Ciemniacy
Przyszłość. Ludzkość poradziła sobie z problemami, które zagrażały jej przetrwaniu na początku XXI wieku. Historia ma dalszy ciąg. I jak to bywa w przypadku dalszych ciągów, ich mieszkańcy interesują się wszystkim, także przeszłością. Wynaleziono chronoport do podróżowania w przeszłość, ale ze względu na zagrożenia jakie niesie to urządzenie, jest do użytku wyłącznie naukowego. Badaczki i badacze przeszłości – z przyszłości – po przejściu długotrwałych szkoleń z etyki i technologii chronoportacji – studiują wybrane historyczne obszary czasu i przestrzeni, żeby zrozumieć lepiej kim jesteśmy, skąd przybywamy i dokąd zmierzamy.
To był jeden z gorszych pomysłów w dziejach chrononautyki naukowej. Para doktorantów Bulwieć i Ciećwierz przekonała swoich mentorów do pozytywnego zaopiniowania ich podróży we wschodnioeuropejskie knieje w ramach pracy „Puszczańska polityka ekologiczna w późnym państwie krzyżackim”. Temat jak temat, sęk w tym, że wbrew przyjętym zasadom Bulwieć i Ciećwierz ani nie udali się tam przebrani za postacie z epoki, ani w trybie Predatora – przykryci czapką niewidką. Jakiś szaleniec przedawkował najwyraźniej kurs z etyki pangatunkowej i zaakceptował pomysł, że dla sprawy większej równości wszelkich istot przeniosą się w czasie wewnątrz sztucznych mobilnych niedźwiedzi. Bulwieć był niskorosły, więc udawał niedźwiedziątko. Stukilowy Ciećwierz wcielił się w mamę niedźwiedzicę. Reszty łatwo się domyślić. Z bacznych obserwatorów rzeczywistości doktoranci zamienili się w zwierzynę łowną. Bowiem nie w każdej epoce hołdowano zasadom etyki pangatunkowej.
Nasi doktoranci wszakże im hołdowali. Wchłaniali wrażenia z ukochanej puszczy, a także wpadali w zachwyt nad napotkanym to grzybkiem, to krzaczkiem jagód i w tym uniesieniu pangatunkowym znacznie oddalili się od wehikułu czasu schowanego w dziupli potężnego dębu. Nie przeczuwając nic złego, z każdym dniem ryzykowali, że ktoś naszpikuje ich strzałami, a potem obedrze ze skóry. „Nic prostszego nic porzucić zwierzęce kostiumy”, powiecie być może, drogie grono koleżeńskie, które podjęło się recenzji badań naszych doktorantów. Ha, trzeba wszakże do tego kodów dostępu, które Bulwieć i Ciećwierz zagubili pierwszego dnia. Jednak prosimy o wyrozumiałość szanowne grono, uczynili to w zachwycie nad swoim terenem badawczym i z najlepszą intencją zanurzenia się w nim. Dosłownie – bo podczas kąpieli w urokliwej leśnej rzece. Niestety to woda nie współpracowała z Nauką, bo doprowadziła do zwarcia w niedźwiedzim egzoszkielecie, awarii systemu wejścia/wyjścia i zerwania bezpośredniego kontaktu z przyszłością. Tak tak, dobrze mówili prastarzy filozofowie – nie wchodzi się dwa razy do tej samej wody. Zwłaszcza w egzoszkielecie.
W języku ludzi kulturalnych nie ma słów, po które sięgnęły mentorki zagubionej dwójki i współdoktoranci, gdy usłyszeli o „przygodzie” młodych naukowców w roku 1524. Grono recenzenckie będzie miało na uwadze fakt, że już ktoś się zdenerwował wcześniej, więc nie ma powodu denerwować się dwa razy z powodu tej samej rzeki. Volens nolens trzeba było jednak wysłać misję ratunkową. Tworzyli ją inni doktoranci – Zbyszko i Jagienka – wcześniej wizytujący ten teren podczas zbierania materiałów do własnej pracy doktorskiej, która została przez szacowne grono oceniona bardzo wysoko. Dosyć słynnej zresztą na naszym wydziale: o wpływie pomysłu Kopernika na smarowanie chleba masłem na zachowanie higieny podczas oblężenia Olsztyna przez wojska zakonne w roku 1521. Skoro Zbyszko i Jagienka poradzili sobie w warunkach wojennych, to tym bardziej powinni dać radę, gdy przycichły walki polsko-krzyżackie. Przebrani byli za prostaczków, mieli za to najnowsze translatory i czapki-niewidki na wszelki wypadek. Etyka pangatunkowa była bliska ich sercom, ale jednak postanowili podzielić skórę na niedźwiedziach, czyli swoich kolegach, pozostając sami w skórze ludzkiej.
Wędrowali tak przez zielony las, zgodnie z instrukcją postaci prostaczków – starając się nie mieć pieniędzy, ale za to mieć czas. Jak zwykle, podeszli do zadania odpowiedzialnie i z rozmachem. Zwłaszcza że pieniądze nie były im do niczego potrzebne. Natomiast po drodze głowili się, jak to się ma do innego starego przysłowia, mówiącego, że czas to pieniądz? Dyskutując nad następnym interesującym projektem badawczym, nagle dostrzegli charakterystyczny niedźwiedzi trop.
„Ej, Jagienko, jak myślisz, czy to prawdziwe niedźwiedzie czy nasze zgubi-misie?” Zbyszko wyglądał na odrobinę speszonego możliwością spotkania twarzą w twarz z prawdziwym władcą kniei.
„Hm…” pokiwała głową Jagienka „Stawiam na naszych.”
„Skąd wiesz?”
„Bo prawdziwe niedźwiedzie chyba rzadko palą fajkę”.
„No faktycznie – w innej ludowej przypowiastce to kot pali fajkę… też trzeba zbadać!”
Ciećwierz zaciągał się jakimś ziołem, a Bulwieć wył. Sądząc z tkwiącej w jego pokaźnej tylnej części ciała strzały, wył raczej z bólu niż z radosnego szału wywołanego psychotropem współkolegi.
Jak wiemy z raportu, który złożyli później na uczelni, udało im się właśnie powalić wędrownego rycerza – zapewne wariata, który naczytał się legend arturiańskich. Zamiast szukać Graala, niegodziwiec zasadził się na zwierzynę. Odniósł nawet pewne sukcesy, o czym świadczyła owa strzała, wbita w zad Bulwiecia. Kiedy tenże zaczął przeklinać ludzkim głosem, rycerzyna tak się wystraszył, że spadł z konia i stracił przytomność.
No więc mniej więcej wtedy Zbyszko i Jagienka odnaleźli Bulwiecia i Ciećwierza. Ciećwierz, między dwoma zaciągnięciami, podnosił nieszczęśnika i wlókł w krzaki na poboczu leśnego traktu. Bulwieć wył z bólu.
„Nie bójcie się, jesteśmy z uczelni, jak wy!” – zawołał Zbyszko. Jagienka coś syknęła, ale nie oponowała za bardzo za widok dwóch kretynów. Lepiej nie wystraszyć kolegów w niedźwiedzim egzoszkielecie. Jednak upalony nieco Ciećwierz wytrzeszczył oczy, sądząc, że ma jakieś zwidy i wypuścił rycerzynę z łap. Ów runął na glebę z chrzęstem swojego pogiętego pancerza. Zapadł w jeszcze głębszy letarg.
„Ajaj!” – zawołał Ciećwierz.
„Buu” – wył Bulwierz. Był jednak przytomniejszy, niż kolega, bo rozpoznał sławną parę naukowców. „Musicie nas tak straszyć?”
„A – to wy! Przez was mało nie uszkodziliśmy tego pancernego włóczęgi” – w głosie Ciećwierza była wyraźna pretensja.
„Lepiej martwiłbyś się o mnie” – odburknął Bulwieć, wskazując na strzałę wbitą w zad.
„Przecież mówiłeś, że to tylko lekkie ukłucie? Przecież jesteś niedźwiedziątkiem, a ja mamą niedźwiedziem!” – zachichotał nagle Ciećwierz.
„Przestań palić to świństwo. Lekkie nie lekkie, strzała mogła być zatruta!” – rozkręcał się Bulwieć.
„Krzyżacy takowych nie używali…”
„A niedźwiedzie nie palą środków psychotropowych!”
„Jakich środków? Przecież to czosnek niedźwiedzi.”
„Misie drogie, już wystarczy” – przerwała kłótnie Jagienka i machnęła metrowym warkoczem. – „Zapomnijcie o tych przebraniach. Zapomnijcie o czosnku. Mamy kody awaryjne do Waszych kostiumów i stroje zastępcze.”
„Szkoda, że nie mogliście kodów po prostu przetransmitować” – burknął Bulwieć.
„Trzeba wpisać je na zewnętrznym terminalu” – wyjaśnił Zbyszko. – „Faktycznie, wywal ten czosnek.”
„To mamy takowy? Gdzie?” – żachnął się Ciećwierz.
„Czosnek czy terminal? Nie gadaj, otwieraj paszczę” – poleciła Jagienka.
Kilka minut później golusieńcy Bulwieć i Ciećwierz wkładali zgrzebne chłopskie stroje, a Zbyszko i Jagienka uruchomili mechanizmy autodestrukcji w niedźwiedzich egzoszkieletach. Z sykiem zaczęły się topić, a po kwadransie ich resztki wsiąkły w leśną glebę, pozostawiając jedynie lekką czosnkową woń.
„Gotowe, możemy wracać do dziupli z wehikułem czasu” – oznajmiła Jagienka.
„A co z nim?” – Zbyszko wskazał na leżącego bez ruchu nieszczęśnika w pancerzu. – „Etyka zakazuje nam zostawiać lokalsów w takim stanie. To może zmienić historię”.
„Eeeee tam, akurat… Zakuty łeb…” – zaśmiali się Bulwieć i Ciećwierz.
Ostatecznie jednak ustalono, że dwaj nieszczęśni ex-niedźwiedzie udadzą się z Jagienką do dziupli, zaś Zbyszko poczeka, aż „Zakuty łeb” oprzytomnieje.
Jak ustalili, tak zrobili. Przezorna Jagienka poleciła, by jej grupa weszła w tryb Predatora. Miała już dość przygód z tymi pechowymi doktorantami. Włączyli czapki-niewidki i znikli w leśnej gęstwinie.
Zbyszko czekał zaś, aż „Zakuty łeb” zacznie dawać oznaki życia.
Zaczęło się od gromkiego kichnięcia pod przyłbicą.
Potem Krzyżak zerwał z głowy hełm.
„Jak ja nienawidzę tych staroci!” – zamruczał.
„Jak się czujecie, panie?” – zapytał Zbyszko odpowiednio grzecznie.
„Jak rupieć!” – odparł Krzyżak.
„Co wam się przytrafiło?” – Zbyszko udawał oczywiście, że nie wie.
„Nigdy nie uwierzysz, dobry człowieku!”
„Doprawdy?”
„Napadły mnie niedźwiedziołaki!”
Straumatyzowany „Zakuty łeb” opowiedział Zbyszkowi, jak jadąc przez puszczę wypatrzył parę niedźwiedzi. Najdziwniejsza rzecz: wydawało mu się, że go śledzą. Próbował je zgubić. Wystraszony, strzelił nawet z kuszy, ale cięciwa zamokła w podróży i słabo niosła. Chybił. Bełt ledwo się wbił – i to w mniejszego zwierza. Potem niedźwiedzie zaczęły krzyczeć po ludzku, co wystraszyło rumaka. Jeden chyba palił fajkę, ale to już musiała być wizja pod wpływem szoku, inaczej być nie może. Rycerz runął na ziemię, a potem pamięta już tylko swoje kichnięcie.
Była to opowieść odrobinę różniąca się od wersji wydarzeń, którą prezentowali później w raporcie Bulwieć i Ciećwierz, a której Zbyszko był w tym momencie nieświadomy.
„Czyli byliście panie w podróży?” – spytał naukowiec z miną wiejskiego głupka.
„Ba. Do samego wielkiego mistrza Albrechta” – odparł „Zakuty łeb”.
„Mam ja szczęście, że trafiłem na kogoś tak zacnego” – Zbyszko skłonił się w pas.
„Eee tam…” – machnął ręką „Zakuty łeb”. – „Niedługo to wszystko będzie bez znaczenia.”
„Jak to?”
„Tak to” – odparł rycerz, zdzierając z siebie ciężką zbroję. – „Ot, z nami będzie to samo”.
„O, Najświętsza Panienko” – wzdrygnął się Zbyszko, zgodnie z nakazem epoki. Zresztą Najświętsza Panienka jest w porządku, zawsze trzymała z ubogimi.
„Najświętsza Panienka też pójdzie w odstawkę” – wysapał „Zakuty łeb”.
„To robi się ciekawe”, pomyślał Zbyszko i ukradkiem włączył nagrywanie. – „Co to znaczy, panie?”
„I tak nie zrozumiesz, prostaczku” – sapnął rycerz.
„Zapewne.”
„Ale powiem ci. W nagrodę. Może coś sobie zapamiętasz na przyszłość” – „Zakuty łeb” zajrzał mu w oczy. Nie wiedział jak bardzo trafił ze swoją diagnozą. Przyszłość stała przed nim właśnie twarzą w twarz. – „Nadchodzą wielkie zmiany. Koniec z Zakonem Krzyżackim. Koniec z płaszczami z krzyżem, leżeniem plackiem w kościele i celibatem.”
„Jak to?!”
„Lada rok porzucamy dawne życie.”
„A co na to ojciec święty?”
„Kończymy z nim.”
„ Ale jak to?”
„Przyjmujemy nową wiarę, szerzoną przez Marcina Lutra” – odparł z dumą „Zakuty łeb”.
„Nową? Przeca mówią, że to herezja…”
„Oooo, zdziwiony jestem, że ty, prosty człeku, cokolwiek o tym wiesz” – rycerz łypnął na Zbyszka dziwnie. – „Żadna herezja. Prusy przestaną być państwem zakonnym, a staną się świeckim. Nie trzeba będzie święceń, by rządzić. Nawet ty będziesz miał szansę. Hehe, powiedzmy, tak radzi mówić komtur Balzer von Owitz. Tak czy owak, to jedyna szansa, byśmy przetrwali. Ludzie się burzą, nieprzyjaciele dookoła. Koniec ze słuchaniem papy z Rzymu, który i tak słabo nam już pomaga. Nasz wielki mistrz Albrecht zostanie świeckim księciem. Zreformowanym!”
„A jego wysokość cesarz na to pozwoli?”
„Nim też się nie przejmujemy, jako i on ma nas już w nosie. Najgorsze, że trzeba się dogadać z Polakami i Litwinami… „
„Zakuty łeb” gadał, a Zbyszko słuchał jego opowieści o tym, jak podupadła rycerska korporacja ma zamienić się w sprawne państwo, prawie jak nasze, ekosocjalistyczne! Z poddanymi mówiącymi wieloma językami, mającymi uczyć się, wyznawać nową wiarę. Ze starym-nowym władcą, który będzie miał protektora w osobie króla z Krakowa, z którym niedawno jeszcze walczył. Bo po co walczyć, jak można budować pokój.
„Ciekawy przykład rewitalizacji korporacji”, pomyślał Zbyszko, „Chyba nie ten zakuty łeb pierwszy na to wpadł… i jaka wizja przyszłościowa…”
W tym momencie coś zaszeleściło mu koło ucha. Machnął ręką, odganiając się od domniemanej muchy – i przypomniał sobie o Jagience w czapce niewidce. Tak, to na pewno była ona. Niewidocznie stałą i czymś go wachlowała.
„Pssst. Nie widzę, czym tam machasz” – wyszeptał najmniej teatralnie jak umiał. Nie musiał się wysilać, „Zakuty łeb” zajął się poszukiwaniem swojego spłoszonego wierzchowca.
„I dobrze, że nie widzisz, bo krew by cię zalała” – odszeptała równie nieteatralnie niewidzialna Jagienka. „Nasi współkoledzy tu nam zrobili niezły Goldman Sachs.”
„Coś jeszcze spieprzyli?”
„Ano spieprzyli grubo – wiesz, co zrobili, jak próbowali odzyskać kody?”
Zgubili w zachwycie, ale odzyskiwali w panice. Liczymy na dalszą wyrozumiałość szacownego grona wobec nierozważnych doktorantów, mimo że rzeczywiście ich działania mogły skutkować poważnym zamieszaniem czasowym. Wpisując różne losowe kombinacje spowodowali bowiem pojawienie się pewnej postaci z pewnym artefaktem w niewłaściwej czasoprzestrzeni. To tłumaczy też, czemu zaczęli okadzać się czosnkiem, zapewne dla zmylenia tropów grupy rycerzy, podążających za widmową damą, niosącą chorągiew, którą właśnie szeleściła Zbyszkowi koło ucha Jagienka.
„No co jeszcze zmalowali?” – zafrasował się Zbyszko. „Zakuty już nie wróci, chyba znalazł rumaka, bo słyszałem tętent tam w oddali.”
Jagienka zmaterializowała się brutalnie, powiewając rzeczonym sztandarem.
„O to zmalowali. Dama upuściła, pościg ścigał, misie zacierały ślady – a historia już skręciła w maliny, bo rycerze zapatrzyli się – w tę oto chorągiew.”
„W jakie maliny…” – wymamrotał Zbyszko i nagle zdał sobie sprawę z tego, co właściwie powiewa w dłoni koleżanki – „o święta Gajo, bogini życia…!”
Był to flaga Partii Korsarzy, z uśmiechniętą czaszka i piszczelami. Ani chybi aktywistkę z takim sztandarem, wyrwaną z demonstracji w 2020 roku, średniowieczne zakute łby wzięłyby za czarownicę roznoszącą zarazę. A to oznacza śledztwo, tortury, zeznania, stosik. A po nim kolejne i kolejne.
„Lepiej zmykajmy, bo wieści poszły w teren i zaraz w bibliotekach zakonnych zacznie się wertowanie »Młota na czarownice«. Nie prowokujmy kolejnych problemów”, westchnęła Jagienka.
„A co z aktywistką?”, zapytał Zbyszko.
„Ją już odesłałam do roku 2020. Kiedy minie szok, pomyśli, że to był tylko zły sen po przedawkowaniu rolek i seriali”, odparła Jagienka ze smutkiem kręcąc głową nad losem ludzi w tamtych ciemnych czasach.
A co z planowaną wspaniałą rewitalizacją korporacji rycerskiej i zakończeniem wojen? No cóż, tę piękną kartę historii wyniosło w przywołane przez Jagienkę maliny. (może tego szukały tam dwie romantyczne bohaterki: Alina i Balladyna? Warto zbada w przyszłym projekcie) Na ile to przykład smutnego prawa pechowych powstań i rewolucji na Wisłą, a na ile sprawka naszych doktorantów – Bulwiecia i Ciećwierza – to już oddajemy pod wnikliwy osąd Wysokiej Komisji.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.