – Tam, skąd przyszli, znad wielkiej wody, na pewno zabijają, żeby jeść.
Wyglądają na spasionych na ludzinie, a nie na rybach.
– Nie możemy ryzykować – pokręciła głową Szamanka.
– Czego?
– Moja matka mówiła, że po zjedzonych przejmuje się dary, ich umiejętności. Gdybyś widział, co bazgrali na ścianach, to byś się wystraszył. Są głupsi niż [słowo nieczytelne, biżuteria wydała z siebie nieartykułowane tłumaczenie]. Nie chciałbyś, żebyśmy stali się tacy jak oni.
Tak my, Hans i Tamara, zostaliśmy wyrzuceni z obozowiska na zbity pysk… i obudziliśmy się w pobliskim lodowatym strumieniu, wrzeszcząc i tarzając się oraz wyjąc na przemian. Tamara oprzytomniała pierwsza. Co jest niesprawiedliwe i nieetyczne, bo ona napaliła się bardziej i się zaciągała.
– Co jest? – spytała. – Gdzie jesteśmy i dlaczego wyjemy jak muzycy awangardowi?
– Dlaczego od razu awangardowi.
– Bo tak się mówi.
– Nie wszystko co się mówi, należy powtarzać. A propos, słyszę wszystko jakoś na raz.
– Ja też. To dlatego, że nie mamy kolczyków.
Rzuciliśmy się natychmiast szukać naszej elektronicznej biżuterii, ale strumyk – chyba on, jeśli nie nasi gospodarze – porwał wszystko i uniósł giełda wie gdzie.
– Jasny covid – zaklęła szpetnie Tamara – to jesteśmy ciemni, jak kapitalizm przemysłowy. W rogu.
– Dlaczego w rogu? – dociekałem, bo nie miałem nic mądrzejszego do powiedzenia.
– Bo bez autotłumacza nie mamy tu szans.
– Ej, zaraz, mieliśmy autotłumacza i w czym dokładnie to poprawiło nasze szanse i względem czego był bardziej poprawne?
– He, masz rację, stary. Jak drzewo kocham, trafiłeś, bracie, w sedno. – rozpromieniła się nagle – Genialny jesteś.
Skok retoryczny od imbecyla do geniusza wydał mi się nieco zamaszysty ale nie miałem nic przeciwko.
– Co pamiętasz z naszego spotkania z tubylcami? – spytała Tamara.
Wymieniliśmy się naszymi ponurymi wspomnieniami dialogów o rybach i ludożercach.
– I co, nic ci się nie kojarzy?
– No, kojarzy. Kurs z drugiego roku…
– Nie, nie, nie, nie odpytuje cię z wiedzy antropologicznej, tylko czy ci się kojarzy? Nasze kolczyki??? Ludożerca?? Ryba?? Ötzi, do covidu!
Musiałem mieć bardzo durną minę, bo współdoktorantka zlitowała się.
– Autotłumacz. Elektroniczna inteligencja.
– No dobra, dziękuję za podpowiedzi. Nie wiem. Poddaję się.
– Na początku wyprawy rozmawialiśmy o różnych bzdetach. I pamiętam, że zgrywaliśmy się z ludożercami i rybami. Autotłumacz czerpie z tego, co ma, a nie z tego, czego nie ma. Skąd ta elektronika miała wiedzieć, jaki był język Magdaleńczyków sprzed kilkunastu tysięcy lat, do ciężkiego Reagana? Jak myślisz? Autotłumacz kombinował jak mógł pod górkę, z tego co miał, i co rozumiał. I to były wyłącznie nasze własne kwestie. Zapętlił się. A wizje i siódme poty wzięły się z tego, co wypaliliśmy. Nie wiem, co to było. Do tej pory mnie mdli.
– Aaaaaa – olśniło mnie – czyli nasz autotłumacz ściemniał jak student na egzaminie?
– No wreszcie – Tamara uniosła do góry palec, jakby sprawdzała, z której strony wieje wiatr. Rzeczywiście sprawdzała.
– Tam – powiedziała. – Pachnie dymem. Oni są tam. Idziemy tam.
– Zeżrą nas! – przeraziłem się.
– Mamy projekt do wykonania. Co, nie chcesz doktoratu, Hans? Chcesz zostać magistrem całe życie jak jakiś Neandartalczyk?
Nie chciałem być jak Neandartalczyk. Zawróciliśmy, już bez kolczyków. I całe szczęście. Badania były fascynujące. Zostaliśmy w obozie pięć lat. Nauczyliśmy się ich języka – nic dziwnego, że autotłumacz się wykrzaczył! Ten język miał całkiem inne zasady, niż cokolwiek dotąd znaliśmy. Magdaleńczycy byli łagodnym, twórczym społeczeństwem, stroniącym od przemocy i dalekim od ludożerstwa. Żywili się grzybkami, ziółkami i mamutami. Tymi ostatnimi najskuteczniej. Chętnie jedli też inną upolowaną przez siebie zwierzynę, aczkolwiek nawet okolicznych Flintstonów-postneandartali – wiadomo, kompletnie niekumatych – nie zaliczali do fauny jadalnej, a co dopiero homo sapiens. Palili różne rzeczy i po wielu z nich mieli wizje, natomiast my: głównie wymioty. Wielokrotnie opowiadali nam, jak się przerazili, że śmiertelnie się zatruliśmy przy tym pierwszym spotkaniu, jak zaczęliśmy ryczeć i histeryzować, rzęzić i machać kończynami, podczas gdy oni radzili nam, żeby wypić dużo wody i wytrzeźwieć. I jak byli zszokowani, gdy na ich pytanie, jak się nazywamy, wykonałem gest oznaczający: „idź odbyć stosunek seksualny z rzeką”. Nie było to uprzejme, a jednak nam darowali, bo wyglądaliśmy sympatycznie. Głupio, ale sympatycznie.
W wiosce zahartowaliśmy się troszkę, choć nadal pobieraliśmy przez chronoport maść na grubą skórę, bo epoka lodowcowa nie rozpieszczała. Natomiast od gospodarzy dostaliśmy piękne ubranka z mamuciej skóry, co poprawiło nam kolosalnie jakość życia. Nauczyliśmy się polować na jelenie i nie wchodzić w drogę lwom jaskiniowym. Nauczyliśmy się grać na flecie z kości i rozpalać ogień krzesiwem. Nomadowaliśmy razem z nimi po szeroko pojętej okolicy, wracając cyklicznie w te same miejsca. Wreszcie, po czterech latach, nauczyliśmy się jako tako malować. Szamanka dopuściła nas znów do grupy artystów jaskiniowych, choć nie była już równie hojna w częstowaniu nas tym, co oni tam palili.
Namalowałem starannie bizona, wzbudzając uznanie moich magdaleńskich towarzyszy. Tamara namalowała rybę, co było niezgodne z zasadami etyki, których się uczyliśmy, bo nie wolno robić rzeczy nietypowych w badanej kulturze. Jednak nasyczała na mnie, że właśnie wolno, bo istniały malunki ryb wcześniej i że się nie znam. Niestety, gospodarze tak się zachwycili jej rybskiem, że prawie ogłosili ją nową szamanką. Ale nasze słabe głowy do używek nie pozwalają na takie ekscesy, więc nie doszło do zmiany na szamańskim stanowisku. Za to wymyślili nasi gospodarze wymyślili taniec na cześć nowego malunku, polegający na agresywnym szczerzeniu się w kierunku obozowiska Flintstonów-postneandartali. Nie mam pojęcia, skąd im się to wzięło.
Z wyprawy przywieźliśmy wiedzę o tamtejszym języku, o zwyczajach, o diecie i trasach nomadowania. Niektórych rzeczy nie możemy zdradzić, bo przysięgaliśmy na nasze dusze, że tego nikomu nie powiemy. Nie możemy więc podzielić się wiedzą o tym, jak malowano i jak wybierano motywy. Cel wyprawy badawczej pozostał niezrealizowany.
To jeden problem.
Drugi jest taki, że na niższym poziomie jaskini w Niaux znajduje się wielki, starannie namalowany obraz rekina ludojada.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.