Polskie i europejskie duchy przeszłości
Jeśli Europie zachodniej zależy na Polsce jako aktywnym uczestniku europejskiej społeczności, musi zacząć słuchać naszych historii – zarówno tej dominującej jak i tych spychanych dziś na ubocze.
Spacerując uliczkami Przemyśla, małej miejscowości w południowo-wschodniej Polsce w pobliżu granicy z Ukrainą, można poczuć ducha dziejów. Znaczna część odbudowanego po II wojnie światowej miasta przypomina o jego „złotym wieku” z przełomu XIX i XX stulecia.
Ta nostalgia za czasami minionej świetności wydaje się lokalnym fenomenem, dość rzadkim we współczesnej Polsce, w porównywalnym stopniu odczuwana być może jeszcze w drugim największym mieście kraju, Krakowie. Ta tęsknota za czasem, kiedy Polska nie była niepodległym krajem, jest trudna do zrozumienia nawet dla Polaków z innych regionów.
Widocznym symbolem tej nostalgii jest pamięć o Twierdzy Przemyśl – kompleksie fortyfikacji, stworzonym w drugiej połowie XIX w. przez Austro-Węgry. Miała ona chronić monarchię habsburską przed potencjalną inwazją Imperium Rosyjskiego, rolę tę przyszło jej pełnić w trakcie I wojny światowej. Rozmiar tych fortyfikacji robi wrażenie: był to trzeci pod względem wielkości kompleks tego typu w ówczesnej Europie, ustępujący jedynie Antwerpii i Verdun.
Pozostałości fortecy, obróconej w ruinę w wyniku ciężkich walk oraz jej wysadzenia przez austro-węgierskie wojska, broniące miasta podczas drugiego rosyjskiego oblężenia z przełomu r. 1914 i 1915, są dziś jedną z największych atrakcji turystycznych Przemyśla. Są również powodem do dumy dla tych mieszkańców miasta, którzy nie opuścili go mimo niewielkiej ilości lokalnych ofert pracy i wysokiego bezrobocia (17,7% w listopadzie 2013).
Duma ta przejawia się w wydarzeniach takich jak „manewry szwejkowskie”, składające hołd popularnej, aczkolwiek fikcyjnej postaci literackiej z powieści czeskiego pisarza Jaroslava Haška czy odnowienie głównej stacji kolejowej miasta, wywodzącej się z czasów potęgi imperium Habsburgów.
Zapomniane historie
Zacząłem artykuł tym przydługim wstępem dlatego, że jest to prawdopodobnie najlepszy – bo jeden z nielicznych – przykładów polskiej pamięci o I wojnie światowej. Polska raczej nie będzie szczególnie zaangażowana w upamiętnianie zbliżającej się setnej rocznicy jej wybuchu – mimo tego, że z perpektywy narodu i jego późniejszych dziejów było to wydarzenie o znacznej wadze.
Najbardziej oczywistą odpowiedzią na pytanie o źródła tego stanu rzeczy wydaje się fakt, że Polska nie była w tym czasie niepodległym państwem. Ma to fundamentalne znaczenie dla dominującego tu spojrzenia na wydarzenia lat 1914–1918, nawet na te związane z zakończeniem wojny. 11 listopada obchodzony jest w Polsce nie jako dzień zawieszenia broni na froncie zachodnim, lecz symbolicznego odzyskania niepodległości. Nie jest zatem dniem żałoby czy pamięci o skutkach militaryzmu i imperializmu, lecz jako dzień, w którym Polska powróciła na arenę międzynarodową jako niepodległe państwo.
Jakiekolwiek próby łączenia tych dwóch wydarzeń napotykają na sceptycyzm, jeśli nie otwartą niechęć. Kiedy Maciej Gdula opublikował na witrynie lewicowego kwartalnika „Krytyka Polityczna” tekst o potrzebie pamięci o szerszym kontekście odzyskania niepodległości w roku 1918 – skąpanym we krwi kontynencie, który w nieco ponad 20 lat później pogrążył się w kolejnej wojnie – komentarze internautów sugerowały, że jest osobą, chcącą zmienić radosne polskie święto w dzień żałoby.
W opinii tej – jeśli skonfrontujemy ją z tym, w jaki sposób historia kształtowana jest w oficjalnym dyskursie publicznym (programach nauczania szkolnego, narracjach prezentowanych w mediach czy pracy instytucji, takich jak muzea) – jest coś na rzeczy. Polską historię kształtuje dziś pamięć o nieudanych próbach odzyskania niepodległości – począwszy od konfederacji barskiej, walczącej w latach 1768–1772 z rosnącym wpływem Rosji na kraj, aż po powstanie warszawskie przeciwko nazistowskim Niemcom w roku 1944.
Szczególnie to ostatnie wydarzenie – będące niegdyś źródłem kontrowersji historycznych i dyskusji wokół jego celowości – zmieniane jest powoli w święto „polskiego pragnienia wolności”. Jego obchody są z roku na rok coraz bardziej widoczne, także na szczeblu ogólnopolskim. Szczególnie widać to na tle chociażby jedynego zakończonego sukcesem polskiego powstania – wielkopolskiego – z lat 1918-1919.
Trend ten zostawia coraz mniej miejsca nie tylko dla dyskusji o polskiej historii, ale też do opowiadania innych, bardziej zniuansowanych opowieści o przeszłości. Polska historia i tym samym pamięć staje się coraz bardziej warszawocentryczna oraz skupiona na doświadczeniu powstańczym. W efekcie kurczy się przestrzeń do mówienia np. o zmaganiach społecznych, takich jak rabacja galicyjska z roku 1848 (zredukowana do rzezi polskiej szlachty przez podburzonych przez Austriaków chłopów) czy rewolucji robotniczej roku 1905 w zaborze rosyjskim.
Narracja ta zostawia również niewiele miejsca dla pamięci o alternatywnych pomysłach na poprawę doli Polaków w XIX w., co w debacie publicznej powraca w formie rzekomo jedynie słusznej wizji „interesu narodowego”. Alternatywy dla działań zbrojnych, takie jak autonomia Galicji w ramach Austro-Węgier, spychane są na ubocze poprzez podkreślanie ich negatywnych aspektów (jak chociażby „bieda galicyjska”, zmuszająca mieszkańców regionu do emigracji do Ameryki).
Powstania upamiętnia się tu chętniej niż eksperyment, dzięki któremu w czasach szalejącej w pozostałych zaborach rusyfikacji i germanizacji, w Galicji działały dwa uniwersytety z polskim językiem wykładowym (w Krakowie i Lwowie), rozwijała się oświata ludowa, a także aktywność społeczna, ujęta w ramy różnego rodzaju stowarzyszeń.
Sytuacja ta – pogłębiająca się z powodu obniżenia standardów szkolnej edukacji historycznej – sprawia, że wiele skomplikowanych historii z polskiej drogi do modernizacji pozostaje nieusłyszanych. Wdrażanie do mitycznego dyskursu „Polski jako Mesjasza narodów” wyklucza opowieści z innych części kraju (np. pozostającej częścią II Rzeszy Wielkopolski) i w efekcie tworzy masę „białych plam”, jak choćby historii Polaków, zmuszonych do służenia w armii carskiej w trakcie podboju Kaukazu przez Rosję czy też w trakcie powstania styczniowego (1863–1864), kiedy to, według historyka Mariana Płacheckiego, dwie trzecie armii rosyjskiej, stacjonującej na terenie Królestwa Polskiego, stanowili etniczni Polacy.
Najlepszym dowodem na to, że narracja ta nie reprezentuje sobą wszystkich wątków polskiej historii, jest sytuacja na Górnym Śląsku, w którym rośnie popularność Ruchu Autonomii Śląska. Nie tylko chce on więcej władzy dla regionu kosztem Warszawy, ale też skupia się na podkreślaniu „tożsamości śląskiej” – tak narodowej, jak i językowej – która jego zdaniem różni się od tożsamości polskiej.
Podczas gdy Polacy skupiać się mają na XVII-wiecznych podbojach polskiej szlachty na Ukrainie, Ślązacy – jak dowodzą działacze RAŚ – mają bardziej „przyziemną” historię, przywiązującą dużą rolę do wielowiekowej, ciężkiej pracy, szacunku dla przemysłowej historii regionu oraz osób, które budowały jego dobrobyt w XIX czy XX w. – niezależnie od tego, czy definiowały się jako Polacy czy Niemcy.
Wpuśćcie nasze duchy!
Różnorodny splot polskich historii (jako alternatywa dla historii dominującej) jest kluczowy zarówno dla zrozumienia, jak i zmiany dominującej narracji o przeszłości we współczesnej Polsce. Wzmocnienie słyszalności tych historii (jak również wielu innych, takich jak dzieje polskiego ruchu kobiecego czy mniejszości narodowych, które były ważnym elementem rzeczywistości społecznej i kulturowej tej części Europy aż do II wojny światowej) może mieć również znaczenie w otwieranie Polski na powiązania między dziejami kraju oraz osób go przez wieki zamieszkujących z szerszą europejską historią.
Historie te, pokazujące, że nawet ludzie z jednej rodziny dokonywali zupełnie różnych wyborów w zróżnicowanych, historycznych kontekstach, również mogą być powiązane z szerszą historią. Dla przykładu – służba w armii rosyjskiej czy niemieckiej była traktowana inaczej niż w armii austriackiej, jako że dwa pierwsze imperia były dużo bardziej wrogo nastawione wobec zachowywania przez Polaków własnej tożsamości narodowej. Przypomnienie o tych historiach pozwoli nam również na pamięć o śmierci i zniszczeniach materialnych, niezwiązanych tylko z powstaniami.
Nie oznacza to jednak, że jedynie Polakom potrzebne jest coś w rodzaju narodowej psychoanalizy. Również Europa musi dostrzec kompleksowość historii swej środkowej i wschodniej części, która nie może zostać zredukowana do kalkowania narracji z XIX- i XX-wiecznej Europy zachodniej. Konteksty historyczne regionu – a tym samym także perspektywy dominujące w każdym państwie na jego obszarze – bardzo się od siebie różnią.
By dać przykład poziomu skomplikowania tego kontekstu, porównajmy Polskę z Węgrami. Podczas gdy w Polsce I wojna światowa nie ogniskuje społecznej wyobraźni, jako że nie było wówczas niepodległego państwa polskiego, Węgry nadal żyją w jej cieniu. Powojenny traktat w Trianon, który zmniejszył ich terytorum i zostawił mnóstwo etnicznych Węgrów poza granicami kraju, nadal nawiedza bieżącą politykę oraz społeczną wyobraźnię sporej części obywateli tego kraju.
W Budapeszcie wciąż znaleźć można mnóstwo map terytorium kraju sprzed I wojny światowej, gdy Węgry zajmowały sporą część dzisiejszej Europy Środkowej. Nawet jeśli granice Rzeczypospolitej Obojga Narodów sprzed I rozbioru kraju w roku 1772 były przez długi czas ważnym elementem narodowej tożsamości Polaków, ich status jest nieporównywalny ze statusem historycznych granic dawnego Królestwa Węgier.
Odpowiedzią na to skomplikowanie jest „wpuszczenie naszych zmarłych do Europy”, jak postulowała niegdyś Maria Janion. Oznacza ona nie tylko pamiętanie o zapomnianych historiach Polski i Europy środkowej, ale również aktywny dialog z dominującą w każdym kraju regionu narracją historyczną.
Uznanie tych dominujących narracji za „reakcyjne” czy „nieeuropejskie” skończy się powtórzeniem odgórnego narzucenia jedynej słusznej wizji naszej wspólnej przeszłości. Napędzi również siły polityczne, którym narracja ta dodaje skrzydeł (takie jak chociażby węgierski Jobbik), albo – w najlepszym wypadku – wyalienuje ludzi, dla których mają one znaczenie i którzy jednocześnie nie są jakimiś twardogłowymi nacjonalistami.
To, czego nam dziś trzeba, to ponadnarodowy, europejski dialog – nie tylko na temat naszej przyszłości, ale również i przeszłości. To w niej tkwi klucz do zrozumienia teraźniejszości, szczególnie w Europie środkowej. Nie jest to jedynie stwierdzenie oczywistego faktu. Tak jak Polacy nie myślą dziś wiele o ofiarach I wojny światowej (w tym własnych rodakach), tak samo mogą uważać, że kraj nie musi brać udział w walce ze zmianami klimatu, jako że „nie jest to ich wojna”. Brak emocjonalnej więzi z ofiarami (wyraźnie kontrastujący z ofiarami II wojny światowej, kiedy to Polskę napadły nazistowskie Niemcy i możliwy stał się jasny podział na dobrych i złych) zdecydowanie tu nie pomaga.
Jeśli Europie zachodniej zależy na Polsce jako aktywnym uczestniku europejskiej społeczności, a nie jedynie kraju, zainteresowanego wyciśnięciem jak największej ilości pieniędzy z unijnego budżetu, jak to tylko możliwe, musi zacząć słuchać naszych historii – zarówno tej dominującej jak i tych spychanych dziś na ubocze. Tylko wtedy, kiedy „polscy zmarli” staną się „Europejskimi zmarłymi” będziemy mogli zobaczyć Polskę jako część szerszego nurtu kontynentalnej przeszłości, teraźniejszości i przyszłości.
Artykuł powstał na potrzeby specjalnego wydania kwartalnika fundacji holenderskiej Zielonej Lewicy – de Helling – poświęconego europejskiej pamięci o I wojnie światowej. Dziękujemy redakcji za zgodę na przedruk.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.