W butach poetów
Przyszłość. Ludzkość poradziła sobie z problemami, które zagrażały jej przetrwaniu na początku XXI wieku. Historia ma dalszy ciąg. I jak to bywa w przypadku dalszych ciągów, ich mieszkańcy interesują się wszystkim, także przeszłością. Wynaleziono chronoport do podróżowania w przeszłość, ale ze względu na zagrożenia jakie niesie to urządzenie, jest do użytku wyłącznie naukowego. Badaczki i badacze przeszłości – z przyszłości – po przejściu długotrwałych szkoleń z etyki i technologii chronoportacji – studiują wybrane historyczne obszary czasu i przestrzeni, żeby zrozumieć lepiej kim jesteśmy, skąd przybywamy i dokąd zmierzamy.
Słynne badania w pracowni Mikołaja Kopernika wykonane przez dr Glocka i drę Barettę dotyczące pozornie błahego problemu smarowania chleba masłem (tak, to Kopernik wymyślił chlebek z masłem) oraz tego, jak to wpłynęło na jego pozycję wśród personelu zamku w Olsztynie (słynny wykres wpływu mikro-innowacji Glocka i Baretty, za który nominowali byli do Nagrody Nobla, Bratumiła i Dobrawy), zaowocowały prawdziwą klęską urodzaju analogicznych badań. Zespołu badawcze prześcigały się w pomysłach.
Gdy na radzie wydziału etnografii nauki profesor Eudaimonia zgłosiła projekt dotyczący zbadania wpływu sznurówek na poezję na podstawie poetów romantycznych, poparcie było niemal jednomyślne. Owszem, jakąś rolę odegrała tu zapewne popularność piątkowych pijanych wieczorków koleżanki profesor, ale – rzecz jasna – tak banalne wydarzenie nie może być przyczyną poważnych dla nauki skutków. To oczywiste, że zwyciężyła naukowa pasja poznawcza i obiecujący wkład proponowanego projektu w wiedzę. Nic też dziwnego, że to właśnie doktoranci koleżanki profesor: Persefona i Tor, zostali nominowani do przeprowadzenia badań w terenie przy wykorzystaniu technologii chronoportacji. Przypomnijmy, że technologia ta umożliwia przemieszczanie się w czasie celem prowadzenia badań etnograficznych w innych czasoprzestrzeniach.
Badacze są obecnie wyposażeni w najnowocześniejszą technologię sztucznego geniuszu pozwalającą tłumaczyć wszystkie znane języki na język lokalny i vice versa, bezpośrednio między świadomościami. Zgodnie z Zasadą Lawendowskiej, wszystko czego dana kultura nie rozumie jest po prostu niewidzialne dla jej członków. Osoby zachowujące się i rozmawiające w sposób zgodny z zasadami przyszłości, są albo całkiem niewidzialne albo widoczne w jakiś absurdalny sposób dla społeczności z badanej przeszłości. Ktoś, kto mówi naszym solidarystycznym językiem postrzegany jest więc, zazwyczaj, w starym lokalnym kontekście jako społecznik, może prorok, może artysta. I tylko to, co w jakiś sposób da się przetłumaczyć na aktualny w przeszłości kontekst, jest w ogóle odbierane, w zniekształconej postaci.
Dodajmy, że warunkiem podjęcia badań są szkolenia etyczne naukowców-chrononautów. Pomagają one, między innymi, wykształcić wrażliwość na kultury przeszłości, ich wierzenia, zasady, języki. Na ogół jest to całkiem spójne i sensowne – z wyjątkiem początku XXI wieku, który jak wiadomo był anomalią wymykającą się poznaniu i wobec tego został wyjątkowo słabo zbadany. Ta szara plama na mapach poznania czeka na swoich odkrywców.
Tymczasem kierujemy nasze wysiłki poznawcze w bardziej obiecujące kierunki. XIX wiek jest zdecydowanie bardziej oświecony i otwarty, więc propozycja, by poddać go kolejnemu badaniu, spotkała się z pozytywnym odbiorem. Mikroinnowacje sznurówkowe rozpaliły umysły akademii i już niedługo po pozytywnym przyjęciu wniosku Persefona i Tor znaleźli się w Paryżu po burzliwym czasie Komuny, w poszukiwaniu romantycznych poetów. Zostali poinstruowani co robić, gdyby spotkali Rimbauda lub Verlaine’a, co można w celach poetyckich sprowadzić do krótkiego imperatywu: „sprawcie, by wirujący świat stanął w miejscu”.
„O jeju”, powiedziała Persefona, „jaki nowy ten Paryż!”
„Nowy?”, zdziwił się Tor, „raczej poważnie poturbowany. A do tego śmierdzi”.
To zapoczątkowało gwałtowną wymianę zdań młodych doktorantów.
„No bo niedawno w sumie była tu niezła rewolucja. Ale popatrz na te fasady, na kolor kamienia… Baron Haussmann dopiero co powymieniał stare zaułki na nowe, jasne bulwary… Wiesz, w tym prastarym mieście to niesamowite móc chodzić w wersji tak świeżo malowanej.”
„Kostki brukowe też świeżo używane”, trzeźwo zauważył Tor. „A biedny Courbet nieźle bierze w kość za dostarczenie gruzu z kolumny Vendôme.”
„Wielki Karol przewidział że ta paskudna konstrukcja walnie w bruk 20 lat wcześniej. Wszystko przewidział aż do początku naszych lepszych czasów.”
„Za to potem już nic nie przewidział. Na przykład, szkoleń z etyki. Ani nawet chronoportu.”
Chodzili tak nowymi bulwarami, ale wciąż noszącymi znamiona niedawnych bojów, jakie się tu toczyły. Nie tylko Komuny – przede wszystkim pruskich zniszczeń z czasów wojny 1870-1871. Większość sklepików i barów mijanych po drodze było pozamykanych – te drugie pewnie otwierają się w tej epoce później. Zakład introligatorski po prawej stronie wydawał się otwarty, więc Tor zaproponował, by weszli. Właściciela ani w ogóle nikogo nie było w zasięgu wzroku, za to były dwie duże, wygodne kanapy. Tor i Persefona najpierw usiedli, a potem położyli się każde na swojej kanapie i prawie natychmiast zasnęli.
„A co tu się wyrabia, kim panowie jesteście i jakim prawem śpicie na moich kanapach?”
Doktoranci poderwali się na dźwięk mało entuzjastycznego powitania.
„Przepraszam, pan i panna. Komunardzi, jak rozumiem?” spytał wąsaty i brodaty jegomość, świdrując ich wzrokiem.
„Nie, poeci”, wypalił Tor.
„A to na jedno wychodzi”, zmarszczył brwi jegomość, ale w jego oczach zabłysło coś w rodzaju sympatii, może nawet miłości. Persefona odetchnęła. Jeszcze tego brakowało, żeby ktoś wziął ich za dawnych komunardów. Jednych z nich zwycięzcy – zwani potocznie Wersalczykami – rozstrzelali, innych nowe władze deportowały do Nowej Kaledonii, reszta wyemigrowała lub ukrywała się aż do amnestii, którą przyniesie dopiero rok 1880. Persefona i Tor mieli tu zajmować się sznurowadłami i poezją, a nie uciekać przed żandarmami!
„Poeci!”, westchnął kolejny, skrzekliwy głos. To mówił jakiś mały człowieczek na drabinie, krzątający się za kotarą przy jednej z szaf. „Mieliśmy ich na półkach na pęczki. Czasem myślę, że lepiej znaleźliby sobie lepszy fach niż zbawianie ludzi i świata. Och, czyżby miny wam zmarkotniały? Nie tego się spodziewaliście?”.
Brodacz skrzywił się, jakby nie zgadzał się z człowieczkiem z drabiny, ale mu nie przerywał.
„Opowiem wam zabawny przykład”, kontynuował gaduła z drabiny, „Jest sobie człowiek w waszym wieku, monsieur F. Z pochodzenia Polak, jak wielu komunardów, aczkolwiek liceum kończył już w Paryżu, a potem poszedł do pracy w ministerstwie oświaty, gdzie zajmował się sztukami pięknymi. Niewiele wiadomo na pewno, co robił podczas Komuny, ale można usłyszeć, że strzegł Luwru. Kiedy wojska Wersalczyków wdzierały się do centrum miasta, komunardzi w ramach naprawiania świata postanowili podpalić urzędy i pałace, robiąc z nich ognistą zaporę… Ale zaraz zaraz, może wtedy tu byliście i sami widzieliście?”
„Nie, nie”, zaprzeczyli doktoranci, „My nietutejsi”.
„Aha… No więc częścią tej ognistej zapory miał być także Luwr. Oczywiście większość skarbów z niego wcześniej wywieziono, są granice wojennego szaleństwa. Tak czy owak, Luwr jednak w ogniu nie stanął. Powiadają, że to za sprawą monsieura F. Wbrew rozkazom komunardzkim, ponoć pozamieniał beczki z naftą na beczki z wodą. I co dalej? Ano nic. Chłopina nadal pracuje w ministerstwie i jest tłumaczem w prefekturze policji. Ale plotki mówią, że niedługo dostanie kopa w górę”.
Doktoranci patrzyli to na człowieczka na drabinie, to na brodacza, czekając na morał.
„Ech, poeci, nic nie rozumiecie! To nie sztuka przelewać swoje przeżycia na papier pod wpływem chwili. Sztuką jest zachować je dla siebie, aż do odpowiedniego momentu, by je wykorzystać. Milczenie jest złotem! Niech mówią inni, niech nawet zmyślają. Jeśli zmyślą coś niebezpiecznego, wszystkiemu zaprzeczycie, przecież nie ma śladu na papierze. Jeśli zmyślą coś dla was budującego, możecie w rozmowach jeszcze te budowlę powiększyć, a przy tym wciąż uchodzić za skromnisiów, bo przecież swoich zasług nigdy nie opisaliście”, gulgotał człowieczek, który właśnie zszedł z drabiny i szurając przestawiał ją w inne miejsce.
„Cynik!”, burknął brodacz. To jedno słowo rozpętało kłótnię między nim a człowieczkiem z drabiną. Po co pisać i wydawać książki, kto naprawdę na tym zarabia, jak kończą pisarze i poeci, a jak wydawcy. No i gdzie w tym wszyscy są introligatorzy?
Nieco zażenowani, Persefona i Tor wyjrzeli przez zakurzoną witrynę na ulicę. Naprzeciw zakładu introligatorskiego zobaczyli zakład z szyldem z wielkimi, ozdobnymi literami. „Sznurowadła”. Co za zbieg okoliczności! „Najlepsze sznurowadła tylko od Chamboveta”, „Tradycja od pokoleń”, „Francuska specjalność”, krzyczały mniejsze napisy. A pod nimi umieszczono na witrynie wielki rysunek z kobietami pracującymi przy krosnach napędzanych silnikiem parowym.
Więcej Persefona i Tor nie zobaczyli, ponieważ widok zasłoniło im dwóch włóczęgów, którzy przystanęli między zakładem introligatorskim a sklepem ze sznurowadłami. Jeden z nich, starszy, pokazywał drugiemu na swoje rozklapciałe sznurowane buty. Ów drugi, młodszy, ubrany w długie kamasze, nic sobie z tego nie robił i ciągnął w stronę zakładu introligatorskiego.
Ku swojemu zdumieniu, Persefona i Tor rozpoznali w tych włóczęgach Paula Verlaine’a i Arthura Rimbauda, poetów wyklętych… Doktorantów zatkało. Zaniemówili jeszcze bardziej, gdy drzwi zakładu otworzyły się i do środka, wraz z powiewem wiatru, wkroczyli dwaj poeci. Wiatr był mocno nasiąknięty alkoholem.
„O, kolejni poeci”, mruknął gaduła z drabiny, „wchodźcie, wchodźcie, wcale nie jest was tu za dużo.”
„Dzień dobry panom. Nie oprawiamy na kredyt”, wyrecytował brodacz. Sprawiał wrażenie, jakby nie pierwszy raz stosował tę formę powitania wobec przybyszy.
„Dzień dobry temu domowi,” skłonił się wyższy. Paul. Persefona zaróżowiła się z wrażenia – ten gość miał głos. Nawet gdyby prowadził zajęcia z historii myśli, słuchałoby się. Miał miękki, melodyjny głos, który jednak totalnie przyciągał uwagę, nawet gdyby w tle coś łomotało.
Coś faktycznie załomotało. Nie, nic takiego – tylko wiatr szarpnął niedomkniętymi drzwiami.
„Mocniejsze nad alkohol, olbrzymsze nad liry,
Fermentują miłości żółciowe czerwienie”,
wyrecytował młodszy monotonnie, patrząc się w dół. Persefona skierowała instynktownie wzrok w tym kierunku. No tak, wielki Arthur wyraźnie gapił się w dół na buty swego towarzysza. A może na sznurowadła.
„Znam nieba pękające w gromy i wichrzyce,”, podchwycił z rozanieloną miną Tor.
„Dobrze mówi. Niech da na wino,” Arthur przeniósł wzrok z butów Paula na buty Tora.
„Wino należy pić tylko w towarzystwie, jak się nie pije wina w towarzystwie, to szkodzi na tkankę społeczną”, odezwała się Persefona nagle tonem swojego nauczyciela etyki, nie wiedzieć zresztą za bardzo czemu. Taki impuls. Podobno kiedyś ludzie na podobnej zasadzie nagle wtrącali w rozmowę „wszelki duch pana Boga chwali” albo „kto Polak na bagnety”.
„Na co szkodzi?”, zdziwił się brodacz, „na wątrobę społeczną? To znów coś co wymyślili nasi dobrzy komunardzi?”
„Dobrze mówi. Niech idzie z nami na wino. I postawi”, zawyrokował Arthur.
„To jak postawi, to może i ja przyłączę do tej komunardzkiej wątroby”, gaduła wciągnął na siebie nieco wyświechtane palto.
„Ruszaj się, Bruno, idziemy na piwo;
Niechybnie brakuje tam nas!”, Tor był ewidentnie w swoim żywiole, chociaż może zdesynchronizowały mu się trochę epoki.
„No dobra”, brodacz również narzucił palto i wcisnął na głowę czapkę, „nie pamiętam wprawdzie byśmy przeszli na »ty«, ale skoro tak mówisz, młody człowieku, to fakt, że wolę piwo niż to co panowie nazywacie tutaj winem.”
Towarzystwo wypłynęło z lokalu, brodacz najwyraźniej imieniem Bruno zamknął za nimi zakład i wszyscy razem zaczęli iść w kierunku jaki wskazywał im alkoholowy kompas Paula i Arthura.
„Te, weź nie myl gatunków i epok,” szturchnęła Tora Persefona.
„A ty nie recytuj zasad współżycia społecznego,” odburknął Tor. „A poza tym ktoś nas śledzi. Nie odwracaj się i w ogóle udawaj że nic nie wiesz.”
Myśleli, że to hulał wiatr. Tylko dlaczego liście szeleściły i gałęzie rozchylały się zawsze tuż obok nich, a na ulicach wokół nie drgnął nawet kwiat w kapelusiku miejscowej gryzetki? Wyczulonym na patologie podróży w czasie doktorantom zdało się to dziwne. Przypomnieli sobie słowa jednego z wykładowców – uznawanego za nieszkodliwego wariata profesora Banialuka – że w jeszcze dalszej przeszłości opanuje się technikę przenoszenia się w czasie w spektrum niewidzialnym dla oka, a doktoranci z tamtych czasów obserwować będą niezauważeni nie tylko historyczne postacie, lecz także badania swoich kolegów po fachu z wcześniejszych pokoleń, jak Persefona i Tor.
Banialuki! Kto zajmowałby się podobnymi bzdurami siedząc koło bogów poezji, wśród szczeku kolejnych opróżnianych buteleczek? Persefona i Tor wciągali słowa Paula i Arthura jak narkotyk. A na koniec, upojeni, wymienili się z nimi butami. Rozpierała ich duma, że wrócą do przyszłości w rozklapciałych trzewikach Verlaine’a i znoszonych kamaszach Rimbauda. Szczęśliwi, przysnęli wraz ze swoimi towarzyszami poetami i introligatorami w zacisznym parku.
Kiedy się obudzili, poetów już nie było.
Znikły też ich buty, trofea doktorantów!
Persefona i Tor ze zdziwieniem patrzyli to na swoje gołe stopy, to na milczących panów z zakładu introligatorskiego. Gaduła od drabiny jąkał się, nie mogąc wydusić ni słowa. Oniemiały brodacz miał tylko tyle siły, by wskazać palcem jakiś ruchliwy punkt w parkowej alejce.
Buty poetów oddalały się, wisząc w powietrzu, niesione tajemniczym wiatrem.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.