Jak rozpętaliśmy rewitalizację
Łódź była zawsze jakaś taka inna. Osobna, niepasująca do reszty kraju, do bólu nieromantyczna i pracowita. Co gorsza, jakoś nie potrafiła iść w zgodnej parze z dokonującymi się w kraju zmianami, najlepsze czasy mając zazwyczaj wtedy, gdy Polska przeżywała te najgorsze – i na odwrót. Nic więc dziwnego, że po 1989 r. z ulgą skazano miasto na zapomnienie, dając na otarcie łez cogodzinny pociąg do Warszawy, którym można było uciec szukając jakiejkolwiek przyszłości.
Postępujący upadek
Upadł praktycznie cały łódzki przemysł, wypracowujący w najlepszych latach przed 1989 r. niemal 10% PKB całego kraju, nakazując niemal wszystkim mieszkankom miasta poszukiwać zupełnie nowych dróg i pomysłów na swoje życie. Mieszkankom – bo przecież łódzki przemysł był bardzo sfeminizowany, a przez to ostatni w kolejności do otrzymywania podwyżek, sutych odpraw czy programów osłonowych. Już nie dało się tak jak w 1971 r. wywalczyć obniżenia szalejących cen (a to był przecież jedyny udany strajk w całej historii PRL!), nie było też siły wyjść na ulice w wielotysięcznych marszach głodowych, jak w 1981 r. Trzeba było samodzielnie stanąć na nogi i samemu o siebie zadbać.
Mimo tej darmowej lekcji darwinizmu miasto przetrwało. Niestety, przetrwały też jego problemy, zwielokrotnione złymi decyzjami podejmowanymi w przeszłości. Budowa wielkich osiedli-satelitów, odbiła się upadkiem śródmieścia, w którym jak w soczewce skupiły się problemy społeczne i infrastrukturalne. Przed 1989 r. inwestowano głównie poza centrum, po 1989 nie było już komu inwestować i za co. Zostaliśmy więc z kamienicami, z których trzy czwarte było w stanie złym albo bardzo złym, które rzadko były wyposażone w łazienkę a niemal nigdy w centralne ogrzewanie. O czym tu zresztą mówić, skoro nadal, u progu XXI wieku, spora część z nich wyposażona była w toalety znajdujące się na podwórzu.
Kto mógł, uciekał więc na zewnątrz, byle dalej od śródmieścia. Ci, co nie mogli albo z różnych powodów nie chcieli, musieli borykać się na co dzień z problemami, jakie idą za biedą, bezrobociem i brakiem nadziei na poprawę sytuacji. Lata mijały i zdążyło wyrosnąć całe nowe pokolenie, które nigdy nie dowiedziało się, czym jest stała praca i stała pensja. A jednak byli kreatywni. Kto nigdy nie widział tysiąca łódzkich sposobów, jakimi można ocieplić mieszkanie, zbudować samemu toaletę czy przede wszystkim wyżywić całą rodzinę za tysiąc złotych, ten powinien raczej spalić się ze wstydu, niż pleść o „bierności” czy „wyuczonej bezradności”.
Dojrzewa potrzeba zmiany
Powoli wzrastała też w łódzkiej społeczności mała warstewka młodych ludzi, którzy mieli lepszy kapitał społeczny i możliwość, by czytać, uczyć się i krzyczeć, co dzieje się w mieście nie tak. Poznawali się powoli, wokół partyzanckich działań na rzecz przestrzeni, ratując trawnik, drzewo, kamienicę czy starą fabrykę. Uczyli się miasta, jego dróg i faktury, a niektórzy z nich zaczęli się także uczyć jego ludzi. Uczyli się zmiany – powolnej, mozolnej, nieefektownej, ale skutecznej. Uczyli się, jak tę zmianę powodować, jak naciskać, gdzie uderzać, a gdzie wpływać. Niektórzy z nich postanowili iść do polityki, startując do rady miejskiej, inni postanowili działać z zewnątrz, przynosząc pomysły i próbując wciągnąć władze miasta do współpracy. Jeszcze inni postanowili po prostu wejść do środka i zmieniać miasto od wewnątrz, z pozycji urzędnika.
Kongres Ruchów Miejskich, który zjechał do Łodzi w 2012 r., zastał to miasto w momencie przejściowym. Nie minęły jeszcze trzy lata, odkąd odwołaliśmy Jerzego Kropiwnickiego, nie godząc się na życie w mieście trudnym i nieprzyjaznym, zorientowanym tylko na ogromne inwestycje, z których niewielu miałoby większy pożytek. Nowe władze miasta starały się rozmawiać i przyjmować dobre pomysły, takie jak remontowy program Mia100 Kamienic, ale jeszcze nie do końca wiedziały, jak to robić. Brakowało zaufania i wspólnego języka, który dopiero się budował.
Obserwowałem te zmiany, walcząc na bardzo wielu frontach, nieraz tak od siebie odległych jak ochrona zabytków i miejski transport. Tym, co mnie jednak najbardziej wtedy nurtowało, była kwestia wzajemnej komunikacji pomiędzy mieszkańcami a władzami oraz idącej za nią partycypacji w podejmowaniu decyzji o swoim otoczeniu i sobie samych. Uczyłem się tego powoli na Księżym Młynie, gdzie w 2010 r. wszedłem w środowisko głęboko nieufne wobec władz miasta, które rękami wiceprezydenta Włodzimierza Tomaszewskiego zamierzały wszystkich mieszkańców zabytkowego robotniczego osiedla wysiedlić, a budynki sprzedać deweloperowi na zamknięte osiedle. Na szczęście nowe władze porzuciły te plany i chciały rozmawiać, godząc się na trudny dialog.
Przez tych kilka lat obserwowałem metamorfozę, jaka dokonywała się w łódzkim magistracie. Technokratyczny i mocno neoliberalny język nowych władz zmienił się, uwrażliwiając się na kwestie społeczne i jakość życia mieszkanek i mieszkańców. Metamorfoza ta wsparta była też analogicznymi zmianami na poziomie ministerialnym, gdzie niemal niezauważenie dokonał się przewrót na miarę kopernikańskiego, a światło dzienne ujrzał projekt Krajowej Polityki Miejskiej który wyglądał tak, jakby ktoś bardzo uważnie wysłuchał wszystkich postulatów Kongresu Ruchów Miejskich, a następnie je usystematyzował, spisał i jednym szybkim ruchem postanowił za ich pomocą wbić osinowy kołek w serce polskiej „rewitalizacji” spod znaku kostki Bauma i wypędzenia wszelkiego życia z „rewitalizowanych” przestrzeni.
Jednocześnie sam przesuwałem się wciąż i wciąż bliżej urzędu – najpierw z nim luźno współpracując przy różnych projektach, potem już ściśle przy okazji budżetu obywatelskiego, aż wreszcie przyjmując bilet na statek i w marcu tego roku zostając urzędnikiem, żeby robić rewitalizację przez duże „R”.
Wziąć sprawy w swoje ręce
To nie była łatwa decyzja. Wiedziałem, że powoli wyczerpałem wszystkie drogi, jakimi do tej pory wpływałem na miasto, a ta nowa dawała mi znacznie więcej możliwości. Dawała mi możliwość budowania od samych podstaw, kreowania i wdrażania, a nie tylko konsultowania i recenzowania. Jednocześnie bałem się, bo podjęcie tak ogromnej odpowiedzialności nie mogło nastąpić ot tak sobie, od ręki. Szczególnie, że postanowiono przed nami zadanie na skalę, o jakiej wcześniej nie mogliśmy nawet marzyć – przygotowania podwalin pod społeczny aspekt rewitalizacji i zrobienie tego jak najlepiej i jak najszybciej, bo już w połowie 2015 r. pojawią się naprawdę wielkie unijne pieniądze i trzeba je wydać mądrze, bo drugich takich już nigdy nie będzie.
Piszę „nas” i „nami”, bo nie podejmowałem tej decyzji sam. Bilet był dwuosobowy, przeznaczony dla mnie i dla Hanny Gill-Piątek, osoby znacznie bardziej ode mnie kompetentnej w kwestiach społecznych, autorki „Biedy. Przewodnika dla dzieci”, prowadzącej do tej pory świetlicę Krytyki Politycznej w Łodzi. Sam bałbym się wziąć tak wiele, ale we dwoje było raźniej – i w ten sposób 31 marca wsiedliśmy na statek o nazwie Urząd Miasta Łodzi, mając za zadanie „zrobić” tę rewitalizację. Zrobić ją z wykorzystaniem całego potencjału, jaki posiadamy w mieście – potencjału urzędników, przedsiębiorców, kreatywnych, artystek, animatorów, działaczek i działaczy organizacji pozarządowych, ale przede wszystkim mieszkanek i mieszkańców Łodzi. To dla nich ta robota i to oni są podmiotem, partnerem w zmianie. Partnerem a nie beneficjentem – zgoda ze strony władz miasta na takie ustawienie procesu była właśnie tym, co mnie przekonało.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.