Klimat: widok ze śmietnika
Nasi pradziadkowie i prababcie śmieci nie mieli. Ubrania się nosiło międzypokoleniowo, gdy się przecierały – nicowano, przerabiano na dziecięce, na ścierki. Jedzenia się nie wyrzucało, popiół wysypywało na grządki. Rzeczy przechodziły z pokolenia na pokolenie i się szybko nie rozpadały, bo nie były z masowej produkcji. Rynek, każący zmieniać samochody co kilka lat i bluzeczki co sezon, jeszcze się nie narodził. A potem poszło z górki – za dużo rzeczy, by je trzymać, masowa produkcja rzeczy, które muszą być z definicji nietrwałe, darmowe foliówki i każdy produkt w trzech warstwach folii, papieru i nie wiadomo czego jeszcze. Zanim zaczęła się moda na meble po dziadkach i wydziergane ręcznie skarpetki, pojawił się problem śmietników.
Najpierw po prostu były. Potem zaczęły być przepełnione. I były jeszcze śmierdzące zsypy w wieżowcach. I śmieci podrzucane do lasu, po tym jak wprowadzono opłaty i sprywatyzowano wywóz śmieci. Pomysł, by coś z tym zrobić, skierowano do młodego pokolenia. Oni do domu ze szkoły wrócą, i dziadkom przekażą, że plastik – tu, a odpady organiczne – tam. I jak raz w roku pobiegają z workami na śmieci po okolicznym skwerze, to może zastanowią się, zanim rzucą tam kolejną puszkę, butelkę, kartonik. Choć przecież starsi od zawsze segregowali torby po cukrze i słoiki, za opakowania szklane dostawali parę groszy na skupie, a do szkoły znosili makulaturę.
Dziś, gdy panuje nadprodukcja odpadów, segregacja śmieci i edukacja w tej dziedzinie są niezbędne. Ustawa śmieciowa jest absolutną koniecznością, jednak jej wprowadzenie spowodowało silny opór. Dlaczego tak się stało?
Opory i protesty mieszkańców nie brały się znikąd, tylko z imperatorskiego stylu wprowadzania wszystkich decyzji władzy, także tej o śmieciach. To sposób komunikacji, skrajnie lekceważący mieszkańców i niepozwalający im dojść do głosu – lub wręcz brak jakiejkolwiek komunikacji – odpowiada za ludzkie protesty i niezgody.
Dyskurs władzy od lat mówi „lud jest ciemny i nie chce segregować”. Władza każe, lud ma się podporządkować. W moim pojemniku segregacyjnym wciąż straszą obierki w folii, a butelki puste w niesegregacyjnym – lud olał dekret i robi coś władzy na złość? Bo tak długo, jak segregacja jest kolejnym „carskim dekretem”, nawet pod groźbą kary my się władzy nie damy.
Gorzej z segregacją przez instytucje: mimo drastycznego wzrostu opłat publiczne instytucje nie segregują. Papier z miejskiej administracji trafia do pojemnika na odpady organiczne, liście sprzątane z chodnika przez wynajętą przez miasto firmę do pojemnika na surowce. Mieszkańcy widzą, że dekret obowiązuje jedynie maluczkich – władza jest ponad prawem. To komunikat, że w rzeczywistości wcale nie chodzi o jakąś segregację, ekologię, zrównoważony rozwój czy jakość życia w mieście.
W Łodzi miejska legenda o śmieciarkach, które wywożą wszystko jak leci, ożyła za sprawą lokalnej dziennikarki. Wioletta Gnacikowska zapytała o los pakowanych do jednego wozu śmieci różnego rodzaju, i otrzymała standardową zapewne odpowiedź, że segregacja nastąpi na „wysypie”. Wysypisko obsługujące łódzkie Bałuty jest w Krośniewicach, sortownia w Kutnie, a kompostownia, do której powinny trafić mokre odpady organiczne, w Łodzi – napisała w łódzkim dodatku „Gazety Wyborczej” z 12 października 2013 r. Czy warto śmieci z Łodzi wozić 80 kilometrów do Kutna, stamtąd do Krośniewic 16 kilometrów, i niemal setkę z powrotem do łódzkiej kompostowni? – pyta dziennikarka w imieniu mieszkańców. I podobnie jak mieszkańcy żądający rzetelnej polityki śmieciowej nie uzyskuje żadnej odpowiedzi, poza biurokratycznymi wykrętami firmy wybranej przez miasto.
Ustawa śmieciowa ma więcej ofiar. Nagła zmiana zasad wycięła z rynku jednych, wpuściła innych. Działalność musieli zamknąć byli pracownicy miejskich służb oczyszczania, którzy na skutek poprzedniej reformy – zlecania usług w przetargu – zostali zmuszeni do samozatrudnienia, zakupu na kredyt często śmieciarek, i wrócili do punktu wyjścia, zwalniając tych, których po drodze zatrudnili.
Wśród ekonomicznie zmotywowanych mieszkańców zwiększył się nie tylko trend do zamykania śmietników, ale i niechęć wobec tradycyjnej bezpłatnej segregacji dokonywanej dotąd przez tzw. „nurków”. Ekonomizacja ekologii na usługach ustawy śmieciowej boleśnie uderzyła w solidarność społeczną i tradycyjne wartości, niezezwalające na marnowanie czegokolwiek, i każące niepotrzebne a przydatne jeszcze rzeczy dzielić z innymi. Wraz ze śmieciową rewolucją zniknęły przydomowe wystawki, nieregulaminowe pojemniki na suchy chleb, kartony na sterty reklam i stare czasopisma, worki z czystymi ubraniami – z których żyli „nurkowie”, ale i korzystali mieszkańcy. Teraz „graty” chcą odbierać od nas firmy, które na tym zarabiają, więc odbierają tylko to, co im się opłaca. Wraz z podporządkowaniem gospodarki odpadami rachunkowi ekonomicznemu w przeszłość odeszła tradycja dzielenia się z potrzebującymi współgrała z oszczędnością, przekazywaniem rzeczy dalej, szacunkiem dla ich wartości, trwałości.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.