Co ma płeć do polityki społecznej
Gdy dzieje się źle, przypominamy sobie, że jednak istnieje wspólnota – ubezpieczenia, zasiłki, renty, pomoc społeczna. Tak dzieje się również, gdy ktoś wypada z rynku pracy, bo ma małe dzieci albo opiekuje osobą niepełnosprawną, chorą czy niedołężną.
Wiem, że zabrzmi to staroświecko, ale i tak to powiem: uważam, że kobiety patrzą na politykę społeczną z nieco innej perspektywy niż mężczyźni. To nie jest oczywiście tak, że każda kobieta ma większą wrażliwość na biedę i nierówności od każdego mężczyzny. Jednak w gremiach, gdzie zasiadają w istotnym procencie kobiety, dynamika jest inna.
Dlaczego? Bo na nasze priorytety ogromny wpływ mają kulturowo ukształtowane wzorce płci. Tradycja wymaga od kobiet troski o rodzinę i pracy w domu, a państwo za tę troskę i tę pracę nie płaci. I ta niewidzialność i „bezkosztowość” kobiecej funkcji ma kapitalne znaczenie. Różnica, o której piszę, nie wynika z biologii, ale z faktu, że kobiety obciąża się tradycyjnie pracą, którą rynek uważa za bezwartościową.
Rynek ma płeć
Czym właściwie jest polityka społeczna w liberalnym państwie? Otóż jest to wysiłek państwa by niwelować nierówności, by ograniczać biedę i cierpienie, które są skutkiem ubocznym działań „niewidzialnej ręki rynku”. Polityka społeczna wkracza – lub, jeśli jest polityką neoliberalną, nie wkracza – w obszary, gdzie racjonalny homo oeconomicus uczynił spustoszenie, walcząc na wolnym rynku o byt i zysk, posługując się siłą przebicia, a zapominając o zobowiązaniach wobec innych. Polityka społeczna dociera tam, gdzie zaczyna się słabość, bezradność i zależność jednego człowieka od innych. To może, ale nie musi, być słabość ludzi biednych. To także słabość jako naturalna część cyklu życiowego człowieka. Z ekonomicznego punktu widzenia nieproduktywnym, uwikłanym w zależność etapem jest dzieciństwo, a także starość, czy długotrwała choroba. Gdy dzieje się źle, przypominamy sobie, że jednak istnieje wspólnota – ubezpieczenia, zasiłki, renty, pomoc społeczna. Tak dzieje się również, gdy ktoś wypada z rynku pracy, bo ma małe dzieci albo opiekuje osobą niepełnosprawną, chorą czy niedołężną.
Czy te sytuacje mają płeć? Mają. Sam rynek ma płeć, i jest to płeć męska. Na rynku ceni się zestaw cech kojarzony z kulturową męskością i życiową sytuacją mężczyzny (skłonność do rywalizacji, mobilność, brak zobowiązań opiekuńczych). Mają także płeć – tym razem żeńską – życiowe sytuacje, których wspólnym mianownikiem jest brak tak cenionej przez liberalne państwo autonomii, dyspozycyjności i dążenia do maksymalizacji zysków. Tym razem lądujemy po stronie kobiecej, bo koszty braku sensownej polityki państwa ponoszą w ogromnej mierze kobiety. To one wykonują lwią część pracy opiekuńczej, nie otrzymując za to żadnego (lub niemal żadnego) wynagrodzenia. Zostały dopuszczone do rynku, ale na męskich zasadach, czyli w pracy nikogo nie obchodzą ich domowe obowiązki. Zaś w domu nadal pozostają „kobiece”, czyli wracają z pracy i zasuwają za darmo. Nie przypadkiem to one stanowią wśród ludzi biednych większość. Różnica między zarobkami opiekunki w żłobku a hydraulika wiele mówi o naszej hierarchii wartości jako społeczeństwa.
Kluczowe pytanie brzmi, co chcemy z tym uczynić. Czy jako społeczeństwo chcemy pogłębiać kulturowe różnice między kobietami a mężczyznami (zachęcając kobiety do pracy opiekuńczej np. przez długie urlopy macierzyńskie), czy też chcemy je niwelować (przedłużając urlopy ojcowskie, zapewniając tanie żłobki i przedszkola). Różne kraje w Europie obrały różną drogę: Francja raczej równościową, Niemcy – raczej różnicującą. Tymczasem Polska chce to pytanie zignorować, udając po prostu, że opiekuńcza praca kobiet nie istnieje. Zgadnijcie, kto ją w związku z tym wykona?
Państwo umywa ręce
Państwo musi sobie odpowiedzieć na pytanie, kto i za ile ma wykonywać pracę opiekuńczą nad osobami zależnymi. To nie należy tylko do sfery prywatnej. W każdej rodzinie te decyzje mają charakter osobisty, czasem bolesny, ale państwo ma na nie istotny wpływ – przez pomoc, tworzenie infrastruktury lub zaniechanie. Opieka to sfera życia, którą w czasach PRL w znacznym stopniu organizowało właśnie państwo, a po 1989 r. stopniowo ją prywatyzowano – przerzucano koszty i odpowiedzialność na rodziny. W typowej polskiej rodzinie dziećmi, chorymi i osobami starszymi zajmują się kobiety i raczej nikomu nie przychodzi do głowy, że mogłoby być inaczej. Nie przychodzi to także do głowy politykom.
To na kobiety liczono, zamykając w latach 90. ponad jedną trzecią przedszkoli. To kobiety są ofiarami porażki ustawy żłobkowej – zdaniem ekspertów mogła zadziałać, gdyby wydawano przez dziesięć lat po 300 mln rocznie, ale postanowiono wprowadzić ją dziesięć razy taniej. To samo dotyczy opieki nad niepełnosprawnymi dziećmi: większość matek zostaje z nimi sama, a państwo pomaga w skandalicznie nikłym stopniu. Podobnie jest z opieką nad osobami starszymi: państwo umywa ręce, a z badań wynika, że kobiety opiekują się nie tylko swoimi rodzicami, ale także teściami.
Między paternalizmem a pseudofeminizmem
Obecny spór o emerytury to kolejny epizod długotrwałego procesu, który polega na prywatyzacji sfery reprodukcji w Polsce. Rząd zrównuje wiek emerytalny kobiet i mężczyzn, nie oferując kobietom nic w zamian – znowu udaje, że płeć nie ma znaczenia. To nie jest polityka równościowa, ale jawna niesprawiedliwość, bo koszty tej decyzji poniosą kobiety.
Powtarza nam się, że te pięć lat różnicy jest dla kobiet nieopłacalne w czysto finansowym wymiarze, bo oznacza niższe emerytury. To prawda. Z punktu widzenia równościowego feminizmu różnica wieku emerytalnego jest problematyczna także dlatego, iż państwo wspiera przez nią tradycyjny podział ról. To też prawda. A jednak wcześniejszy wiek emerytalny stanowi w oczach większości Polek przywilej, z którego nie chcą rezygnować. Wolą post-PRLowski paternalizm od platformianego pseudofeminizmu. Nie dlatego, że nie potrafią liczyć, ale dlatego, że liczą inaczej niż ekonomiści. Ten czas – czas, za którym nie idą pieniądze – to zapłata za pracę opiekuńczą, którą wykonują nieodpłatnie przez całe życie. Państwo nic innego im nie daje, nie czyni też nic, by opieką zajmowali się w większym stopniu mężczyźni, więc Polki akceptują ten okruch, nie chcą z niego rezygnować.
Więcej niż budżet
O polityce społecznej nie warto i nie wolno dyskutować w czysto męskim gronie. Nie wolno w tej dyskusji udawać że płeć nie istnieje. Polityka społeczna to ten wymiar polityki państwa, który ma największy wpływ na kształtowanie męskich i kobiecych ról. Decydując, że urlop ojcowski ma trwać tydzień, a potem łaskawie przedłużając go do dwóch tygodni, państwo polskie dobitnie mówi obecnym matkom i ojcom (a także ich dzieciom, czyli przyszłym rodzicom): taki jest „naturalny” podział ról w rodzinie. Gdyby urlopy rodzicielskie wyglądały u nas jak w Skandynawii, „natura” szybko zaczęłaby wyglądać inaczej.
Zainfekowani neoliberalną ideologią zapomnieliśmy już, że państwo to emanacja ludzkiej wspólnoty, a nie tylko strażnik budżetu. „Od kiedy to opieka nad dziećmi jest obowiązkiem państwa?” – pyta internauta na forum pod tekstem Julii Kubisy o reformie emerytalnej. Należałoby raczej zapytać: „Dlaczego państwo zostawia kwestię opieki rodzinom, umywając ręce od tej sfery życia? I kiedy właściwie wyraziliśmy na to zgodę?”.
Polityka społeczna to sfera, w której nie tylko dzieli się (lub oszczędza) pieniądze, ale także definiuje się dobro wspólne i sprawiedliwość. Sposób, w jaki dzielimy pieniądze, jest pochodną wcześniej podjętych decyzji, które dotyczą hierarchii wartości. Jeśli myślimy tylko w kategoriach rynkowych, to ogromna część ludzkiego doświadczenia, ludzkiej pracy i cierpienia, pozostaje dla nas niewidzialna. Im bardziej męskie będzie myślenie o polityce społecznej, tym okazalsze będą w Polsce stadiony i nierówności społeczne.
Tekst stanowi zmienioną i rozbudowaną wersję listu opublikowanego w „Gazecie Wyborczej” 5.10.2011 pt. „Panowie debatują, panie się opiekują”.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.