Dlaczego partie boją się parytetów
Bycie „zającem” to sport dla faceta.
Parytety na listach partyjnych funkcjonują od zawsze dość dobrze. Tyle, że nie mają na celu równej reprezentacji kobiet i mężczyzn. Warto przypomnieć, że właśnie złamanie umowy parytetowej między byłym KLD a byłą UD doprowadziło do rozpadu Unii Wolności i powstania Platformy Obywatelskiej.
Listy wyborcze konstruuje się zazwyczaj według zasady, że w pierwszej trójce powinna być kobieta. Dobrze też, jeśli w pierwszej piątce jest lekarz. Macherzy partyjni dobrze wiedzą, że to uwiarygodnia listę. W partiach stosuje się też parytet terytorialny. Chodzi o to, żeby każdy organizm miejski czy część aglomeracji miała swojego tzw. zająca.
„Zając” oznacza faceta, który zajmuje niższe miejsce na liście (tzw. niebiorące). Nie ma szans na mandat, ale zbiera głosy na lidera. Im bardziej zając napalony, tym lepiej. W ostatnich dniach każdej kampanii wielu facetów stwierdza, po konsultacji z rodziną i kolegami, że „kto jak kto, ale oni mają wielką szansę, bo ludzie tak czują”. Zając zostaje wtedy ugodzony strzałem z wody sodowej i jest w stanie swoje ostatnie pieniądze wywalić na kolejne plakaty, bannery, reklamy w lokalnej TV itd. itp. Podnosi to widzialność całej listy i poprawia ostateczny wynik. Potem, jeśli delikwent się nie zrazi, ma dobre wejście w wybory samorządowe. Ale zwykle się zraża i stwierdza, że „polityka to bagno”. Taka karma.
Kobiety, które zwykle patrzą na wybory bardziej pragmatycznie i trzeźwo oceniają własną sytuację, o wiele słabiej poddają się temu syndromowi. Dlatego z punktu widzenia partyjnej maszyny są o wiele mniej użyteczne w charakterze zajęcy.
Ostatnią kategorią kandydatów są „słupy”. To zawodnicy, którzy startują po to, żeby podnieść limit wydatków wyborczych. Przykładowo w okręgu 10-mandatowym wystawia się 20 kandydatów: 3 potencjalnie biorących, 8 zajęcy, a reszta to słupy. Rolę tę mogą pełnić radni (którzy muszą poprawiać rozpoznawalność) albo żony działaczy partyjnych. Osoby takie piszą oświadczenia o przekazaniu swojego limitu wydatków na lidera listy… i gotowe.
Nic dziwnego, że partyjni liderzy i aparatczycy obawiają się parytetu dla kobiet. Rozwala im się warsztat pracy, do którego przywykli. Oczywiście, nawet po wprowadzeniu parytetu w wielu przypadkach kobiety będą potraktowane instrumentalnie. Ale po kilku kolejnych wyborach zaczną budować swoją pozycję polityczną z innego poziomu, i nie będą się dawały traktować jak paprotki. Jeśli zapewnimy 50-procentowy udział kobiet na listach, aktywne i ambitne kobiety w większym stopniu zaczną interesować się uczestnictwem w polityce.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.