Zielona polityka i główny nurt – małżeństwo niemożliwe?
Dyskurs zielonej polityki ciągle zawieszony jest między słownikiem używanym przez główny nurt polityki i swoim własnym językiem. Tego napięcia między starym a nowym nigdzie nie widać wyraźniej niż w przypadku kwestii związanych z transformacją energetyczną i ochroną klimatu.
Ruch Zielonych przeszedł długą drogę historyczną. W polskim kontekście ta ewolucja nie ma większego znaczenia, ponieważ środowiska odwołujące się do jego dorobku przejęły niejako z zewnątrz idee wypracowane w toku ponad trzydziestoletniego rozwoju i co najwyżej dostosowały je do realiów własnych. Od tej historii nie ma jednak ucieczki. Napięcie między obietnicą autentycznej i radykalnej zmiany społecznej, wyniesioną z okresu burzliwej działalności antysystemowych ruchów społecznych w latach 60. i 70. XX w., a wymogiem zaprezentowania się jako odpowiedzialny uczestnik instytucjonalnej sceny politycznej, który wyrósł przed ruchami transformującymi się w partie polityczne (w ramach tzw. „długiego marszu przez instytucje”), pokutuje w łonie ruchu Zielonych także dzisiaj.
I także w Polsce, gdzie ruch ten ma znacznie krótszą historię i mniejsze polityczne znaczenie. Ciąg dalszy tej historii i ewentualny przyrost wpływu polskich Zielonych na politykę zależał będzie od tego, w jaki sposób rozstrzygnięty zostanie dylemat między wchodzeniem w główny nurt polityki a jego odrzuceniem i zaproponowaniem własnej narracji.
Nie jest to problem wydumany. Daje on o sobie znać w kluczowych dla Zielonych obszarach polityki. Weźmy energetykę i klimat – zagadnienia o tyle szczególne, że mają one nie tylko fundamentalne znaczenie dla dyskursu zielonej polityki, ale nie mogą od nich uciec także partie głównego nurtu. Szczególne także z tego względu, że różnice między dyskursem ekopolitycznym a tym, co głosi mainstream, zdają się zacierać. Wprawdzie w Polsce nie mamy do czynienia – wzorem Niemiec – z ogólnym konsensusem co do niskoemisyjnej energetyki prosumenckiej, ale mimo to odnawialne źródła energii, efektywność energetyczna, zmiany klimatyczne, trzecia rewolucja przemysłowa, inteligentne sieci energetyczne itd. to tematy zyskujące na znaczeniu w debacie publicznej – i trend ten będzie się umacniał.
Nie wynika to koniecznie ze wzrastającej świadomości ekologicznej polityków partii parlamentarnych, czy z nagłego poczucia odpowiedzialności za środowisko przez wielki biznes. W grę wchodzą tu takie czynniki jak obecność Polski w Unii Europejskiej, której politykę energetyczno-klimatyczną nasze państwo zobligowane jest realizować, czy śledzenie trendów w gospodarce – a te są takie, że ekologia przestaje być postrzegana jako zagrożenie dla bogacenia się. Mało tego, ekotechnologie przez sam biznes zaczynają być traktowane jako obietnica większych zysków.
Zieloni mogą tę nagłą „zmianę klimatu” wokół swojej agendy energetycznej powitać z zadowoleniem – jako oznakę wejścia ze swoimi postulatami do mainstreamu – lub też z obawą i podejrzliwością, która kazałaby wątpić w szczerość przyrostu woli czynienia świata bardziej uśmiechniętym przez wielki biznes i polityków.
W praktyce politycznej stajemy przed tym wyborem. Ilekroć jesteśmy pytani o to, czy źródła odnawialne i lepsza efektywność energetyczna pozwolą realnie zastąpić paliwa kopalne; czy transformacja energetyczna nie zadusi wzrostu gospodarczego i nie obniży konkurencyjności gospodarki narodowej; czy wytworzy taką liczbę miejsc pracy w nowych sektorach, która zrównoważy, a nawet przewyższy ich ubytek w odchodzących gałęziach gospodarki…
Dysponujemy wieloma ekspertyzami, a także rzeczywistymi przykładami działań, które świadczyłby o tym, że zielona gospodarka, zmieniając wszystko, nie zmieni nic. Będziemy mieli to samo, tylko w większych ilościach i lepszej jakości – dużo dostępnej energii, dynamiczny wzrost, lepszą konkurencyjność gospodarki, więcej lepszych miejsc pracy itd.
Z drugiej strony mamy do zaoferowania opowieść o daleko idących zmianach, jakie chcielibyśmy ujrzeć w naszych społeczeństwach. Że będziemy przekładać „być” nad „mieć”; że będziemy pracować mniej, ale żyć pełniej; a do tego wszystkiego będziemy potrzebowali zużywać znacznie mniej energii, nie będziemy uzależnieni od wzrostu gospodarczego, podporządkujemy gospodarkę ludzkim potrzebom i dostosujemy ją do możliwości trwania ekosystemów, będziemy umieli dzielić się pracą społecznie niezbędną, zamiast wszyscy imać się zajęć, bez których możemy się obejść.
Problem w tym, że gdy ekopolityczne postulaty wchodzą do mainstreamu, podlegają przekładowi na język systemu, który pierwotnie chciały zakwestionować u jego podstaw. I tak na przykład transformacja energetyczna, która miała oznaczać rozwój „czystej energetyki” prosumenckiej (gospodarstwa domowe, społeczności), staje się przede wszystkim bodźcem rozwojowym dla firm energetycznych i kartą przetargową w geopolitycznej rozgrywce. W efekcie podmioty, których władzę transformacja energetyczna miała osłabić – korporacje energetyczne i państwa – budują ją na nowej bazie materialnej. W słowniku, jakim mówi główny nurt polityki, nigdy nie będzie miejsca na wszystkie słowa klucze z dyskursu zielonej polityki. A te, które zostają do niego przemycone, zmieniają swoje znaczenie – często nie do poznania.
Dlatego za każdym razem, gdy jesteśmy pytani o to, czy wiatraki i panele społeczne sprawią, że damy biznesowi energetycznemu okazję do tego, by zarabiał jeszcze więcej, albo że będziemy jeszcze skuteczniej rywalizować na arenie geopolitycznej – powinniśmy zastanowić się, czy aby na pewno chcemy udowadniać, że tak będzie. Czy jesteśmy gotowi na taki kompromis z mainstreamem, w którym możemy wprawdzie coś załatwić, ale za cenę uładzenia – a czasem zdradzenia – naszych własnych pryncypiów?
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.