Debata pod dywan
Katastrofa w Fukushimie wywołała na całym świecie falę dyskusji o bezpieczeństwie i przyszłości energetyki jądrowej. U nas merytoryczną debatę zamieciono pod dywan.
Rozmowa na temat elektrowni atomowych w Polsce to prawdziwe pomieszanie z poplątaniem. W rolę ekspertów z dziedziny energetyki wcielili się fizycy jądrowi, a specjalistami od bezpieczeństwa atomowego zostali politycy. Nic więc dziwnego, że w toczącej się dyskusji brakuje szerszego spojrzenia na to, co w najbliższych latach wydarzy się na polskim rynku energii i jaki wpływ na to będzie miał rządowy program energetyki jądrowej. Nie ma też rzetelnych informacji o ryzyku i bezpieczeństwie planowanych inwestycji. W zamian mamy dobrze przygotowaną kampanię opartą na informacjach zaczerpniętych z broszur reklamowych koncernów jądrowych liczących na nowe kontrakty.
Zaszczepić ideę
O tym, że energetyka jądrowa jest tania, bezpieczna i nie ma w stosunku do niej alternatyw, mają nas przekonać dziennikarze, serialowi aktorzy i popularne programy telewizyjne. Częścią założeń rządowej kampanii zatytułowanej „Bezpieczeństwo, które się opłaca” są działania promocyjne w ramach tak zwanej idea placement w różnego rodzaju programach. Na 64. stronie tego dokumentu czytamy, że „spośród wielu programów utrzymanych w konwencji Warto rozmawiać, Tomasz Lis na żywo, Teraz my, Plus-Minus itp., należy wybrać te, cieszące się nie tylko popularnością, lecz również zaufaniem odbiorców.” Wystarczy żeby pojawili się w nich odpowiedni eksperci i zaszczepili ideę budowy elektrowni atomowych. Autorzy założeń tej strategii ostrzegają jednak, że w przypadku programów publicystycznych „ryzykiem” jest otwarta debata z przeciwnikami energii jądrowej. Aby je zredukować można zamieścić „w jednym z już istniejących programów edukacyjnych / popularno naukowych kilkuminutowy blok, podejmujący temat energetyki jądrowej”. Zapewnie świetnie wypadną w nim pracownicy Instytutu Energii Atomowej w Świerku. Ci sami, którzy powołali do życia Stowarzyszenie Ekologów na rzecz Energii Nuklearnej SEREN, chcąc w ten sposób dokonać wyłomu w dotychczas spójnym stanowisku organizacji ekologicznych, które nie popierają polskiego programu jądrowego.
Wyłączyć myślenie
Opracowaniem założeń proatomowej kampanii zajmowali się prawdziwi fachowcy. Na etapie ich przygotowania uwzględnili i nawet możliwość pojawienia się takiej sytuacji kryzysowej, jaką jest awaria elektrowni atomowej. Zalecili przy tym opracowanie planów zaradczych w postaci „specjalnych procedur komunikacyjnych” i „zarządzania obiegiem informacyjnym”. Nauka nie poszła w las, bo rząd w sposób podręcznikowy od samego początku bagatelizuje problem katastrofy w Fukushimie. Argumenty typu „u nas nie ma tsunami”, „nie występują także trzęsienia ziemi” są początkiem końca rozmowy, którą puentuje stwierdzenie, że poza wszystkim „nasze reaktory będą najbezpieczniejsze i najnowocześniejsze na świecie”. Po takiej dawce informacji wyłącza się dziennikarska czujność. Do tego dochodzi odpowiednie „zarządzanie obiegiem informacji”. Na skutek czego fakt, że pani Hanna Trojanowska została pełnomocnikiem rządu ds. energetyki jądrowej, porzucając z dnia na dzień pracę w Polskiej Grupie Energetycznej, a więc spółce, która ma czerpać zyski z uruchomienia elektrowni atomowych, nie wzbudza żadnych wątpliwości.
Oszukać standardy
Mówiąc o elektrowniach jądrowych, ich bezpieczeństwie i niezawodności, musimy brać pod uwagę realia, w których przyszło nam żyć. Nasza codzienność obfituje w doniesienia o „przedsiębiorczych” wykonawcach autostrad zastępujących kruszywa do utwardzania dróg przez dużo tańszą ziemię, czy też znikaniu stalowych konstrukcji dosłownie w jedną noc. Chcąc nie chcąc musimy przyznać, że nasze standardy są niższe niż w Japonii i nie powinniśmy tego pomijać w sytuacji, w której w kraju o najwyższej kulturze technicznej, na skutek katastrofy do środowiska dostają się duże ilości radioaktywnych substancji. Na niewiele tutaj zdają się zapewnienia polskiego rządu o budowie najnowocześniejszych elektrowni, ponieważ po pierwsze reaktory generacji III+ nigdzie na świecie nie zostały jeszcze uruchomione, a po drugie żadne systemy zabezpieczeń nie dają gwarancji uniknięcia wypadku.
Spacyfikować kryzys
Brytyjski specjalista ds. bezpieczeństwa jądrowego John Large w analizie zagrożeń awarii reaktorów generacji III+, wykazał, że istnieje ryzyko odsłonięcia ich rdzeni bez względu na zaprojektowane systemy zabezpieczeń. Skutkiem takiej awarii może być rozległe skażenie radioaktywne. Tym bardziej zadziwiające jest „pacyfikowanie sytuacji kryzysowej” (kolejny cytat z założeń rządowej kampanii proatomowej), jaką dla polskiego programu jądrowego jest katastrofa w Fukushimie. W żaden sposób nie można lekceważyć skutków potencjalnych awarii, które powinny być rzetelnie odzwierciedlone w kosztach ubezpieczenia od ryzyka ich wystąpienia. O tych jednak rząd polski milczy, bo w nowym prawie atomowym wycenił je na jedyne 360 milionów euro. Tymczasem skutki katastrofy w Fukushimie liczone są w dziesiątkach miliardów euro. Jedna z wycen sprzed kilku lat pokazuje, że gdyby francuski koncern jądrowy EDF pokrywał całe koszty ubezpieczenia związane z prawdopodobieństwem wypadku, to ceny wytworzonej energii wzrosłyby automatycznie o około 300%. Przykład Japonii dobrze pokazuje, że bezpieczeństwo elektrowni atomowych słono kosztuje. Niestety w Polsce nie ma chętnych, aby za nie płacić.
Nie rozmawiać o problemach
O polskim programie energetyki jądrowej można powiedzieć jedno – robi piorunujące wrażenie. Prąd z pierwszej elektrowni atomowej ma popłynąć w naszych gniazdkach już w roku 2020. W dotrzymanie tego super ambitnego terminu nie wierzą nawet członkowie rządu. Żaden z nich jednak tego oficjalnie nie powie, bo na styku atomu z polityką liczy się przed wszystkim marketingowy blichtr. Na ten moment przyjmijmy jednak, że nie ma to większego znaczenia. Uruchomienie pierwszej elektrowni atomowej w roku 2020, czy też 2025, ma się przecież nijak do problemów polskiej energetyki. Jakby nie liczyć, do 2014 roku nie zdążymy, a będzie to najprawdopodobniej moment, w którym nasza przestarzała energetyka dostanie mocnej zadyszki. Zgodnie z dostępnymi prognozami, ilość produkowanej w Polsce energii w najbliższych kilku latach przestanie zaspokajać potrzeby naszej gospodarki. Nie mamy więc 10 lat, a jedynie 2 – 3 lata żeby zapobiec kryzysowi energetycznemu. Istnieją trzy możliwe wyjścia z tej krytycznej sytuacji. Albo zaczniemy na poważnie oszczędzać energię i wspierać jej odnawialne źródła (pierwsza opcja), albo zaczniemy importować prąd od naszych sąsiadów (druga opcja). Rozwiązaniem trzecim, pośrednim, jest wypadkowa dwóch powyższych. Czyli oszczędzamy, ale zdecydowanie mniej. Rozwijamy źródła odnawialnej energii, ale tylko na poziomie minimalnym, a resztę brakującej energii importujemy. Smutna prawda jest taka, że program budowy elektrowni atomowych skutecznie blokuje opcję pierwszą. Chcąc nie chcąc, cała polityczna para państwowej administracji idzie w gwizdek atomowych elektrowni. Na pozostałe tematy, takie jak chociażby inteligentne sieci przesyłowe, po prostu nie starcza czasu.
Powtarzać, że tania
Analizując stan infrastruktury, prognozy zapotrzebowania na energię i strukturę jej dotychczasowego zużycia w Polsce, czarno na białym widać, że to efektywność energetyczna i odnawialne źródła energii powinny być oczkiem w głowie wszystkich polityków. Bo taki, a nie inny jest najkorzystniejszy rachunek ekonomiczny dla polskiej gospodarki. Nie mam też wątpliwości, że czar „taniej energii jądrowej” pryśnie najpóźniej na etapie przygotowania i realizacji samej budowy elektrowni atomowej. Wystarczy przyjrzeć się temu, jak szybowały dotychczasowe koszty budowanych reaktorów. Powstający obecnie w Finlandii reaktor najnowszej generacji, skądinąd podawany w Polsce za „dobry” przykład, przekroczył o 60 proc. planowany budżet, natomiast o 100 proc. kwotę, która była znana fińskiemu parlamentowi przed podjęciem decyzji o budowie. Prof. Władysław Mielczarski w swoich obliczeniach wykonanych na zlecenie Polskiej Grupy Energetycznej wykazał, że koszty budowy elektrowni atomowych są większe od innych instalacji, nawet jeżeli uwzględnimy koszty emisji CO2. Niestety analiza ta, podobnie jak cała debata o programie jądrowym, zamieciona została pod dywan. Jak na razie bardziej nośne są hasła o „taniej energii jądrowej”, powtarzane w przekazach medialnych jak mantra.
Czy nam się to podoba, czy nie
Przepis na sukces energetyki jądrowej w Polsce wydaje się dość prosty – zaszczepić ideę, wyłączyć krytyczne myślenie, oszukać samych siebie, spacyfikować kryzys, nie rozmawiać o problemach i powtarzać do znudzenia, że atomowa energia jest tania. Bez względu jednak na to, czy nam się podobają elektrownie atomowe, czy też nie, musimy stawić czoła prawdzie: energetyka jądrowa jest ekonomicznie do utrzymania jedynie przy założeniu silnej pomocy państwa. Udziela jej się na etapie kredytowania inwestycji, ubezpieczenia, składowania odpadów radioaktywnych, likwidacji i rozbiórki elektrowni jądrowych. Pół wieku specjalnego traktowania tej technologii niczego w tym zakresie nie zmieniło.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.