Polska przyjechała do Warszawy
W sobotę 14 września największą od dekady manifestacją w Warszawie oficjalnie zakończyły się Ogólnopolskie Dni Protestu. Gdzie jesteśmy po tych kilku dniach oficjalnych przemówień i marszów?
Protest z pewnością robił wrażenie. Bez względu na to, które szacunki są bliższe prawdzie, sobotnia manifestacja była największą od co najmniej dekady. To cieszy, bo wydawało się, że monopol na masowe demonstracje przejęły środowiska narodowców i słuchacze Radia Maryja. Trzeba też przyznać, że protesty były bardzo dobrze zorganizowane. Nawet utrudnienia w ruchu drogowym nie były tak uciążliwe, jak zapowiadała to w przeddzień manifestacji prezydent Warszawy.
Nie znaczy to oczywiście, że wszystko przebiegało bez zarzutu. Z pewnością na wysokości zadania stanęli przywódcy związkowi, którzy odcięli się w swych przemówieniach i działaniach od sympatii politycznych. Jak mówił Jan Guz, związki będą przeciwko wszelkiej władzy, która podnosi rękę na prawa pracownicze. Zawiódł jak zawsze Tomasz Sakiewicz z „Gazety Polskiej”. Jeżeli ktoś dziś może zaszkodzić związkowcom, to najbardziej on, nawołując do poparcia PiS-u.
Związkowy protesty pokazały coś znacznie więcej niż tylko siłę związków. Na protestach obecni byli wszyscy. Od pracowników zakładów przemysłowych, przez zwolenników referendów i protestujących ojców, po przedstawicieli przedsiębiorców. 14 września to oni byli prawdziwą Polską. Nie tą, którą widzimy na ekranach telewizorów, nie tą, która jada lunche na placach stolicy. Do Warszawy przyjechali prawdziwi ludzie, z prawdziwymi problemami, gotowi wykrzyczeć całą prawdę o rzeczywistości, której nie widać z perspektywy najwyższych pięter wieżowców. 14 września to byli nasi bohaterowie. W całej swej przaśności, jarmarczności i różnorodności. I to było właśnie „sexy”, jak głosił napis na jednym z transparentów na sobotniej manifestacji. Do Warszawy przyjechała Polska.
Z tym przyjazdem łączy się największy zawód i największe pozytywne zaskoczenie. Pozytywnie zaskoczyli warszawiacy. Wraz z warszawskimi Zielonymi byłem na miejscu i widziałem tłumy warszawiaków stojących w korkach i na trasach przemarszu. Coś się jednak zmieniło. Ludzie nie pomstowali i nie narzekali, że spóźnią się w umówione miejsca, ale machali, pozdrawiali i podawali ręce. Związki zdobyły serce mieszkańców. Związki zdobyły moje serce.
Największy zawód (jeśli czegokolwiek można się po nich spodziewać) spotkał nas ze strony mediów. Nie mówię tu o tym, że cały protest został sprowadzony w oficjalnym przekazie do problemów w komunikacji. Nie mówię tu o tym, że przez cztery dni media na okrągło pokazywały jedną i tę samą spaloną oponę (bo i tylko jedna spłonęła). Nie mówię tu o tym, że dyskusja o postulatach związkowców prowadzona była w grupie twardogłowych przedstawicieli Lewiatana. Kwestie płacy minimalnej, umów śmieciowych, reformy emerytalnej to kwestie żywotne i należy o nich rozmawiać, a nie stroić głupie miny do telewidzów.
To jednak pokazuje jedynie braki w warsztacie dziennikarskim i ogólny upadek kultury intelektualnej polskich ekspertów ekonomicznych. Mój zawód wiązał się z czymś innym. Oficjalny przekaz pokazał jedynie, jak bardzo od rzeczywistości oderwani są panowie i panie w telewizyjnych studiach i warszawskich biurowcach. Trzeba mieć albo olbrzymi tupet, albo całkowity brak wyobraźni, by twierdzić, że niskie pensje są wynikiem niskiej motywacji do pracy pracowników, czy też że umowy śmieciowe to błogosławieństwo dla młodych. Ostatecznie, jak głosi popularny argument, lepiej mieć jakąkolwiek pracę niż żadną. Czy za dziesięć lat powiedzą nam, że lepiej pracować za miskę ryżu niż wcale?
Co więcej mogliśmy usłyszeć od specjalistów Lewiatana? Że zrealizowanie postulatów związkowców będzie nas kosztowało 150 mld złotych (dlaczego nie 500 albo 750 mld?). Że podniesienie płacy minimalnej spowoduje utratę konkurencyjności gospodarki polskiej. Że likwidacja umów śmieciowych spowoduje wzrost bezrobocia. A co, jeśli specjaliści Lewiatana mają rację? Jeśli gospodarka rzeczywiście upadnie, gdyby zrealizować związkowe postulaty? Nie może być inaczej, skoro polska gospodarka oparta jest na wyzysku i taniej sile roboczej. Wyzysku pracowników fabryk, warszawskich call centers i nieopłacanych stażystów w korporacjach. Jak w XVIII-wiecznym folwarku… Tylko w takim wypadku po co nam taka folwarczna gospodarka? Drodzy związkowcy, drodzy warszawiacy, nie możemy żądać niższej pańszczyzny. Należy spalić folwark.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.