Czy rock podzieli los jazzu?
W swojej autobiografii Miles Davis stwierdził, że jazz – gatunek muzyczny, w którego historii zapisał się jako jeden z największych innowatorów – „stał się czymś martwym, co wsadza się do muzeum pod szkło i studiuje się”. Podstawą do wydania takiego sądu było przeświadczenie, któremu dawał wyraz słownie i w praktyce, że muzyka musi stale ewoluować, aby nie stać się wtórną i w następstwie bezwartościową.
Historia jazzu stała się żywym potwierdzeniem jego tezy. Od początku XX w. do mniej więcej przełomu lat 60. i 70. jazz stale podlegał radykalnym zmianom stylistycznym. W momencie, gdy one ustały, zaczął powoli przeobrażać się w to, czym jest dzisiaj – oderwaną od rzeczywistości imitację brzmienia sprzed lat. Nie piszę jednak o tym, aby pastwić się nad jego słabą kondycją, ale zwrócić uwagę na fakt, że od kilku lat da się zauważyć podobną, szkodliwą tendencję w szeroko pojętej muzyce rockowej.
Z początku może się wydawać, że jest zupełnie na odwrót. Nie można w końcu zaprzeczyć, że rock, po kilku latach kryzysu, przeżywa okres finansowego urodzaju i wzmożonej popularności. Na rynku płytowym albumy rockowe sprzedają się bardzo dobrze, festiwale i koncerty przyciągają masę fanów, a na każdym rogu spotkać można symbolicznego chłopaka z gitarą, który serwuje przechodniom własną interpretację największych przebojów Dżemu.
Szkopuł w tym, że w żaden sposób nie wiąże się to ze wzrostem jakości muzyki, a tym bardziej z pojawieniem się jakiejś świeżej myśli. Rockowa scena coraz rzadziej wydaje coś ciekawego, zamiast tego zapatruje się w to, jak świetną była dawno temu. Wystarczy spojrzeć na listę przebojów Trójki, aby przekonać się, że dzisiaj dzieli się ona na dwa rodzaje wykonawców: tych starych (niekoniecznie jarych), którzy grają od minimum dwudziestu lat i tych młodych, którzy naśladują brzmienie tych starych. To, że Stonesi czy AC/DC wciąż cieszą się popularnością, nie jest oczywiście niczym złym – świadczy to o ponadczasowości ich muzyki; w najgorszym przypadku mniej życzliwy obserwator oskarży ich o odcinanie kuponów lub zażartuje z ich zaawansowanego wieku. Niepokojące jest to, że młodzi muzycy, którzy w domyśle powinni być motorem zmian, nie wnoszą nic oryginalnego do formuły ustanowionej przez ich poprzedników.
I tak artyści nawiązujący do klasycznego rocka starają się grać jak najlepsze zespoły z lat 60. i 70., ale brakuje im do tego polotu i wiarygodności. Zespoły indie i „alternatywne”(choć dzisiaj ciężko je już nawet nazywać „alternatywnymi” w cudzysłowie) jadą na tym, co w poprzednim wieku robiło Pixies i Radiohead. Cięższe brzmienia mają się jeszcze gorzej. Odkąd metalowcy założyli szczęśliwe rodziny, kupili duże, ładne domy i zamienili garaże na klimatyzowane studia nagraniowe, ciężko im wykrzesać niezbędną agresję i nastawienie fuck the system. W rezultacie w ich muzyce coraz mniej jest energii, a coraz więcej pretensjonalności (dotyczy to zarówno „dinozaurów” pokroju Metalliki, jak i nowych zespołów). Punk, wbrew zapewnieniom nielicznych ostałych fanatyków, nie żyje. Kompletny zastój. Ostatnie przełomowe wydarzenia w muzyce rockowej były związane z najlepszymi dokonaniami takich zespołów jak System of a Down, The White Stripes i Tool, czyli okolicach roku 2000.
Jakie są przyczyny tego zjawiska? Dużą rolę grają tu konserwatywne gusta rockowej audiencji. Większości słuchaczy, w myśl cytatu inżyniera Mamonia z Rejsu „podobają się piosenki, które już raz słyszeli”. Cóż, ich sprawa. Konserwatyzm ten jest jednak na tyle daleko posunięty, że dochodzi do takich absurdów jak cover bands – zawodowe podróby Pink Floyda lub The Beatles, które na horrendalnie drogich koncertach wykonują największe przeboje nieistniejących już zespołów, imitując ich sposób grania, ubiór, manierę sceniczną itd. Nie wiem, czym kieruje się osoba wybierająca się na taką szopkę (chyba rozumie, że to nie jest The Beatles…), ale świadczy to jednoznacznie, że duża część słuchaczy rocka nie przejmuje się za bardzo autentyzmem. A skoro jest popyt, jest i podaż. I tworów muzycznie wstecznych pojawia się coraz więcej.
Dziennikarze również przyczyniają się do tego stanu rzeczy. Większość poważnych mediów – gazet i rozgłośni radiowych (mówię o was, Trójko i Teraz Rocku) jest zdominowana przez dziennikarzy, dla których w języku angielskim wymyślono specjalny termin – rockism. Wychowani na konwencjonalnej odmianie rocka, nie są w stanie zaakceptować niczego, co brzmi odmiennie, jednocześnie głosząc swoje ograniczone gusta jako ostateczny wyznacznik jakości i promując tylko to, co tymże ograniczonym gustom schlebia. Przez to ich odbiorcy dostają bardzo zniekształcony obraz tego, co jest warte posłuchania na rynku muzycznym. I zamiast spróbować czegoś nowego idą na Australian Pink Floyd Show, bo są przeświadczeni, że obecnie nie ma nic bardziej wartościowego.
Trzeba też zwrócić uwagę na to, że samo środowisko rockowe nie jest już tym, co dawniej. Rock zwyczajnie się ustatkował – słucha się go od pokoleń, nikogo już dzisiaj specjalnie nie burzy. Czasy, gdy był on ruchem ideowym, już minęły. A wiadomo, że rock składa się w pięćdziesięciu procentach z muzyki, a w pięćdziesięciu z buntu i obyczajowej kontestacji. W dobie wzrastającego dobrobytu tych drugich czynników zaczyna w nim brakować.
To wszystko składa się na obecną sytuację, ale nie można też zapominać o być może najważniejszym czynniku. Rock istnieje już od sześćdziesięciu lat. Od czasu rock and rollowych przebojów o tematyce nastoletnich miłostek przybierał on tak wiele odmiennych form, że zwyczajnie jego formuła może już być wyczerpana. Nie należy się go kurczowo trzymać tylko dlatego, że się do niego przyzwyczailiśmy, bo jego świetność była nierozerwalnie związana z tym, jak idealnie wpasowywał się w burzliwą atmosferę drugiej połowy XX w. I tak jak minęła era baroku i klasycyzmu, tak samo minie era rocka.
Czy to oznacza, że muzykę rockową definitywnie czeka przywdzianie przysłowiowych bamboszy i udanie się na emeryturę? W końcu wieszczono to już wiele razy, tylko po to, by później odszczekiwać. Można mieć nadzieję, że i tym razem jest to okres przejściowy, który w przyszłości zaowocuje kolejnym stylistycznym przełomem. Trzeba wziąć pod uwagę, że rocka cechuje wyjątkowa elastyczność i przez to jest podatny na zmiany bardziej niż na przykład jazz. Dzięki temu wystarczy mały bodziec ze strony jakiegoś artysty, aby zapoczątkować zupełnie nowy kierunek, tak jak to miało miejsce w przypadku punk rocka. Ale choć wszyscy byśmy sobie tego życzyli, to dziś ta rewolucja będzie znacznie trudniejsza niż zagranie trzech akordów.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.