ISSN 2657-9596

Wędrujemy po pustkowiach

Monika Kostera , Julia Witeńska
03/02/2025

Monika Kostera i Julia Witeńska: Dwugłos o wędrowaniu.

M: Koleżanka opowiadała mi, jak kiedyś, dawno temu, jechała samochodem z jednego miasta na Syberii do drugiego. W pewnym momencie poczuła fizycznie pragnienie, żeby się zatrzymać. Co też zrobiła. Wyszła z samochodu – była całkiem sama – droga była pusta. Po oby stronach step. Zaczęła iść stepem w kierunku od drogi, donikąd, po nic. Coś ją tam przyciągało i nie mogła nic a nic na to poradzić. Opowiadała, że sama nie wie ile czasu tak szła – czas też poddany był tej samej magnetycznej sile co przestrzeń. W pewnym momencie zaczęła się niepokoić, potem coraz pojawiło się coś w rodzaju paniki. Wiedziała, że bardzo nie chce iść dalej w nicość, ale nie umiała przestać. Wreszcie pomyślała, że to jest tak samo jak we śnie – że musi wytężyć całą siłę woli, żeby przestać. Tak też zrobiła. I wreszcie udało się – zawróciła. Samochodu nie było widać, teraz bardzo dobrze czuła upływ czasu. Naprawdę spory kawałek powędrowała w pustkowie. Kiedy wróciła do samochodu czuła dwie rzeczy: drżenie mięśni, jak po wysiłku albo po dużym stresie – i euforię, jak po lataniu we śnie.

Czy Ciebie też czasami ciągnie w pustkowia?

J: Ostatnio rozmawiałam o tym z moją przyjaciółką. Rozmawiałyśmy o tym, jak to jest być samą w środku lasu, w głuszy, w obcym miejscu. Mnie pustkowia – podobnie jak Twoją koleżankę – czasami przerażają. Moment zachwytu przestrzenią i nieskończonością krótko potem najczęściej zakrywa niepokój. Poczucie, że ta wędrówka nigdy się nie skończy, albo skończy się szybciej niż byśmy chciały. Niemniej jednak znam receptę na ten strach – przez pustkowia nie trzeba iść samotnie. Wędrowałam z moją przyjaciółką Adą bardzo długo wybrzeżem w zasadzie nie wiedząc gdzie i po co. Dookoła nic; szara woda odbijająca szare niebo i szary piach. I to jej obecność była tarczą na nieuchronną panikę.

Ciężka jest wędrówka donikąd, ale czasami warto wypuścić się na drugą stronę, żeby potem wrócić do czegoś.

M: O tak, masz rację! Ja też mam taką wędrówkę do opowiedzenia. Pojechaliśmy kilka lat temu z mężem na Islandię. To był wyjątkowo trudny moment w moim wędrowaniu po świecie, z różnych powodów miałam energetyczne zero, paliła mi się czerwona lampa i już zaczynała mrugać. Ta Islandia, też z różnych powodów, miała być źródłem energii rezerwowej, takiej na czarną godzinę. Łyknęłam ją. Spędziliśmy kilka dni wędrując – samochodem i pieszo – po absolutnie nieprawdopodobnych bezdrożach. Była zima i przez większość czasu było ciemno, też w taki kosmiczny, bezdenny sposób. A przez resztę czasu światło ślizgało się po horyzoncie. Zdarzyło się nam też spotkać światło w środku kosmicznej pustki – zorzę polarną. Sama nie wiem co z tego wszystkiego zrobiło na mnie najsilniejsze wrażenie. Być może mimo wszystko jak byliśmy na południu wyspy i słońce wstało, ale nie wzniosło się w niebiosa tylko towarzyszyło nam po drugiej stronie bezkresu – wielki wędrowiec, który zszedł do naszego poziomu.

Ono wróciło do swoich przestrzeni, my do swoich. Właśnie tak jest, masz rację.

Czy jest jakieś pustkowie, za którym tęsknisz jak Ci jest dobrze albo źle?

J: O dziwo zazwyczaj myślę o pustkowiach raczej w momencie, kiedy jest mi źle i jest to jakiś rodzaj myśli eskapistycznej. Momenty, w których chciałabym “zapaść się pod ziemię”, albo kiedy jestem już naprawdę przebodźcowana i widzę palącą się czerwoną lampkę, o której mówiłaś. Wizualizuję sobie wtedy pustynie, opustoszałe szlaki górskie, jaskinie, dzikie plaże. Bardzo statyczny i cichy obraz. Świetnie jest wyjechać po dynamicznym i wymagającym czasie właśnie w takie miejsca i sobie pobyć. Na pustkowiach łatwo ulec wrażeniu, że nie ma się tożsamości. Może to nawet całkiem wskazane, żeby czasami się temu poddać.

M: Mi też się zdarza mieć takie fazy – i nie zgadniesz, co wtedy robię! Włączam google mapę i oglądam street view w różnych pustych miejscach takich jak Islandia, Wyspy Owcze, Grenlandia, Svalbard, ostatnio – Antarktyka. Chodzę sobie ulicami ośnieżonych wioseczek, oglądam małe kolorowe domki, zatrzymuje się przy maszynach drogowych, ciągnikach, oglądam znaki drogowe. Szukam kawiarni. Znajduję je w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach i to jest w jakiś sposób pocieszające. Zaglądam na strony internetowe i sprawdzam, jaką mają kawę. Oglądam zdjęcia wnętrz, sprawdzam menu. Na Grenlandii są kawiarnie w małych wioseczkach daleko od stolicy, także na niedostępnej północy. Znalazłam jedną poza strefą wybrzeży. To samo w innych miejscach. Nie zawsze pomaga google mapa, kawiarni na Antarktydzie szukałam przez artykuł o podróżowaniu na francuskim blogu. Autor opisuje swój pobyt w Base Esperanza i jak pił tam kawę w jedynymi cywilnymi mieszkańcami pustego lądu. Niestety nie umiałam znaleźć miejsca, gdzie to się działo – możliwe, że w budynku o jakimś innym przeznaczeniu, może w budynku, gdzie działa stacja radiowa Radio Nacional Arcángel San Gabriel? Pooglądałam sobie zdjęcia ciemno-pomarańczowych drewnianych budynków, dróżek, malutkiego kościółka, sani. Jest tam szkoła, muzeum, krótki odcinek dróg żelaznych. Na stałe mieszka tam 51 ludzi. Są ludzie i pingwiny. Bardzo mnie to wzrusza – myśl o ludziach i pingwinach żyjących w pokoju. Ale szczególnie ta kawa mnie wyzwala. Myśl o kawie w tych miejscach.

A Ty – jaka jest Twoja substancja alchemiczna w pustkach?

J: Napary. Bardzo lubię pić różne zioła, szczególnie melisę, pokrzywę, miętę, ostropest, lipę, szałwię. Piję bardzo dużo herbaty, różnej;  czarnej, białej, czerwonej, turkusowej… Chociaż tak naprawdę najbliższa jest mi zielona herbata – jaśminowa, albo sencha. Moim absolutnie ulubionym naparem jest genmaicha, czyli japońska bancha z prażonym ryżem. Jest wspaniała. Nie znam drugiego takiego smaku – intensywnego, charakterystycznego, lekko palonego, a przy tym wyciszającego. Piękno i niska zawartość kofeiny. Kawa niestety (za) bardzo mnie pobudza i czuję, że po wypiciu espresso, gdzieś się gubię i nie jest to miła zamotka w pustkowiach, tylko otchłań. Miałam też przystanki na matchę, ale jednak wciąż sukcesywnie od lat trzymam się swoich ulubionych liści. Sam proces parzenia herbaty natomiast lubię na tyle, że z przyjemnością wzięłabym ze sobą w pustki trochę herbaty i czajniczek. Cóż, może to niewskazane i raczej powinno się wędrować zupełnie wolno, ale…

Czy Ty, masz coś co wzięłabyś ze sobą?

M: Twoje napary kojarzą mi się z pustkowiem trawiastym – step, pola. Oczami wyobraźni zobaczyłam jak parzysz herbatę w czajniczku przy ognisku w takim bezkresnym stepie. Gdzieś w oddali zachodzi słońce, zaglądasz do czajniczka czy listki już się zaparzyły. Zza kępy traw obserwuje Cię lis. Od ziemi idzie taka wielka, święta cisza. Tak. A czy ja zabrałabym ze sobą coś? W moje białe pustkowia mogę się wybrać tylko w wyobraźni, bo zaczynam zamarzać w temperaturze poniżej plus 20. Celsjusza. Więc pomyślę raczej o innych przestrzeniach, może o Twoim stepie… Tak! Zabrałabym tomik poezji, żeby wieczorem czytać na głos sobie i lisowi za kępką traw. Może Pascale Boulanger, bo on pisze wspaniale o morzu, a lis na pewno chciałby się jak najwięcej o morzu dowiedzieć. Boulanger pisze: „morze mnie widzi”. Step też nas widzi – wszystko, co żywe nas widzi, nawet dzieła człowieka, jeśli zostawiliśmy w nich trochę ducha. Wszystko naprawdę nas widzi, jeśli dajemy się widzieć – nigdy nie musimy być odcięte od obecności. Lis za kępką na pewno by się ucieszył, gdybym mu o tym przeczytała.

A potem patrzyłabym w niebo. Irlandzki filozof Richard Kearney przypomina, że greccy filozofowie wywodzili słowo oznaczające człowieka – anthropos – od patrzenia w górę. Człowieka to ten który patrzy do góry, w niebo, na gwiazdy. Owidiusz pisał, że tylko człowiek zadziera głowę i patrzy w Kosmos. To dopiero jest pustkowie! Nasza planeta wędruje w pustkowiach i my patrzymy – dla niej – w górę, w gwiazdy. Nie mam wątpliwości, że morze nas widzi. A czy gwiazdy nas widzą? Jak myślisz?

J: Zawsze z chęcią przygotuję nam wszystkim; Tobie, Lisowi i sobie jakiś świetny napar.

Czy gwiazdy nas widzą? Trzeba bardzo długo i często patrzeć, a w pewnym momencie wszystko stanie się jasne. Patrzysz, w sumie jednocześnie wiesz i kompletnie nie wiesz na co, ale możesz sobie wyobrazić jak to jest tym być. Jeśli w zasięgu wzroku nie ma nic, na czym warto by się skupić, to zawsze można pokusić się o dosyć już popularną praktykę, jaką jest medytacja góry, podczas której siedzisz i wyobrażasz sobie, że nią jesteś, wyglądasz jak ona, zastygasz jak ona, jesteś osadzona w świecie jak ona. A jeśli nie góra, to dla przeprowadzenia ćwiczenia ze swobodnego istnienia we własnym ciele i zakresie zalecam reinterpretację Czterech Pór Roku Vivaldiego w opracowaniu Maxa Richtera tudzież “Music for 18 Musicians” Reicha.

A czy Ty masz jakieś ulubione dzieło, które pomaga w tym ćwiczeniu?

M: Dziękuję za 18 Muzyków, nie znałam, wspaniali! Medytacja piękna. Przypomina mi niedawną wyprawę do Bretanii, szczególnie Carnac robi wrażenie – chodzenie między tamtejszymi menhirami to właściwie jedna wielka medytacja. Nie wiemy jaka była funkcja tych kamieni. Ustawione systematycznie przeszło sześć i pół tysiąca lat temu rzędy wielkich kamieni robią wrażenie nie tylko z powodu ogromu projektu od strony technicznej, czy nieprawdopodobnego piękna alei o niebanalnej symetrii. Miałam tam wrażenie współobecności w czasie i przestrzeni – wszystkie pokolenia ludzi, zwierząt, drzew, rezonujące z tymi kamieniami. I ptaki, o których John Berger pisze, że wyrażają zawsze prawdę. Wszyscy razem wpleceni w krajobraz w sposób który nie polega na zawłaszczaniu. Ludzie nie przeinaczyli tego kawałka ziemi, nie pozbawili go życia, co często robią swoimi interwencjami w ekosystemy. Niezależnie od tego, jakie mieli intencje budując te aleje, jest tam miejsce dla wszystkich, także dla ptaków. Chodząc między tymi menhirami poczułam, że pokój jest możliwy, musimy tylko dobrze poszukać – nawet nie w sobie, tylko między nami, między wszystkimi żywymi istotami, i kamieniami też. One wypłynęły kiedyś z Ziemi na powierzchnię w postaci bardzo płynnej i gorącej.

Kiedy tak chodziłam, po prostu słuchałam powietrza i ptaków. Ale gdybym poszła tam jeszcze raz, to możliwe, że chciałabym zaśpiewać sobie cicho pod nosem „Like a rolling stone” Dylana:

How does it feel
To be on your own
With no direction home
Like a complete unknown
Like a rolling stone.

Takie pozbycie się wszelkich nowych szat wszelkich królów tego świata, z horyzontu. Na zawsze.

Może to właśnie jest wolność, jak myślisz? Twoja muzyka do siedzenia bardzo mnie poruszyła. Czy masz też jakąś ulubioną muzykę do chodzenia po takich miejscach?

J: Bardzo się cieszę! Wyobrażam sobie, że do chodzenia świetnie sprawdziłoby się “Sketches of Spain” Gila Evansa i Milesa Davisa albo album “Cymande” z 1972. Są zupełnie inne, także dobranie soundtracku można zawierzyć przestrzeni.

Wolność! Jeśli chodzi o wolność, to mam jedną, ulubioną i bardzo prostą definicję – to możliwość drzemki o dowolnej porze. Najlepiej pośród drzew i z okularami przeciwsłonecznymi na nosie.

M: Świetna definicja! Najlepsza – bo zawiera wolność pozytywną (spotkać przestrzenie marzeń i snu) i negatywną (wyjść z przestrzeni zapieprzu). Czuję, że jestem oneirokomunistką.


 

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.

Discover more from Zielone Wiadomości

Subscribe now to keep reading and get access to the full archive.

Continue reading