ISSN 2657-9596

Dzielnie iść tam, gdzie żaden Trek nie doszedł

Bartłomiej Kozek
24/11/2017

Star Trek: Discovery przeszarżował z technologią. Zasiał też nieco mroku do (z reguły) optymistycznego świata odkryć i postępu.

Opisanie internetowego konsensusu co do pierwszego od zakończenia w roku 2005 cyklu Enterprise serialu osadzonego w świecie Star Treka nie jest sprawą łatwą. Niby możemy zdać się na oceny społeczności takich jak Filmweb (7,1) czy Rotten Tomatoes (82%), ale tak naprawdę recenzentów – tak domorosłych, jak i profesjonalnych – podzielić należy na dwie grupy: fanek i fanów serii oraz laików, nieobciążonych sporym bagażem oczekiwań wobec każdej kolejnej inkarnacji trekowego świata.

Świadomość istnienia tych dwóch grup – a także potencjalnych konfliktów wynikłych z ich nieco różniących się od siebie oczekiwań – zdaje się wśród twórców ST istnieć, w przeciwnym bowiem wypadku nie doszłoby choćby do próby przekonania drugiej grupy do fanstastycznonaukowego uniwersum trzema filmami J. J. Abramsa. Filmami niekoniecznie poważanymi przez oddanych sprawie Trekkerów – nie tylko piszącego niniejsze słowa, który za pierwszym podejściem do wersji kinowej z roku 2009 wyłączył drżącymi rękoma osobisty seans w przerażeniu, w jaki sposób ambitne SF zmienić można w kosmiczną wersję Rambo.

Balansowanie na linie

Discovery jest więc drugą próbą pogodzenia dwóch napięć – wierności światu wykreowanemu przez kilkadziesiąt lat telewizyjnych seriali oraz filmów z jednej z koniecznością jego dopasowania do wymogów współczesnej telewizji z drugiej strony. To napięcie zdaje się towarzyszyć fantastyce naukowej co najmniej od czasów upowszechnienia się komputerowo wygenerowanych efektów specjalnych, umożliwiających wszystko – od pobudzenia doznań estetycznych aż po wykastrowanie dzieła z jakiejkolwiek fabuły.

Swoje zrobiły też oczekiwania wobec współczesnych seriali i dominujące w nich narracje.

Czytelny podział na dobro i zło (z ewentualnym dodatkiem momentów nawrócenia niektórych czarnych charakterów) przeszedł w tworzenie bardziej złożonych postaci. Każdy chce mieć dziś swoją Grę o Tron czy House of Cards. Także i tu jednak granica między prezentowaniem złożonych osobowości a zmianą świata przedstawionego w pesymistyczno-nihilistyczne piekiełko bywa bardzo płynna.

Te dwa napięcia w wypadku Star Treka wydają się kluczowe zarówno ze strony ekip, próbujących wskrzesić jego legendę, jak i oglądających ich próby widzów. Co do niektórych założeń wstępnych zarówno fani, jak i laicy mogli się zgodzić – zmniejszenie ilości odcinków w sezonie (w latach 90. XX wieku serie potrafiły ich mieć nawet po 26) czy stworzenie ramy narracyjnej, kierującej serią zamiast zamykania narracji w obrębie jednego odcinka nie były zatem szczególnymi powodami do kontrowersji.

Kiedy już jednak Discovery wylądowało na ekranach telewizorów, tabletów czy komputerów wzbudził on ożywione dyskusje, które w pewnym uproszczeniu dałoby się zawszeć w dwóch kategoriach – ciała (a właściwie jego materialnego otoczenia) oraz ducha.

Cała naprzód – aż za bardzo

Wątpliwości z pierwszej grupy dotyczą przede wszystkim technologii, które pojawiają się na ekranie. Przypomnijmy – akcja dzieje się około dziesięć lat przed wyprawą kapitana Kirka z lat 60. XXIII wieku. Choć było wiadomo, że nikt nie odważy się umieścić bohaterki i bohaterów Gwiezdnej Floty w dekoracjach lat 60., tyle że wieku XX (The Original Series, od którego wszystko się zaczęło, emitowane było w amerykańskiej telewizji CBS w latach 1966-1969) to jednak śmiałość, z jaką nowa seria korzysta z rozwiązań pojawiających się chronologicznie ponad 100 lat później zadziwia niejednego widza, pamiętającego Następne Pokolenie, Deep Space Nine czy Voyagera.

Ledwo człowiek próbuje się pogodzić z tym, że międzygwiezdne komunikaty prezentowane są nie na ekranie operacyjnym na mostku czy na prototypie laptopa, lecz w postaci hologramów (które w świecie Deep Space Nine traktowane były jako technologia prototypowa), a tu pojawiają się generujące trójwymiarową rzeczywistość wirtualną holodeki, będące szczytem techniki na pokładzie statku kapitana Picarda, przemierzającego kosmiczne pustkowia kilka dekad później w Następnym Pokoleniu.

Jednym z głównych wątków napędzających fabułę Discovery jest zresztą… wyjątkowy, organiczny napęd, mający umożliwić statkowi przenoszenie się w mgnieniu oka w najdalsze zakątki galaktyki. Pomysł ryzykowny nie tylko z powodu tego, że opiera się na nim spora część wysiłku wojennego Federacji (o którym za chwilę), ale też wręcz podważającym sens całej jednej serii osadzonej w świecie ST.

Voyager, bo o niej mowa, w całości opierał się bowiem na kosmicznej podróży wciągniętego przez obcą, kosmiczną siłę statku Zjednoczonej Federacji Planet na drugi koniec Drogi Mlecznej, która to – przy wykorzystaniu maksimum możliwości znanych technologii – trwać miała ponad 70 lat. Założenie, że przez 7 lat dziwnym trafem nikt z przeszło stuosobowej załogi nie wpadł na pomysł wykorzystania magicznych grzybków niczym w Discovery wydaje się dość trudne do wyobrażenia.

Powiedzmy jednak, że z dużą dozą wyobraźni te niespójności da się wytłumaczyć – co zresztą fani starają się czynić.

Pojawiają się teorię o tym, jakoby eksperymentalny napęd miał się okazać trudny/niemożliwy do replikacji lub zakazany po zakończeniu działań wojennych, a holodeki po prostu nie były pokazywane w oryginalnej serii, co nie znaczy że nie istniały. Wróćmy jednak do samej fabuły i związanego z niej drugiego – „duchowego” – napięcia.

Dawkowanie mroku

Główna bohaterka, Michael Burnham, przyczynia się do wybuchu wojny między pokojowo nastawioną Federacją a pozostającymi do tej pory w dużej mierze w samoizolacji Klingonami. Pierwsza oficerka przyczynia się do śmierci kapitan statku Shenzhou, którą zresztą próbowała pozbawić nad nim kontroli. Skazana na dożywotnie więzienie, trafia na pokład Discovery – jednostki naukowej, która teraz stanowi nadzieję Federacji na zakończenie konfliktu zbrojnego.

Dla części fanek i fanów Treka już wspomniane założenia fabularne budzą niemały niepokój. – Gdzie tu miejsce wizję świata postępu i naukowej eksploracji? – pytają, odwołując się do założeń kluczowych dla twórcy tego uniwersum, Gene’a Rodenberry’ego. W wizji tej było miejsce na ludzi ukształtowanych przez świat, w których postęp technologiczny pomógł wyeliminować biedę, a pieniądz stał się w dużej mierze przeżytkiem niezbyt chwalebnej przeszłości – nie było za to zbyt wiele przestrzeni chociażby na kłótnie wśród załogi.

Kto jednak oglądał nie tylko serię oryginalną ten wie, że z upływem czasu ta optymistyczna wizja zaczynała być prezentowana w nieco bardziej zniuansowany sposób.

Deep Space Nine, uznawane przez wielu za najlepszy cykl, również opiera się w dużej mierze na wątku wojny z nową, nieznaną do tej pory cywilizacją. W poszczególnych seriach zdarzały się epizody dotyczące lustrzanego, przepełnionego złem świata, ale też niepokojące wizje próby przejęcia władzy w Federacji przez przypominające skorupiaki pasożyty (Następne Pokolenie), mordu politycznego jako sposobu na przeciągnięcie na swoją stronę jednego z potężnych gwiezdnych graczy (Deep Space Nine) czy nawet próby odwołania się do tortur w celu… podtrzymania zasad Federacji na drugim końcu Drogi Mlecznej (Voyager).

Wszystko to wprowadzało do uniwersum półcienie, wynikało jednak przede wszystkim z przenikającego całą serię dążenia do dostarczania komentarza do odwiecznych ludzkich dylematów. Mimo ich coraz częstszego pojawiania się (szczególnie w DS9 i Voyagerze) mało kto kwestionował na poważnie ideową linię Federacji, budowanej na postępie naukowym oraz poszanowaniu praw już nie tylko człowieka, ale również innych, galaktycznych kultur. Świecie, w którym związki między poszczególnymi ich przedstawicielami – choć nierzadko zmagające się z kulturowym konserwatyzmem tej czy innej strony – nie były czymś zgoła wyjątkowym.

Kiedy więc w roku 2001 widzowie nowej serii – Enterprise – usłyszeli niemal na samym jej początku skopiowane z George’a W. Busha po 11 września hasło „nie będziemy negocjować z terrorystami” i zobaczyli kierujących się logiką Wolkan w roli hamulcowych odkrywania kosmosu przez ludzkość mieli prawo być zdziwieni. Balansowanie między szczytnymi ideałami a koniecznością dostosowania się do (galaktycznych) realiów zmieniło się w coś w rodzaju kosmicznego Dzikiego Zachodu, w którym ludzie z trudem uczą się na własnych błędach i gdzie doświadczają poczucia zagrożenia momentami znacznie większego, niż we wspomnianej już wojnie z Dominium z DS9.

Z jednej strony niewielka popularność Enterprise oraz kontrowersje wokół filmów J. J. Abramsa sprawiły, że twórcy Discovery nie mogli w łatwy sposób odwołać się do modelu pt. „dużo efektów specjalnych i moralnie wątpliwych decyzji” jako dominującego w nowej serii. Z drugiej jednak wydaje się, że trudno im było się oprzeć „duchowi czasów”, kiedy o sympatię dla kierujących się względnie spójnym systemem etycznym postaci w wysokobudżetowych, nietelenowelowych produkcjach coraz trudniej.

Polityczność czasoprzestrzeni

W tym kontekście wybór okresu przed The Original Series wydaje się z tym dylematem spójny. Zawsze można argumentować, że jest to moment tuż przed narodzeniem się gwiezdnego optymizmu – na dodatek moment wojenny, w którym można pozwolić sobie np. na widzenie przedstawiciela nieznanego gatunku, znalezionego na zniszczonym statku Federacji, jako zagrożenie czy jako środek do osiągnięcia celu sprawnego, kosmicznego napędu, którego dobrostanem przez jakiś czas nie przejmuje się nikt poza Burnham.

Choć kontrowersje budzi również sam kapitan Discovery, zmagający się z wojennymi traumami Gabriel Lorca, a i Wolkanie pokazują się tu od swej ksenofobicznej strony (tolerancja scenarzystów dla gatunku kierującego się logiką w ostatnich latach okazuje się niepokojąco niska), to jednak najwięcej emocji budzi przedstawienie Klingonów. Nie chodzi już nawet o ich wygląd, ale na pozbawienie ich jakichkolwiek cech, które budziłyby w nas sympatię. W efekcie otrzymujemy adwersarzy Federacji chcących „uczynić Klingonów znowu wielkimi”, unoszących się honorem, niesłuchających argumentów, fabrykujących informacje oraz – na deser – zjadających twarz zmarłej kapitan Shenzhou, Philippy Georgieou.

Takie, a nie inne umiejscowienie Discovery na trekowej osi czasu zdaje się – zapewne nieświadomie – odzwierciedlać fantazje twórców na temat miejsca, w którym ludzkość znalazła się w roku 2017.

Liberalna demokracja uosabiana przez Federację zdaje się tu zmagać z siłami irracjonalnego populizmu fantazjując, że już wkrótce wróci do czasów swej świetności prosto od kapitana Kirka. Pozwala sobie zatem zarówno odsłonić swoje słabości, nierzadko dalekie od deklarowanych ideałów, w nadziei że jakoś to będzie.

Ciekawie byłoby jednak zobaczyć, w jaki sposób wyobraźnia filmowców poradziłaby sobie z przedstawieniem świata XXIV wieku – już po Deep Space Nine i Voyagerze. To okres, kiedy po latach wojny w galaktyce następuje pokój. Nie wiemy, jak miałby wyglądać. Nie wiemy też, czy gdzieś w tle nie pojawiałyby się kolejne zagrożenia. Wiemy za to, że po długich bojach praktycznie wszyscy liczący się aktorzy są osłabieni kosztownymi zmaganiami o hegemonię.

Pytanie o to, jak w takim świecie utrzymać kierowanie się dotychczasowymi zasadami mogłoby być znacznie ciekawsze – tym bardziej, że w przeciwieństwie do Discovery nie znalibyśmy wówczas punktu dojścia. Zniknąłby problem z nadmiernie rozwiniętą w stosunku do kanonu technologią, ciekawie byłoby również obserwować, czy stać nas dziś na wyobrażenie sobie nowej, optymistycznej kosmicznej utopii, która mogłaby mobilizować nad do działania również tu i teraz – tak jak w latach 60. obecność wielonarodowej, wielorasowej załogi na pokładzie USS Enterprise mobilizowała chociażby walczących z segregacją rasową w Stanach Zjednoczonych.

Wszystkie te wątpliwości i marzenia nie oznaczają jednak, że Discovery oglądać nie warto. Warto jak najbardziej. Trochę dla nostalgii, trochę dla klimatu (od mundurów po efekty specjalne), trochę też w końcu dla rosnącej wraz z kolejnymi odcinkami przyjemności oglądania bardzo estetycznie pociągającego świata. Puryści muszą wprawdzie od czasu do czasu przymknąć nieco oczy, ale koniec końców nawet i oni cieszą się z zapowiedzi drugiego sezonu, niecierpliwie oczekując na uspójnienie z kanonem wszystkich wygenerowanych w trakcie pierwszego pomysłów.

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.