Kartki z przeszłości
Nie podejmuję się oceniać, jak bardzo historie z „Dzienników ukraińskich” Igorta odzwierciedlają teraźniejszość tego kraju. Niewątpliwie jednak ich lektura może pomóc nam zobaczyć, jak można czytać jego – i nie tylko jego – przeszłość.
Kuriozalna debata
Na niedawnym posiedzeniu Sejmu posłowie znaleźli sobie kolejny temat do wzajemnego okładania się po głowach. Tym razem poszło o historię. Przyzwyczajone do czarno-białych wizji dziejów, starły się ze sobą dwie grupy. Jedna twierdziła, że rzeź wołyńską – wymordowanie około 100 tysięcy Polek i Polaków, Żydówek i Żydów, Czeszek i Czechów na terenie w większości leżącym dziś na zachodniej Ukrainie przez tamtejszych nacjonalistów zgrupowanych w UPA oraz towarzysząca jej śmierć kilkunastu tysięcy Ukrainek i Ukraińców w wyniku działań odwetowych – była ludobójstwem. Druga – że „czystką etniczną o znamionach ludobójstwa”. Ta druga wygrała.
Określenie „wygrała” brzmi dziwnie w tym kontekście? Owszem, tyle że 16 lipca na Twitterze Janusz Palikot zaćwierkał, że oto jego Ruch „wygrał ubój i Wołyń”. Kuriozalnych stwierdzeń w tej debacie nie zabrakło. Zwolenników tezy o czystce uznawano za fałszujących historię i wybielających winnych tragedii – tak jakby czystka miała być czymś mniej moralnie haniebnym niż ludobójstwo.
Z drugiej strony minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski z sejmowej trybuny apelował o wyrozumiałość i powściągnięcie emocji, tłumacząc, że nazwanie zbrodni ludobójstwem utrudni integrację naszego wschodniego sąsiada z Europą i – uwaga – upokorzy Ukrainę. Wizja obywatelek i obywateli tego kraju, masowo zrywających kontakty towarzyskie, handlowe czy zawodowe z Polską z powodu nazwania rzezi wołyńskiej ludobójstwem, natomiast najzupełniej w świecie spokojnych i bez poczucia „plucia im w twarz” po nazwaniu jej czystką etniczną wydaje się realna chyba tylko z perspektywy szklanych gabinetów wyalienowanych polityków.
Słowo i kreska
Nie chcę przez to powiedzieć, że przeszłość nie ma żadnego znaczenia dla teraźniejszości, a kwestia pojednania polsko-ukraińskiego jest nieistotna. Wręcz przeciwnie – choćby obecność nacjonalistycznej partii Swoboda w ukraińskim parlamencie i jej silna pozycja na zachodzie tego kraju pokazuje, że pojednanie to ma swoich wrogów po obu stronach granicy. Nie ułatwiają go jednak ani parlamentarne kłótnie o słowa (szczególnie, jeśli żadna z tych propozycji nie trywializuje przewin ukraińskich nacjonalistów), ani też, jak się wydaje, pomysły na rekonstrukcje wydarzeń, jak te z podprzemyskiego Radymna, w których zamiast dosłowności brutalności czasów wojny proponuje się… muzykę Krzesimira Dębskiego.
Co mogłoby pomóc? Zapewne nie będę tu odkrywczy proponując, by głównym narzędziem uczynić pracę nad pamięcią – wsłuchiwanie się w relacje wielu stron, ponowne przeżywanie tych wydarzeń nie (tylko) z perspektywy lotu ptaka, ale (także) indywidualnych, ludzkich losów. Taką, na swój sposób intymną pracę nad historią współczesnej Ukrainy – skupiając się na jej wschodniej części – wykonał rysownik Igort, którego „Dzienniki ukraińskie” stanowią pierwszą część trylogii o losach zwykłych ludzi w czasach Związku Radzieckiego.
Na pierwszy rzut oka opowieść Igorta wydaje się nieco chaotyczna i rozdygotana niczym kreska, którą stosuje. Postacie, które odpytuje z ich losów, również przeskakują z miejsca na miejsce, z jednego okresu życia na inny. Wydaje się to jednak mówić wiele na temat tego, jak pamiętamy i jak to, co pamiętamy, rzutuje na nasz obraz rzeczywistości. Mamy tu Wielki Głód, czasy II wojny światowej, sowiecką nędzę i późniejszą stabilizację, która dla jednego z bohaterów (ale też wielu ludzi na Ukrainie i nie tylko) staje się źródłem nostalgicznej tęsknoty. Na tym tle rzeczywistość dnia dzisiejszego – od skomplikowanych tras marszrutek po mafijne porachunki na strzelnicy – staje się trudna do ogarnięcia, pełna niedopowiedzeń, porażająca skomplikowaniem. Momentami podczas lektury sami nie wiemy, czy opowieści o zmutowanych rybach czy o dziewczynie, która po ulewie w pewnym miasteczku z elektrownią jądrową na drugi dzień straciła wszystkie włosy na głowie to karmiąca się postsowiecką nieprzejrzystością życia fantazja – czy może skrywana przed nami przez władze prawda.
Igort dokumentuje, nie koloryzuje – nie zwalnia opowiadających płci obojga z odpowiedzialności za ich opowieści. A te – momentami – potrafią zamrozić krew w żyłach. Ich bohaterki i bohaterowie mieli szczęście – ci z nich, którzy urodzili się przed Wielkim Głodem – Hołodomorem, przeżyli, w przeciwieństwie do nawet 10 milionów osób, którym się nie udało. Jedna z bohaterek, żyjąca w wielodzietnej rodzinie, pamięta jedzenie chleba z siana, zimowe poszukiwania korzonków w śniegu i zamrożonej ziemi oraz ostrzeżenia własnej babci przed czającymi się w okolicy kanibalami.
Inna miała nieco więcej szczęścia – jej rodzinę przy życiu utrzymała głęboko schowana przed sowieckimi funkcjonariuszami kukurydza oraz krowa Grunia, której mleko sprzedawali. Relacja stojącej w obliczu śmierci głodowej rodziny ze zwierzęciem jest jednym z ciekawszych wątków pobocznych, niezwykle poruszająca i stojąca w poprzek czarno-białego obrazu człowieka wywyższającego się nad światem zwierząt. Historia wspólnego, ludzko-zwierzęcego dążenia do zachowania życia robi niesłychanie mocne wrażenie.
Obiektywizm i empatia
Rysownik daje w swojej pracy przestrzeń zarówno na oddolne wspomnienia, jak i wiązanie ich ze spojrzeniem z góry. Wyraźnie, za pośrednictwem innej formy graficznej, oddziela jedną perspektywę od drugiej, starając się zachować między nimi równowagę i dać czytelniczkom i czytelnikom nie znającym historii Ukrainy niezbędny kontekst. Przypomina, jak stalinowski projekt wysiedleń wymierzony był zarówno przeciwko jakimkolwiek tendencjom utrzymywania odrębnej tożsamości narodowej, jak i prywatnej własności ziemi.
Symbolem tej walki miała być rozprawa z kułakami – bogatymi właścicielami ziemskimi, wysiedlanymi i wywłaszczanymi. Ich liczba spaść miała z 5,6 milionów w roku 1928 do 164 tysięcy 6 lat później. Zważywszy na to, że nie mieli oni prawa wstępu do kołchozów „wyparowanie” tej liczby de facto oznaczało zsyłkę lub śmierć z głodu. Świadomość, że nie tak znowu daleko od dzisiejszej granicy Polski jeszcze 80 lat temu ludzie odkopywali zmarłych lub mordowali żywych, by pożywić się ich ciałami, niewątpliwie skłania do refleksji.
Nie da się ukryć, że ani „spojrzenie z góry”, ani też zebranie nawet dużej ilości wspomnień i świadectw nie da nam pełnego obrazu jakiegokolwiek wydarzenia historycznego. Zawodzi pamięć, czasem mimo upływu lat pewne tematy pozostają tabu. Mało prawdopodobne, by ktoś przyznał się do bycia kanibalem czy na przykład pacyfikatorem polskiej wioski na Wołyniu. Reinterpretując wydarzenia historyczne – przypominając chociażby o kolonialnym charakterze polskiej ekspansji na wschód, co w „Fantomowym ciele króla” czyni Jan Sowa – możemy wprowadzić nieco odcieni szarości do kontekstu tragicznych wydarzeń, których kulminacją była śmierć tysięcy ludzi.
Nawet jednak takie zrozumienie, jeśli pozostanie wyłącznie na poziomie „z lotu ptaka”, nie będzie warte wiele, jeśli nie będziemy potrafili empatycznie poczuć, czym było uwikłanie w tak tragiczne, historyczne sploty. Lektura „Dzienników ukraińskich”, tak jak na przykład obejrzenie zrealizowanego przez Fundację Feminoteka filmu „Powstanie w bluzce w kwiatki” może przyczynić się do tego lepiej, niż przejście się nibykanałem w Muzeum Powstania Warszawskiego.
Igort, Dzienniki ukraińskie. Wspomnienia z czasów ZSRR, Timof Comics, Warszawa 2012, 176 s., 79 zł
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.