Wsłuchując się w głos sadu
Z Joanną Szewczyk rozmawiamy o realiach sadownictwa, które preferuje bliższe naturze metody upraw.
Zielone Wiadomości: Studiowałaś na ASP, dlaczego dziś sprzedajesz jabłka? Czy to, że są to jabłka z upraw ekologicznych ma znaczenie?
Joanka Szewczyk: Studiowałam na Akademii przez kilka lat – fotografię i sztukę nowych mediów. Przez kilka kolejnych lat mieszkałam w Warszawie, pracowałam i działałam w organizacjach pozarządowych. Jednak w każdy wolny dzień wracałam na swoją rodzinną wieś – Ziemięcin. To takie silne biologiczne uwarunkowanie – zew wsi.
Gdzieś w okolicach 2009 roku ówczesny przewodniczący Partii Zielonych – Darek Szwed powiedział, że powinnam tam wrócić i działać. Że to moje przeznaczenie. I przez kolejny rok nosiłam to w sobie jak dziecko, aż w końcu oznajmiłam rodzinie, że wracam. Ale nie miałam pomysłu na to, w jaki sposób zarabiać na życie mieszkając na wsi.
Pewnego dnia w drzwiach naszej kuchni stanął wujek Andrzej, oparł się o futrynę i oznajmił, że ma w stodole 6 ton ekologicznych jabłek odmiany Golden Delicoius. Za 2 tygodnie mróz, nie ma ich gdzie sprzedać i zmarzną. Następnego dnia byłam w Warszawie na spotkaniu ludzi, którzy chcieli założyć wioskę ekologiczną. Opowiedziałam o tym, kończąc zdaniem – „Ratujmy Goldeny!”.
Po jakimś czasie z zaskakującą propozycją zadzwonił do mnie Maciek Reimann, zaangażowany w projekt wioski architekt z Warszawy. Zaproponował żebyśmy te jabłka kupili razem. Trochę się wahałam, ale w końcu zgodziłam się. I tak się zaczęło. Na początku totalna improwizacja i partyzantka – nie mieliśmy nawet pojęcia, ile to jest tona jabłek.
Ta nasza wspólna przygoda jabłkowa trwała 3 lata. Później się rozdzieliliśmy, ale działamy dalej. Owocami naszej współpracy są osobliwe linie produktów, które stworzyliśmy na bazie Goldenów, a później innych odmian. Maciej stworzył linię przetworów jabłkowych bez cukru, które znaleźć można pod marką „Rajman”. Smaży je na specjalnym piecu rakietowym, który sam zbudował. Oprócz sprzedaży jabłek bio w detalu, stworzyłam linię soków jednoodmianowych „Joanka”.
Czy to, że są ekologiczne, ma znaczenie? Ma. Pochodzę z rodziny chłopsko – inteligenckiej o tradycjach rolniczych. Od dwóch pokoleń większość z nas to właśnie sadownicy. Jabłka od wujka pochodziły z certyfikowanego ekologicznego sadu. A ja jestem na wskroś ekologiczna. Takie podstawy wyniosłam z domu rodzinnego. Taki eko-chrześcijański system wartości, w którym wzrastałyśmy z siostrą. Teraz ona zajmuje się uchodźcami, a ja jabłkami.
Darek miał rację – Ziemięcin i grójecczyzna to moje przeznaczenie. Zajmuję się tu głównie rozwijaniem swojej firmy, uprawą sadu, przetwórstwem i wspieraniem ekologicznych rolników z regionu.
ZW: A dlaczego wybrałaś BioBazar?
JS: BioBazar wybrałam z powodu przyjaznej atmosfery. Dziewczyny, które nim zarządzają, wystawcy przyjeżdżający z całej Polski, i wytrwali, wyedukowani i życzliwi konsumenci, tworzą razem wyjątkowy mikroklimat, który sprzyja rozwojowi przedsiębiorczości.
ZW: Czym się różnią jabłka ekologiczne od konwencjonalnych i dlaczego są droższe?
JS: Po pierwsze część jabłek, które mam w ofercie pochodzi z sadów, gdzie jest nieco mniejsza ilość nasadzeń drzew na hektar, niż w sadzie konwencjonalnym. Przez to drzewa te mogą rozwinąć silny system korzeniowy – są mniej narażone na czynniki atmosferyczne, takie jak susza i mróz, i nie wymagają silnego nawożenia. Możliwość głębokiego zakorzenienia wpływa korzystnie na smak i wartości odżywcze. Jabłko bywa mniejsze, ale ma bardziej zwarty miąższ i jest esencjonalne.
Po drugie w sadach, z których pochodzą nasze jabłka, nie ma nawadniania. Owoc często nie ma wymaganej objętości rynkowej, ale na rynku sprzedaży detalicznej wygrywa smakiem.
Wreszcie nawożenie mineralne – w zeszłym roku udało mi się namówić dwa gospodarstwa na zastosowanie mączki bazaltowej (skały wulkanicznej występującej w postaci pyłu), która stanowi bardzo cenne źródło mikroelementów. Zawiera ona pierwiastki, tj. mangan, cynk, miedź, bor, żelazo czy selen. Jest też bogata w krzemionkę, wzmacniającą odporność roślin na choroby i szkodniki. Owoce bogate w minerały są chętniej kupowane na rynku, ponieważ organizm ludzki instynktownie wybiera to, co jest dla niego lepsze.
Uprawa ekologiczna cechuje się o wiele mniejszym plonem. Plon w sadzie ekologicznym to ok. 10-30 ton na hektar. W sadach konwencjonalnych niektórzy osiągają 40-80 ton jabłek na hektarze. To już nie jest sadownictwo, tylko przemysł sadowniczy.
Drzewka rodzą tam już w drugim roku, mimo że ich gałęzie nie są jeszcze wystarczająca zdrewniałe, aby utrzymać owoce. Są przywiązane sznurkami do bambusowej tyczki, ta do druta, który idzie nad rzędem, ten z kolei do betonowych słupków na końcach rzędów, więc się nie łamią. Do tego daje się nawozy sztuczne i już mamy jabłka.
Na cenę produktu wpływają też wysokie koszty nawozów i środków ochrony roślin dopuszczonych do stosowania w rolnictwie ekologicznym. Jest ich w Polsce o wiele mniej niż np. w Niemczech czy we Włoszech.
Trzecia sprawa to pielenie i chwasty – nie wolno stosować herbicydów, które działają przez pół roku i dają wielką oszczędność. Zamiast tego zatrudnia się pracowników do pielenia lub obrabia sad np. glebogryzarką.
Czwarta sprawa to słabo rozwinięty system dystrybucji. Większość producentów nie ma gdzie sprzedać swoich owoców, bo rynek sprzedaży produktów bio praktycznie nie istnieje. Jak rolnicy już się gdzieś pojawią, to ceny dają wysokie, żeby w ogóle zarobić. Do tego dochodzi załamanie na rynku drobnego handlu, bo wypierają go sieci handlowe.
Dla małych producentów – czy to bio, czy konwencjonalnych – sytuacja na rynku będzie coraz trudniejsza.
Wielu sadowników których znam chętnie przestawiłoby się na uprawę ekologiczną, bo to dla nich samych byłoby zdrowsze. Fakty są jednak takie, że na ten moment nie mieliby tych owoców gdzie sprzedać w cenie, która umożliwiłaby im utrzymanie się z takiej uprawy.
ZW: Kto kupuje owoce i soki ekologiczne? Czy opinia, że są to tylko raczej zamożni ludzie, jest zgodna z prawdą?
JS: Z pewnością jest duża grupa osób zamożnych. Ale gdy obserwuję swoich klientów, to przede wszystkim są to ludzie świadomi. Zamiast wydawać pieniądze na leczenie, wolą ekologiczne jedzenie. Zadają dużo zaawansowanych pytań. To są wymagający klienci i żadna eko-ściema z nimi nie przejdzie.
Często muszę się tłumaczyć, czemu jabłka na takie ładne, że wyglądają podejrzanie. Mówię wtedy zgodnie z prawdą – to, co przywozimy na bazar stanowi zaledwie 10-30% jabłek, które wyrosły na drzewie. To wyselekcjonowane, najładniejsze okazy, w dodatku ręcznie przez nas wypolerowane przed sprzedażą. Reszta idzie do przetwórstwa.
Wiele osób kupuje oszczędnie i to jest wartościowy trend – kupują mało, ale drogo i zdrowo, jedzą racjonalnie, nie marnują jedzenia ani pieniędzy. Żywność bio kupuje dużo kobiet w ciąży oraz rodziców z dziećmi. Ale właściwie ta grupa jest bardzo różnorodna i prezentuje cały przekrój społeczny.
Według mnie największą barierą jeśli chodzi o dostępność produktów ekologicznych w naszym kraju jest dysproporcja między ich ceną a tym, ile przeciętny obywatel zarabia. W krajach zachodnich ta różnica jest dużo mniejsza.
ZW: Czy wielu sadowników uprawia owoce ekologiczne? Jakie warunki muszą spełnić?
JS: Bardzo niewielu. Sadownictwo samo w sobie jest trudne, a sady narażone na wiele chorób – szczególnie gdy występują jako monokultura na danym obszarze. Przyroda nie lubi monokultury.
Wspomniałam już o słabo rozwiniętym systemie sprzedaży bioproduktów. Branża w ogóle nie jest skonsolidowana, więc nie ma skąd czerpać informacji o rynku czy metodach produkcji. Ta sytuacja prowadzi do tego, że na rynku produktów bio są w stanie przetrwać tylko najsilniejsi, najwytrwalsi i najbardziej przedsiębiorczy producenci.
Warto dodać, że nie każdy rolnik i przetwórca chce się zajmować sprzedażą bezpośrednią, bo zwyczajnie nie ma na to czasu albo siły. Nie ma co podnosić dzwonu na handlarzy czy pośredników, bo bez nich tej żywności na rynku byłoby mniej.
Warunki odstraszają – w kwestiach formalnych trzeba złożyć wniosek do jednostki certyfikującej rolnictwo ekologiczne, akredytowanej przez Ministerstwo Rolnictwa, a następnie razem z doradcą rolno-środowiskowym przygotować plan gospodarstwa. Przez trzy lata trwa okres konwersji, czyli przestawiania gospodarstwa na model ekologiczny, dopiero w czwartym roku otrzymuje się certyfikat. W wybranych gospodarstwach (tam, gdzie istnieje ryzyko stwierdzenia pozostałości nawozów sztucznych czy środków ochrony roślin) pobiera się próbki gleby i owoców.
Rolnik dostaje (bardzo ograniczony w naszym kraju) wykaz środków ochrony i nawożenia, które może stosować. Sad ekologiczny to taki wywrócony do góry nogami model współczesnego sadownictwa. Opiera się przede wszystkim na profilaktyce i budowaniu odporności rośliny. Tak, jak w przypadku zdrowego stylu życia człowieka, tak i w sadzie.
ZW: Gdzie można się nauczyć sadownictwa ekologicznego?
JS: Mam tu swój drobny sukces. Gdy dowiedziałam się, że w Grzybowie pod Warszawą powstaje pierwszy w Polsce Uniwersytet Ludowy Rolnictwa Ekologicznego, w którym zajęcia praktyczne prowadzić będą sami rolnicy, namówiłam zaprzyjaźnionego rolnika, żeby aplikował i uczył ludzi eko-sadownictwa.
Mam z tego powodu dużą satysfakcję. Nie dalej jak w maju był z innymi rolnikami–edukatorami na wyjeździe studyjnym w Szwajcarii, gdzie poznawali jak działają uniwersytety ludowe. Zwiedzali też gospodarstwa sadownicze. Tam, jak mówił, „wszystkie gospodarstwa kręcą się wokół krowy i jej kupy” (śmiech). Każde gospodarstwo ma przynajmniej kilka krów, które służą do „produkcji” nawozów. W sadzie krowa pełni też rolę żywej kosiarki.
Ja sama uczę się sadownictwa u podstaw – od innych rolników, czytając książki i branżowe czasopisma, rozmawiając z kolegami sadownikami, ze starszymi rolnikami, obserwując różne sady, jeżdżąc na spotkania dla rolników ekologicznych oraz… wsłuchując się w głos sadu. Na co dzień łażę po tej ziemięcińskiej ziemi i cieszę się, że tu jestem.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.