Wędrujemy nad morzem
Monika Kostera i Julia Witeńska: Dwugłos o wędrowaniu.
M: Plaża nie służy do leżenia. Cóż za okrutny pomysł – smażyć się na gorącym piasku w tłumie ofiar poparzeń rozmaitego stopnia. Plaża służy do chodzenia. Najlepiej jesienią lub w zimie, bo wtedy można spotkać bardziej mobilne towarzystwo. Dawno temu chodziłyśmy zimą po plaży w Gdańsku z moją przyjaciółką Magdą i spotykałyśmy mewy flanerki – spokojnie spacerowały po zamarzniętym piachu, absolutnie zero stresu. Sprawiały wrażenie, jakby chodziły tak dla przyjemności. Niczego nie szukały, nie uciekały przed nami. Kilka lat temu szliśmy z plecakami plażą w San Malo z mężem wcześnie rano w pierwszy dzień nowego roku. Było zimno, ale nie mroźnie, piasek był idealnie elastyczny i szło się po prostu genialnie. W pewnym momencie zobaczyliśmy konie, nad sama linią morza. Jeźdźcy i konie, a za nimi lekko spienione fale. Bardzo często chodząc nad morzem spotykam entuzjastyczne psy. Psy łączą światy ze sobą – biegają zygzakiem między morzem a lądem.
Każda istota ma swój sposób chodzenia nad morzem. Ja zazwyczaj chodzę prosto, brzegiem, ale zdarza mi się – a nawet czuję wielką potrzebę, nawet, gdy jest zimno – zdjąć buty i wejść stopami do wody, nawet na chwilę, pozwolić stopom powiedzieć morzu dzień dobry. Czasami stopy lubią przypomnieć sobie mityczne czasy, gdy były płetwami.
A Ty, jak wędrujesz nad morzem?
J: Uwielbiam morze i muszę przyznać, że uwielbiam też leżeć na plaży i smażyć się na gorącym piasku, najlepiej bezpośrednio na ziemi – bez koca ani ręcznika. Wędrówki nadmorskie w moim przypadku najczęściej kończą się tym, że nie wytrzymuję i wbiegam do wody. Wypływam daleko od brzegu, a potem swobodnie dryfuję. Czasami na plażach jest wywieszona flaga informująca o zakazie pływania i jestem wtedy najsmutniejsza. Spacery wzdłuż brzegu kojarzą mi się z polskim morzem, bo tam plażą można przejść praktycznie całe Trójmiasto. Bardzo lubię tę trasę i najczęściej wędruję blisko wody. Dużo się tam dzieje; dzieci lepią z piasku, psy aportują, a morze wyrzuca różne ciekawostki na brzeg. Co do zasady unikam molo i trzymam się spienionych fal. Ach, i najważniejsze, czasami na trójmiejskiej plaży urzędują dziki!
Zazwyczaj nie wybieram się nad morze, kiedy jest zimno, ale w maju tego roku poleciałam do UK i wraz z moją przyjaciółką przeszłyśmy wzdłuż brzegu długie kilometry. Nie było tam absolutnie nikogo, było zimno, szaro i cały czas wiał wiatr. W pewnym momencie zaczęłam się bać, że ta wędrówka nigdy się nie skończy. Było wspaniale. Bezkres.
M: Tak, bezkres! Jest czymś onieśmielającym, a jednocześnie nieodparcie pociągającym – tajemnicą, w którą można długo patrzeć z intensywnie mieszającymi się uczuciami, ale bez oślepnięcia. Na obrazie jednego z moich absolutnie ulubionych malarzy, Gustave’a Courbeta, „Brzeg morza w Palavas”, przedstawiony jest człowiek z kapeluszem w garści gapiący się w morze, z którym się intensywnie utożsamiam. Palavas to miasteczko – właściwie osada niedaleko Montpellier, między dwoma jeziorami i morzem Śródziemnym. Człowiek z kapeluszem wygląda jakby kogoś witał albo żegnał, ale nie widać jest na obrazie statku. Może jest poza kadrem – a może, tak jak ja ten obraz widzę, zdejmuje kapelusz przed morzem, przed bezkresem. Ja tak czasami robię – macham do morza. Inny malarz, który świetnie opowiada o tym, co czasami czuję w spotkaniu z morskim bezkresem, to brytyjski Joseph Mallord William Turner. Jego morze jest alchemicznym kotłem, w którym stapiają się razem żywioły. Kto wie, co z tego się wydestyluje! Courbet zresztą też przedstawia takie morskie kotły, szczególnie na swoich obrazach z Havre’u i okolic, ale u niego miesza się niebo, morze i wiatr, a Turner wrzuca do swojego kociołka wszystkie żywioły. Tak, ziemię też – choć jej akurat najmniej, ale jej obecność symbolizują statki i wystające z morza boje i pieńki.
A jaka sztuka albo muzyka najbardziej rezonuje z Twoim spotkaniem z morskim bezkresem?
J: Dla mnie morze to przede wszystkim żywioł i postaram się pokazać jego dwa skrajne oblicza, które można usłyszeć w muzyce. Utwór „Sea” duetu Skalpel przyrównałabym właśnie do takiego bezkresu, jaki opisałaś. Dla mnie to dźwięki patrzenia w horyzont, spokojnej wody, zimy i chrupkiego powietrza przy brzegu. Z drugiej strony morze szalone, słoneczne, 40*C w cieniu na plaży i surfing. Nie ma tu mowy o nostalgii i spacerach, chodzi o wskakiwanie prosto w fale i oparzenia od piachu. Ten będący na granicy udaru słonecznego, nadmorski trans to mój ulubiony stan świadomości i on brzmi jak „Water No Get Enemy” od Fela Kuti.
Muszę przyznać, że naprawdę uwielbiam morze. To jest dla mnie fenomen absolutny – potrafi wprowadzić w stan głębokiej medytacji, uspokoić albo natychmiastowo pobudzić i wywołać euforię, tak po prostu. Tęsknię.
M: O, tak, bardzo tak! Też tęsknię – mimo, że byłam ostatnio nad morzem wcale niedawno, bo na początku sierpnia. Szliśmy spory kawałek brzegiem. Najpierw – kamienista plaża, bez piasku i bez ludzi. Przez chwilę towarzyszył na żółty pies, ale potem pomachał ogonem i wskoczył do wody. W morzu było kilka leniwych żaglówek i pojedyncze pływające osoby. Potem brzeg zaczął się wznosić, zmienił się w niewysoki klif. Mijaliśmy wędkarzy, nas mijali rowerzyści. W pewnym momencie zatrzymaliśmy się i weszłam do morza, samymi stopami. Woda była gładka jak na jeziorze, w kolorze nieba – tylko miejscami z inną teksturą. Wszystko było płynnością i pomyślałam sobie, że teraz, przez chwilę jestem rzeką. Człowiek wszak składa się z wody w 65% i ciągnie go, podobnie jak rzekę, do morza.
A Ty, kiedy ostatnio wędrowałaś nad morzem?
J: Wczoraj! I już dziś z chęcią bym tam wróciła. Jestem w Irlandii i jest tutaj dużo wspaniałych miejsc, gdzie można wędrować nad wodą. To dla mnie coś nowego, bo to nie jest spacer plażą, blisko brzegu, a raczej różnymi „górskimi” trasami położonymi nad wodą, od której dzieli mnie tak naprawdę ogromna przepaść. Wędruję samotnie i bardzo szybko, mijam większość osób na szlaku. Czasami nawet zaczynam biec, ale nie z powodu pośpiechu, raczej z czystej radości i ekscytacji. Nigdy wcześniej nie byłam w takim miejscu. Wisienką na torcie jest doskonała, wczesnojesienna pogoda. To miejsce zdecydowanie plasuje się na wędrówkowym podium.
Jaka jest Twoja ulubiona trasa?
M: Wiele wspaniałych tras, trudno wybrać! Więc opowiem o tej, która jest dla mnie definiująca, podstawowa jak pierwsze drzewo. To droga do morza w Kątach Rybackich. Jeździliśmy tu na wczasy z FWP z zakładu pracy Dziadka. Mieszkało się w takich małych drewnianych domkach pomalowanych olejną farbą na zielono i niebiesko, jadło na wspólnej wczasowej stołówce. I codziennie chodziło się nad morze przez las. To była cała wyprawa – za każdym razem przygoda, bo las pachniał i był pełen cieni i kolorów, a w którymś momencie słychać już było szum morza i to właściwie jest moja definicja szczęścia. A jaka jest Twoja ulubiona trasa?
J: Jestem w stanie pomyśleć o wielu wspaniałych trasach, które przeszłam; niesamowitych miejscach, widokach i przede wszystkim o ludziach, z którymi tam byłam. Nie umiem jednak wskazać tej jedynej i ulubionej, ale myślę, że to dobrze – to znak, żeby nie przestawać wędrować.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.