Wędrujemy po mieście
Monika Kostera i Julia Witeńska: Dwugłos o wędrowaniu.
Julia: Okazuje się, że nagle skończyło się lato. Październik to dla mnie miesiąc powrotów – na uczelnię, do rutyn i przede wszystkim do miasta na dłużej. Pomyślałam więc, że możemy porozmawiać o wędrówkach miejskich. Tych niewinnych przechadzkach po okolicy, sprintach na przystanek, spacerach do sklepu, bieganiu po parku. Urodziłam się w mieście, wychowałam w bloku, dorastałam na osiedlu i muszę przyznać, że uwielbiam metropolie.
Lubisz być w mieście?
Monika: Uwielbiam. Pod warunkiem, że nie w samochodzie. Uwielbiam chodzić pieszo po mieście, a szczególnie po jego zielonej podszewce. Na przykład Warszawa jest cudna i zielona, mimo przytrafiających się jej co jakiś czas kataklizmów urbanistycznych („więcej donic i gładkich wieżowców, mniej drzew i organicznych budynków”). Po Warszawie chodzę od zawsze – nawet napisałam o tym książkę. Kiedy byłam mikro-człowiekiem chodziłam głównie wokół stołu i wokół orzecha pod naszym domem, ale szybko zataczałam coraz szersze kręgi i już w wieku 10-ciu lat pokonywałam trasy miejskie wzdłuż całej Grójeckiej i dobrego kawałka Alei Krakowskiej. Chodzę prawie codziennie, na ogół z jednej przestrzeni związanej z pracą do innej, ale jak tylko mam jakiś czasowy luz, to wbijam w jakąś dłuższą trasę starą lub nową. Ciągle odkrywam coś nowego. Na przykład, kilka lat temu dowiedziałam się, że Warszawę można przejść zielonym pasmem z Mokotowa na Żoliborz, a nawet dalej. I mam moją trasę miejskiej pielgrzymki, taką, która daje mi energię na wiele dni – to Skarpa Warszawska. Niezależnie od pory roku spotykam tu różne ptaki, gałęzie nad głową, splątane korzenie pod stopami. Jesienią musujący zapach opadłych liści, w lecie taki zapachowy zawrót głowy od zieloności. A Ty, masz swoją ulubiona miejską trasę?
Julia: Nie mam szczególnego talentu do zapamiętywania nazw ulic, ale jest jeden spot w Warszawie, do którego trafię z każdego miejsca na ziemi – boisko do koszykówki w Śródmieściu. Wiosną i latem można tam przyjść i pograć w świetnym składzie. Cztery kosze, cztery połowy, dwie ławki, jeden raj na ziemi. Dojeżdżałam tam metrem, tramwajem, autobusem, autem, rowerem miejskim tudzież własnym, docierałam pieszo z zapasem czasu przed umówioną godziną albo dobiegałam spóźniona chyba z każdego miejsca w Warszawie i okolicach. Ta trasa cieszyła mnie zawsze. Po paru rozegranych meczach, najczęściej już wieczorem, krótka przechadzka po centrum w pojedynkę albo z koleżankami (najlepiej!). Podczas wspólnego spaceru obowiązkowy pit stop na schodach albo krawężniku na dłuższą pogawędkę i wypicie koli, a potem odprowadzamy się wzajemnie na przystanek, czy do samochodu. I chociaż byłam w wielu wspaniałych stolicach, to najbardziej jednak lubię się kręcić właśnie po warszawskim Śródmieściu, szczególnie jak jest już ciemno. Nie ma tam wprawdzie za dużo zieleni, ale jest dużo miejskiego folkloru.
Monika: Uwielbiam miejski folklor, zwłaszcza po zapadnięciu mroku! Boiska na ogół nic mi nie mówią – może z wyjątkiem „uwaga na latające nisko piłki” – ale lubię przechodzić śródmiejskimi ulicami, kiedy są zamieszkane przez lokalsów. Młodzież w nieprawdopodobnych z punktu widzenia ergonomii pozach podpierająca ściany domów. Pijaczków na ławkach, często bardzo uprzejmych. Od wielu lat nie spotkało mnie tyle całkowicie bezinteresownych pozdrowień „dobry wieczór pięknej pani” co właśnie od tej grupy warszawiaków. Jest taki skwerek w Śródmieściu – mówiłyśmy na niego Placyk – gdzie zawsze można spotkać tak jednych, jak i drugich, plus licznych współ-psiarzy. Kiedy chodziłam do podstawówki w pobliżu, zrywałyśmy się czasami z koleżankami z lekcji, kiedy za oknami było za ładnie na rozsądek i słuchałyśmy tu Zeppelinów z przenośnego kasetowca. Swoją drogą, przy szkole było bardzo fajne boisko i tam też lubiłyśmy przesiadywać na murku, żeby mieć ogólny wgląd w sytuację. Oba te miejsce są ukryte między domami, mimo swojej centralności wiele osób nie ma pojęcia o ich istnieniu. Też lubisz takie miejskie schowki?
Julia: Słuchanie Led Zeppelin z kasetowca z koleżankami musi być czymś świetnym!!! Ukryte podwórka i uliczki jednakowo mnie ciekawią i zachwycają, jak i… odstraszają? Kiedy byłam młodsza, w mieście, w którym dorastałam mimowolnie wytworzył mi się instynkt, gdzie w mieście zaglądać, a jakich miejsc raczej unikać. Teraz, mieszkając w Warszawie wybieram raczej otwarte i doświetlone przestrzenie, ale bardzo lubię odwiedzać „pochowane” w bocznych ulicach kawiarnie, albo księgarnie i antykwariaty. Bardzo lubię te słoneczne dni, kiedy jeżdżę beztrosko na rowerze przez miasto, wszystkie światła są zielone, a potem zahaczam o jakąś niewinną miejscówkę, kupuję herbatę i spędzam tam bardzo dużo czasu w sumie na niczym. A Ty, co najbardziej lubisz robić w mieście?
Monika: Tak, odwiedzanie bocznych kawiarni, księgarni i antykwariatów – zdecydowanie też! Zachwyca mnie też rozświetlone miasto w słoneczny dzień – tak jak stare panoramy miejskie, z perspektywiczną ulicą – po bokach linia domów i drzew, środkiem przechadzają się spokojnie ludzie, na starszych – konie, na nowszych – samochody. Czasami pojawia się też pies, czasami rower. Kiedy chodziłam do szkoły, pokazywano nam takie – oczywiście te późniejsze – grafiki jako widoki z Warszawy przyszłości. Bardzo lubiłam na nie patrzeć, jak na widokówki przysłane z przeszłości, gdzie będzie dużo przestrzeni, drzewa i przyjaźni ludzie. Przyszłość pamiętała o nas i wysyłała nam widokówki. Moja przyszła Warszawa czekała na mnie gdzieś w tych słonecznych alejach. Może jest tak, że stale jej szukam i nie mogę znaleźć. Za to znajduję – coraz rzadziej – kawałki starej Warszawy, tej, którą odbudowywali z gruzów moi dziadkowie. Spotykam je i żegnam się z nimi, bo one znikają bardzo szybko. Trudno powiedzieć, że to lubię, bo jest to forma żałoby. Ale w jakiś sposób – tak, lubię, bo to jest forma rozmowy z moim miastem. Warszawa to szczególne miasto – miasto zbudowane na kościach – jeszcze w podstawówce koledzy nieraz wykopywali niechcący powstańcze kości w szkolnym ogródku – i na ludzkiej pracy. Ci, którzy je odbudowywali mówili nam zawsze, że to dla nas, że to jest nasze miasto. Więc chodząc, jestem tym wszystkim.
Czy Warszawa jest „Twoim miastem”? Czy masz jakieś inne „swoje miasto”?
Julia: Myślę, że nie mam swojego miasta. Kiedyś moja koleżanka powiedziała, że dla mnie chyba mało ważne jest, w jakim miejscu na ziemi się obudzę, i to wciąż – chociaż teraz już mniej – prawda. Ze swojego rodzinnego miasta wyjechałam, gdy miałam 19 lat, a od tamtej pory mieszkam w Warszawie, z drobnymi przerwami. Raczej nie przywiązuję się do miejsc. Mam oczywiście swój album sentymentów, ale wożę go wszędzie ze sobą. Ostatnio przeżywałam osobliwy renesans relacji z moim rodzinnym miastem, ale to było chwilowe i szybko minęło. Najwspanialszym miastem, w jakim byłam, było zdecydowanie Busan w Korei Południowej. Miasto, w którym tego samego dnia możesz wykąpać się w morzu, a potem pójść na górską wędrówkę – dla mnie układ idealny. Bardzo lubię Warszawę, ale ostatnio dużo myślę o tym, że ten rozdział może nieśmiało dobiegać końca. W stolicy niesamowicie cenię unikalną miejską atmosferę (czasami ją przeklinam) i to, że zawsze można się wślizgnąć na jakiś koncert albo wystawę.
Co ciekawego widziałaś lub słyszałaś ostatnio w swoim mieście?
Monika: Opowiem co widziałam ostatnio, ale w innym moim mieście. Mam kilka swoich miast. Najbardziej swoja jest Warszawa, ale Sztokholm też niczego sobie, wychodzony i wyjeżdżony wszelkimi środkami transportu od przedszkola. Potem mieszkałam w innych szwedzkich miastach, w kilku angielskich, a teraz – w Paryżu, właściwie na dalekich przedmieściach. Na tyle dalekich, że identyfikuję się jako banlieusarde i kolejka podmiejska RER jest moim żywiołem, raczej niż bardziej burżuazyjne metro. Ale na tyle blisko, że na wystawy wpadam do Paryża. Więc najbardziej ostatnio widziałam wystawę o zwykłym życiu w czasach Rewolucji Francuskiej. Była wspaniała – takie lubię najbardziej – stosunkowo mało o wielkich historycznych postaciach (i tak czytamy i słyszymy o nich stale, z różnych źródeł), ale tym, jak żyło się służącemu, sprzedawczyni, zwykłemu przechodniowi. Mnóstwo dokumentów, obrazów, ale też wycinki z ówczesnej prasy, ułożone w coś w rodzaju komiksów, codzienne przedmioty, których używali wtedy ludzie. Bardzo działają na moją wyobraźnię takie osoby – bo nie jestem w stanie identyfikować się z Robespierrem ani Dantonem, ale z piekarzem – bez problemu. Ty też tak masz?
Opowiedz o wystawie albo koncercie, na którym Ty ostatnio byłaś!
Julia: W sumie nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Wydaje mi się, że nie mam identyfikacyjnych odruchów, raczej staram się zbudować w głowie pełen obraz z elementów. Następnym razem spróbuję bardziej jednostkowego podejścia, bo rzeczywiście wydaje się bardziej… przybliżające?
W temacie muzyki – niedawno byłam na świetnym koncercie. Nie wiem, jak dokładnie sprawa wygląda w innych miastach w Polsce, ale w Warszawie często można posłuchać na żywo wspaniałego jazzu. Moje ulubione polskie ekipy i projekty to EABS, Błoto, Kosmonauci, Siema Ziemia, Klawo i hoshii. Wspaniali muzycy, doskonali producenci. Myślę, że stosunkowo często można ich spotkać w Jassmine albo SPATiFie i właśnie tam byłam na koncercie hoshii i gości. Przyjemność niesamowita! Z ich repertuaru szczególną sympatią darzę utwory „synchronized spirits” i „dance of hopes and disappointments”. Jazz!
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.