Zielony kapitalizm i jego krytycy
Czy Zielony Nowy Ład faktycznie działa na rzecz zrównoważonego rozwoju? A może rosnące wpływy zielonej ekonomii w ośrodkach władzy dowodzą, że zielone technologie stanowią przede wszystkim okazję do ubicia interesu? I jaka mogłaby być alternatywa dla zielonej gospodarki? Na te i inne pytania próbowali odpowiedzieć uczestnicy i uczestniczki konferencji „Socjo-ekologiczna transformacja i polityka energetyczna w Ameryce Łacińskiej i Europie”, którą w Wiedniu zorganizowały: Fundacja im. Róży Luksemburg, Instytut Rennera i Uniwersytet Wiedeński.
Jednym z najciekawszych wątków konferencji była ocena zielonej ekonomii, przeprowadzona z perspektywy ekosocjalistycznej i antykapitalistycznej. Zarzuty, wywiedzione z doświadczeń europejskich i latynoamerykańskich, zdecydowanie warte są przemyślenia.
Kryzys akumulacji kapitału
Ekosocjaliści dostrzegają wielowymiarowy kryzys, w jakim się znajdujemy – ekonomiczny, finansowy, surowcowy, energetyczny, klimatyczny, społeczny, polityczny – ale po imieniu nazywają przeciwnika, którego należy pokonać, jeśli chcemy marzyć o zmianie, która miałaby emancypacyjny charakter i skutecznie zatrzymałaby degradację środowiska, wliczając w to zmiany klimatyczne. Tym przeciwnikiem jest kapitalizm, z wpisanym weń dążeniem do wzrostu za wszelką cenę.
Choć jeszcze kilkanaście lat temu ekologiczne postulaty widziane były przez polityków i wielki biznes jako niebezpieczne dla gospodarki, dziś zielona gospodarka świetnie się z wymogami kapitalizmu komponuje. Dochodzi do tego, że niemiecki „Financial Times” zachęcał przed eurowyborami w 2009 r. do głosowania nie na liberałów z FDP czy chadeków, ale na… Zielonych. Wielu dyskutantów wskazywało, że w tym oswojeniu ekologii przez dominujący nurt polityki nie ma tak naprawdę nic zadziwiającego, ponieważ do założeń zielonej gospodarki należy korekta kapitalizmu, a nie jego przezwyciężenie – korekta, która może okazać się dla kapitalistów nader łakomym kąskiem.
Przypominano, że kapitalizm posiada niebywałą łatwość do przezwyciężania swoich wewnętrznych kryzysów i naginania swojego działania do nowych barier, jakie napotyka na swej drodze. W czasach Wielkiego Kryzysu jednym z głównych problemów był niedostateczny popyt mas pracujących. Bariera popytowa została rozwiązana przez przybierający różne formy na całym świecie interwencjonizm państwowy oraz kompromis między kapitałem a pracą – w wersji liberalnej, radzieckiej czy w rozmaitych trzecioświatowych politykach rozwoju. W latach 70. wobec kryzysu paliwowego i rosnącego udziału płac w dochodzie narodowym, państwo znów odegrało rolę organizatora akumulacji kapitału, przechodząc stopniowo na pozycje neoliberalne. Akumulacja została ułatwiona poprzez znoszenie barier celnych, rozwój rynków finansowych na światową skalę, delokalizację zakładów produkcyjnych, pacyfikację związków zawodowych, demontaż państwa dobrobytu itp.
Bariera ekologiczna?
W międzyczasie stało się jasne, że pęd kapitalizmu w poszukiwaniu szybkich, łatwych i wysokich zysków odciska swoje piętno na środowisku naturalnym. Bariera ekologiczna mogła się wydawać najtrudniejszą z tych, jakie kapitalizm musiał dotąd pokonać. Zbuntowanych pracowników można przecież przekupić rosnącymi płacami, albo w obliczu wysokiego bezrobocia postraszyć zwolnieniami, czy też zyskać ich lojalność np. przy pomocy nacjonalizmu. Narodowe problemy można spróbować też wyeksportować – przenosić miejsca pracy tam, gdzie czeka tańsza i bardziej posłuszna siła robocza. Można też uciekać w świat spekulacji finansowych i coraz bardziej wyszukanych instrumentów finansowych, jeśli inwestycje w realną gospodarkę nie wydają się w danym momencie wystarczająco atrakcyjne. Ale jak zignorować środowisko, fizyczny fundament, na którym opierają się wszystkie nasze aktywności?
Okazuje się, że tzw. bariera ekologiczna wcale nie musi być dla kapitalizmu nieprzezwyciężalna – przynajmniej nie w krótkiej i średniej perspektywie czasowej. Trudno tak naprawdę powiedzieć, gdzie dokładnie znajdują się osławione „granice wzrostu”. Są one raczej definiowane społecznie, niż dane nam przez środowisko. Zależą od konwencji: od tego, na jakie koszty wzrostu gospodarczego się godzimy, a jakie przekraczają nasz margines tolerancji. Nie bez racji wskazywano, że wprawdzie Niemcy mogą być dzisiaj dumni z odchodzenia od energetyki atomowej i węgla na rzecz zielonej energii, ale czy są równie przejęci zwiększonym importem węgla z państw Ameryki Łacińskiej, co wiąże się z degradacją środowiska i protestami społecznymi na tym kontynencie? Podobnie cena, jaką trzeba będzie zapłacić za zmiany klimatyczne na Północy globu, w postaci częstszych i bardziej gwałtownych zjawisk pogodowych, może wydać się Europejczykom nieuniknioną ceną postępu, którą będą gotowi zapłacić za życie w dobrobycie na co dzień, nawet jeśli jest on oparty na degradacji środowiska. Natomiast w tych rejonach globalnego Południa, które są zagrożone np. zalaniem lądów, albo z racji ekstensywnego rozwoju mają zatrutą wodę pitną, bariera ekologiczna będzie definiowana na innym poziomie. Jak podkreślali jednak niektórzy uczestnicy z Ameryki Łacińskiej – rządy w ich państwach, także te uznawane za progresywne, korzystają tak naprawdę z kryzysu surowcowego, bo widząc wysokie ceny surowców na światowym rynku, robią wszystko, by zwiększyć ich eksport, za co – w odróżnieniu od swoich prawicowych poprzedników – finansują wprawdzie potrzeby społeczne, ale za cenę wycinania lasów, degradacji ziemi, wywłaszczeń, zatrucia wody na ogromną skalę.
Obsesja CO2
Z krytyką spotkało się także zawężanie kryzysu ekologicznego do kryzysu klimatycznego i – co więcej – sprowadzanie tego drugiego przede wszystkim do potrzeby ograniczania emisji CO2. Oczywiście nikt nie twierdził, że emisje są nieważne, jednak koncentrowanie się na nich prowadzi do takich absurdów jak promocja biopaliw, których stosowanie wiąże się wprawdzie z mniejszym poziomem emisji niż w przypadku paliw konwencjonalnych, ale oznacza także wycinanie lasów na globalnym Południu, uprawę biopaliw zamiast upraw żywności (co winduje jej ceny na rynkach), nieekologiczny transport biopaliw na duże odległości czy dalszą promocję indywidualnego transportu samochodowego. Biopaliwa traktowane całościowo – jako uprawa, dystrybucja, zastosowanie i spalanie – mogą zatem powodować wyższe emisje niż paliwa konwencjonalne, przy okazji przyczyniając się do innych degradujących środowisko działań.
Obsesja związana z CO2 sprawia także, że promuje się samochody elektryczne zamiast spalinowych, podczas gdy zapomina się, że energia dla samochodów elektrycznych zazwyczaj nie pochodzi ze źródeł odnawialnych, a ponadto sprostanie rosnącemu zapotrzebowaniu transportu samochodowego na energię – nawet jeśli mówimy o samochodach elektrycznych – również ma niewiele wspólnego z ekologią. Dlatego takie działania jak wsparcie niemieckiego rządu dla obywateli zamieniających spalinowy samochód na elektryczny widzieć należy w pierwszej kolejności jako bodziec służący rozruszaniu sektora motoryzacyjnego, a nie wysiłek na rzecz ochrony środowiska. Zatem zamiast przyjrzeć się naszym formom mobilności i spróbować je przeformułować w zgodzie ze środowiskiem, próbujemy przy pomocy technologii zneutralizować część negatywnych skutków.
Podobne przykłady podawali także goście z Ameryki Łacińskiej. Np. ich rządy forsują budowę wielkich elektrowni wodnych, które – chociaż są technologią odnawialną, która ma przyczynić się do redukcji emisji – degradują środowisko. Inny przykład: rządy prowadzą kampanię na rzecz wymiany żarówek na energooszczędne, podczas gdy robią bardzo niewiele, by ograniczyć emisje związane z rolnictwem, użyciem ziemi i deforestacją, bo to właśnie te sektory – a nie sektor energetyczny, przemysł czy transport (jak w przypadku Europy) – odpowiadają za większość emisji w ich krajach. Pamiętać należy jednak, że żywność i surowce z Ameryki Łacińskiej przeznaczone są na rynek światowy, przede wszystkim dla państw azjatyckich, w których popyt dynamicznie wzrasta. Dlatego też mierzenie emisji u źródła trzeba uzupełnić analizą tego, na rzecz kogo owe emisje wytworzono. Jeśli amerykańska firma przenosi produkcję do Chin, to czy jej emisje zaliczymy na poczet Chin czy USA?
Utowarowienie środowiska
Zielona ekonomia zakłada, że gospodarka rynkowa nie wlicza do swojego rachunku kosztów środowiskowych i dąży do jej korekty, poprzez zmuszenie jej do internalizacji tych kosztów. I tak, zamiast po prostu wymóc na przedsiębiorstwach ograniczenie emisji gazów cieplarnianych do określonego, bezpiecznego dla środowiska poziomu, albo chociaż nałożyć podatki ekologiczne – walczy się z rynkowymi niedoskonałościami za pomocą rynkowych mechanizmów. W ten sposób działa np. rynek handlu prawami do emisji, na którym można odsprzedać swoje niewykorzystane prawa innemu podmiotowi. Taka forma walki ze zmianami klimatycznymi nie ma, zdaniem krytyków, nic wspólnego z ekologią. Środowisko podlega utowarowieniu i wystawione jest na zgubne działania spekulantów. „Handel emisjami służy finansowym interesom, stanowi nowe możliwości dla upchnięcia masy wartości, z którą kapitaliści nie wiedzą, co zrobić – służy przezwyciężeniu kryzysu akumulacji” – mówiła Jutta Kill z fundacji FERN. Z kolei Nick Hildyard z organizacji „The Corner House” wyjaśniał: „Powinniśmy pamiętać, że inwestycje w zielone technologie odbywają się w kontekście finansjalizacji gospodarki. Ich finansowanie odbywa się przede wszystkim poprzez dług, którego udzielają prywatne podmioty, w dużej mierze składające się na shadow banking system. W tym kontekście nie finansuje się rozwoju, ale finansuje się finanse. Świat finansów nie musi być zainteresowany produkcją energii, ale zarabianiem na energetycznych inwestycjach. Dochodzi do tego, że infrastruktura energetyczna może nie mieć nic wspólnego z produkcją energii. W tych inwestycjach często partycypuje jednak państwo, wydając nasze pieniądze. Jak doprowadzić do przecięcia pępowiny łączącej państwo z prywatnym kapitałem?”.
Istnieje niebezpieczeństwo, że zielona ekonomia nie okaże się nawet uspołecznieniem i uwrażliwieniem kapitalizmu na środowisko, ale przyspieszy procesy uelastycznienia i dyscyplinowania społeczeństwa oraz utowarowienia środowiska. Część krytyków zielonej ekonomii zarzuca jej, że nawet nie wypiera się, iż dąży do przywrócenia wzrostu gospodarczego (green growth) w czasach światowego kryzysu, podczas gdy światowa gospodarka potrzebuje raczej „spadku gospodarczego” (de-growth), gdyż to właśnie uzależnienie od wzrostu nieuchronnie podkopuje wysiłki na rzecz zatrzymania kryzysu ekologicznego.
Obietnice bez pokrycia?
Także do innych obietnic zielonej ekonomii jej krytycy podchodzą z nieufnością. Weźmy np. zielone miejsca pracy (green jobs). Podkreśla się, że zielone sektory dają coraz więcej miejsc pracy, ale często zapomina się dodać, że nie są to posady tak dobrze płatne jak w starych sektorach, trudno w nich także o uzwiązkowienie i organizację pracowników. Mało tego, niemieckie firmy działające w zielonych branżach już dzisiaj mają problem z chińską konkurencją. To pokazuje, że jakość zielonych miejsc pracy zależy od społecznego kontekstu. Może następować odpływ zielonych miejsc pracy np. do Chin, gdzie jednocześnie nie są respektowane prawa pracownicze i czynione są znaczne postępy w zakresie rozwijania nowych technologii, w tym zielonych.
Obraz nie jest również taki różowy w odniesieniu do globalnej nierównowagi, którą zielona ekonomia miałaby zmniejszyć. Zdaniem jej krytyków może być dokładnie na odwrót, bowiem państwa Południa pozbawione są dostępu do zielonych technologii, którymi dysponuje bogata Północ. Ułatwiony przepływ technologii, którego wymagałaby sprawiedliwość klimatyczna, w związku z historyczną odpowiedzialnością państw Północy za nagromadzenie gazów cieplarnianych w atmosferze, to tylko marzenie ekologicznych aktywistów. Jak na razie, np. państwa Ameryki Łacińskiej pogłębiają swoją pozycję eksportera surowców, która może być dla nich korzystna jedynie na krótką metę, więc o wyrównywaniu się potencjałów rozwojowych można jedynie pomarzyć.
Ekosocjalistyczna alternatywa
Uczestnicy konferencji zgodzili się, że nie ma panaceum, które można by zaproponować jako alternatywę dla zielonej ekonomii, ale sformułowali kilka inspirujących pomysłów.
Problem ekologicznej transformacji nie sprowadza się do zmian technologicznych i ich kosztów. Najpierw powinniśmy sobie zadać pytania: do czego potrzebujemy energii? dla kogo? jak ją produkować i kto ma o tym decydować? Nie chodzi o to, by zaprzęgnąć zielone technologie w służbę zysku, ale by służyły zaspokajaniu potrzeb społecznych. To zaś będzie możliwe tylko w nowych, wspólnotowych formach zarządzania. Alternatywę „własność prywatna czy publiczna” uznano za fałszywą. Oczywiście w określonych kontekstach państwo może być motorem prospołecznych przemian, np. tak jest właśnie w części państw latynoamerykańskich, które po okresie „abdykacji państwa” w ramach zaszczepianego im przez międzynarodowe instytucje finansowe modelu neoliberalnego, mają lewicowe rządy, wyniesione do władzy przez ruchy społeczne. Ale z drugiej strony należy pamiętać, że rola państwa jest ambiwalentna – koniec końców jest ono organizatorem akumulacji kapitału, co również jest jaskrawo widoczne w Ameryce Łacińskiej, gdzie przybierają na sile protesty przeciw wzmożonej eksploatacji surowców, prowadzonej często przez państwowe firmy.
Alberto Acosta, były minister energii i kopalń w postępowym rządzie prezydenta Rafaela Correi, a obecnie jedna z czołowych postaci lewicowej opozycji w Ekwadorze, stwierdził, że energię powinniśmy traktować jako prawo i w związku z tym oddać ją pod demokratyczną kontrolę. Ani państwo, ani rynek nie są optymalnymi zarządcami energią. Tylko kolektywnie możemy np. zdecydować, żeby dyskoteka płaciła za jednostkę energii więcej niż szpital, co z punktu widzenia potrzeb społecznych jest jak najbardziej uprawnione. Acosta uznał także, że inspirujący dla innych państw może okazać się eksperyment, jakim jest nowa ekwadorska konstytucja z jej koncepcjami: „dobrego życia” (Buen vivir) jako celu, do którego zmierzać mają zarówno jednostki, jak i społeczeństwa; „postrozwoju”, w którym kluczowe miejsce przyznano wartościom „postmaterialnym”; „praw natury”, które zrywają z pojmowaniem natury jako przedmiotu, z którym ludzie mogą postępować w nieodpowiedzialny sposób.
Ekonomistka ekologiczna Sigrid Stagl przychyliła się do propozycji przyznania każdemu prawa dostępu do energii, ale wyjaśniała, że – zwłaszcza w erze przybierającej rywalizacji o zasoby – te powinniśmy uznać za „global commons”, globalne dobra wspólne. Wymusiłoby to inny sposób obchodzenia się z zasobami. Nawet tak przyziemna sprawa jak trzymanie w domu starych, niepotrzebnych nam telefonów komórkowych, nosi jedynie pozory decyzji prywatnej, dotyczącej zarządzaniem osobistym majątkiem, podczas gdy w istocie jest decyzją publiczną, ponieważ stare telefony mogłyby zostać ponownie wykorzystane.
Z kolei meksykańska ekonomistka Ana Cecena wskazywała, że postępowe rządy w Ameryce Łacińskiej nie potrafią do końca zerwać z neoliberalizmem, ponieważ są uzależnione od strukturalnego kształtu światowej gospodarki, w której muszą reprodukować swoją rolę, jeśli chcą przetrwać. Zwróciła uwagę, że określona technologia produkcji energii do pewnego stopnia determinuje to, kto czerpie z niej korzyści. Zwróciła także uwagę na uzależnienie militaryzmu od wzrostu zużycia energii. Jej zdaniem radykalne przemiany w zakresie produkcji energii mogłyby się okazać tak dla kapitalizmu, jak i dla militaryzmu zabójcze.
Kto to zrobi?
Maxime Combes z francuskiego ATTAC stwierdził, że recepty części lewicy, w tym prezydenta Françoisa Hollande’a na wyjście z kryzysu, są niemal równie bezużyteczne jak polityka cięć, którą lansuje prawica. Przywrócenie wzrostu gospodarczego, którego chce lewica, będzie wymagało ogromnych nakładów finansowych na duże inwestycje infrastrukturalne, co spotka się z protestami społeczności lokalnych i odbije się negatywnie na środowisku. Pamiętać należy także o kryzysie zadłużeniowym strefy euro, który zawęża europejskim rządom pole manewru. Zdaniem francuskiego aktywisty, zamiast uruchamiać na nowo silnik wzrostu gospodarczego, nawet przy pomocy zielonych inwestycji, powinniśmy podjąć wyzwanie przeprowadzenia systemowej zmiany modelu społecznego. „Jeśli wygra wizja „leave the oil in the soil” („zostawmy ropę w ziemi”), to uderzymy w sam rdzeń obecnego modelu, jakim są korporacje i nie będzie wyboru – będzie trzeba wymyślić nowy. Najpierw ludzie muszą jednak zrozumieć, że zerwanie z obecnym modelem jest w ich interesie” – przekonywał Combes.
Kto to wszystko zrobi? Dyskutanci podkreślali, że niełatwo połączyć tradycyjne, lewicowe walki o bardziej inkluzywne społeczeństwo z walkami ekologicznymi. Np. związki zawodowe często mają nastawienie konserwatywne, wolą okopywać się na własnych pozycjach i bronić status quo niż poprzeć zieloną transformację, która wiąże się dla nich z wieloma niebezpieczeństwami – przede wszystkim z utratą pracy lub pogorszeniem jej warunków. Przekonanie związków, by z reprezentanta świata pracy stały się aktorem ogólnospołecznej zmiany, jest trudnym zadaniem – podobnie jak wykorzystanie lokalnych protestów NIMBY („nie na moim podwórku”), np. przeciwko budowie elektrowni atomowej, wydobyciu gazu łupkowego czy poprowadzeniu autostrady, na rzecz jakiejś pozytywnej wizji społeczeństwa. Solidarna postawa w odniesieniu do energii i klimatu jest trudna do osiągnięcia w postmodernistycznym świecie, w którym znacznej części ludzi odpowiada rola konsumentów. Tym bardziej trudno o solidarność, która miałaby przekraczać granice państwowe, a nawet sięgać na drugi koniec globu – a tym musiałaby być w praktyce w warunkach globalnego kapitalizmu.
Brak wystarczająco silnego społecznego zaangażowania to jedna z najpoważniejszych barier dla zmiany społecznej. Dyskutanci z Ameryki Łacińskiej, przywołując doświadczenia ze swoich krajów, w których zachodziło w ostatnich latach prawdziwe obywatelskie ożywienie i samoorganizacja, przekonywali, że nawet najbardziej ideowi politycy bez zaplecza w postaci silnego społeczeństwa obywatelskiego nie są w stanie sami przeprowadzić socjo-ekologicznej transformacji. Ale także silne ruchy społeczne bez bezpośredniego wpływu na decyzje polityczne, nie będą podmiotem sprawczym zmiany.
Chociaż propozycjom ekosocjalistycznym zarzucać można utopijność i brak sił sprawczych, które mogłyby wdrożyć je w życie, to z pewnością krytyka, jaką kieruje pod adresem zielonej ekonomii prowadzona jest w imię prawdziwie emancypacyjnej i ekologicznej transformacji. Krytyce tej nie można odmówić przenikliwości, uczciwości oraz braku koloryzowania i uproszczeń, które dość często przewijają się w hurraoptymistycznym dyskursie zielonej ekonomii.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.