Zazielenianie światowego handlu
Aby wydobyć się z biedy, kraje rozwijające się potrzebują handlu i eksportu. Aby chronić miejsca pracy i ograniczać emisje CO2, musimy wspierać bardziej samowystarczalną i „zlokalizowaną” gospodarkę. Zielona polityka handlowa musi umiejętnie łączyć protekcjonizm z internacjonalizmem.
Wielu z nas marzy o bardziej samowystarczalnej i „zlokalizowanej” gospodarce, gdzie w ramach danego kraju konsumujemy wyłącznie te dobra, które sami wytwarzamy. Może się to wydawać właściwe nie tylko ze względu na znaczenie lokalnych miejsc pracy, ale także z uwagi na konieczność ograniczenia emisji CO2. Choć to pociągająca idea, musimy sobie postawić pytanie, czy jest to słuszne z punktu widzenia sprawiedliwości społecznej oraz zielonej tradycji łączenia lokalizmu z internacjonalizmem.
Dlaczego kraje rozwijające się potrzebują handlu?
Na początek garść faktów. Niemal 3 miliardy ludzi żyją za mniej niż 2 dolary dziennie, 840 miliony są niedożywione, 1 miliard nie ma dostępu do czystej wody, a 2 miliardy do urządzeń sanitarnych. Jestem pewna, że ze względu na zasadę sprawiedliwości społecznej zgodzimy się, iż w krajach rozwijających się konieczny jest ogromny wzrost dochodów, tak aby mogły one osiągnąć akceptowalny poziom życia.
Aby wydobyć się z biedy, kraje rozwijające się muszą zainwestować w infrastrukturę – od wodociągów po kanalizację. Musi wzrosnąć wydajność każdego człowieka, co oznacza nie tylko wytwarzanie większej liczby dóbr, ale i wytwarzanie tych dóbr, na których można dobrze zarobić. Oznacza to konieczność inwestowania w edukację, technologię oraz badania i rozwój. To wszystko wymaga znacznych nakładów kapitału. Jego źródłem może być albo pomoc międzynarodowa, która uzależnia i sprzyja korupcji, albo większa gospodarka, dająca większe wpływy z podatków. Potrzebna jest także wymiana międzynarodowa, umożliwiająca zakup dostępnych już technologii. Rynki i eksport mają tu decydujące znaczenie.
Doświadczenie krajów, którym udało się skutecznie zwiększyć swe dochody, obejmuje wzrost gospodarczy napędzany eksportem. W wielu wypadkach wiązało się to z przejściowym stadium protekcjonizmu – w okresie, gdy nowe gałęzie przemysłu dopiero raczkowały. Np. w Japonii rząd najpierw chronił w czasie wojny powstający krajowy przemysł ciężki, a następnie przestawił się na eksport, co przyniosło wysoki wzrost gospodarczy. Podobnie Chiny: po okresie gospodarczego zamknięcia zaczęto eksportować na rynki światowe, a dochody Chińczyków poszły w górę – aczkolwiek wciąż pozostają niewysokie, na poziomie ok. 5 tys. funtów rocznie.
Wolny handel czy sprawiedliwy handel?
Trudno jednak nie zauważyć, że w ostatnich latach handel okazał się dobrodziejstwem dla krajów bogatych, a nie dla biednych. W krajach trzeciego świata przemysł wytwórczy plajtuje, w miarę jak rynki są na siłę otwierane, a usługi komunalne sprzedawane zachodnim ponadnarodowym korporacjom. Pełna zgoda. Podobnie jak Stiglitz w książce Fair Trade: Szansa dla wszystkich, uważam że obecny system nie jest ani wolny, ani sprawiedliwy. Unia Europejska i USA wciąż – wbrew podpisanym przez siebie umowom – utrzymują cła na wiele dóbr pochodzących z biednych krajów. Te cła często dotyczą produkcji przemysłowej, co blokuje rozwój wytwórczości w tych krajach.
Autentycznie sprawiedliwy system handlu nie może w żadnym razie oznaczać otwarcia wszystkich rynków na jednakowych warunkach. Kraje, które nie rozwinęły jeszcze u siebie sektorów, gdzie stopa zwrotu pozostaje wysoka, bądź nawet rośnie w miarę wzrostu produkcji, potrzebują szansy na ich rozwinięcie. Dokładniej wyjaśniają to w swoich książkach autorzy tacy jak Ha-Joon Chang (The Bad Samaritans) czy Erik Reinhert (Why rich countries get richer, and poorer countries get poorer).
Jak to?! – możecie spytać. – Więc Europa ma otwierać swoje rynki dla innych i nie oczekiwać z ich strony żadnej wzajemności? Warto tu zwrócić uwagę na trzy kwestie.
Po pierwsze, jest to po prostu często ignorowana zasada historycznej sprawiedliwości. Historia zachodniego kolonializmu obejmuje zniszczenie przemysłu w wielu rozwijających się krajach. Kiedy Robert Clive i Kompania Wschodnioindyjska pojawili się w Bengalu, była to zamożna część świata, z dobrze rozwiniętym przemysłem tekstylnym. Niewiele czasu było trzeba, aby kraj zaczął cierpieć nieznany tam dotąd głód, a po paru dekadach importował już tekstylia z Zachodu. To tylko jeden z wielu przykładów.
Po drugie import przedmiotów, które zostały wyprodukowane taniej gdzieś na świecie, jest dla nas korzystny. Np. Chiny mogą wytwarzać panele fotowoltaiczne po niższych kosztach niż my. Koszty produkcji paneli są obecnie wysokie, więc jeśli jakiś kraj dzięki niższym kosztom pracy jest w stanie wytwarzać je taniej i tym samym zwiększać ich dostępność, powinniśmy z tego korzystać.
Po trzecie zaś istnieje problem stabilności społecznej. Wzrost dochodów i zatrudnienia w krajach trzeciego świata zmniejsza presję, która często prowadzi do konfliktów lub wojen. Redukuje ludzką potrzebę, by uciec z kraju w poszukiwaniu chleba lub schronienia przed wojną domową.
Trudne pytania
Pozostaje jednak parę trudnych pytań. Kluczowe brzmi: jak zapewnić przy tym pełne zatrudnienie i godziwy zarobek u nas na miejscu? Moim zdaniem potrzebujemy bardziej aktywnego rządu, który zadbałby o rozwój newralgicznych sektorów, np. zielonych gałęzi przemysłu, w tym przede wszystkim energii z fal morskich i wiatru.
Musimy też zadbać o to, by nie importować dóbr na koszt szerszego środowiska. Wydaje się w pełni uzasadnione, aby w przy ustalaniu ceł uwzględniać koszty ekologiczne ponoszone przez kraje Trzeciego Świata (zużycie wody) czy przez cały świat (emisje CO2). Opowiadałbym się więc za zdecydowanym zwrotem w kierunku szerszego zastosowania ceł i barier handlowych, aby ograniczyć import, który może być naprawdę szkodliwy dla środowiska, albo przynajmniej do niego zniechęcić. Nie będzie to łatwe, biorąc pod uwagę ryzyko podważenia tego przez inne kraje na gruncie światowego prawa handlowego. Warto jednak wprowadzić ten pomysł do debaty publicznej, aby zażegnać najgorsze efekty zglobalizowanego handlu.
Jakkolwiek atrakcyjny wydawałby nam się pomysł przejścia na system, w którym wszyscy sami wytwarzamy własną żywność i własne dobra użytkowe – i choć może to stanowić część rozwiązania – to moim zdaniem potrzebujemy utrzymywać związki handlowe z innymi krajami. Nie tylko ze względu na historyczną sprawiedliwość, ale także dla dobra nas wszystkich. Powinniśmy starać się robić to w sposób, który bierze pod uwagę zagrożenia i szkody dla środowiska. Pozostaje oczywiście szersze pytanie, czy będziemy z czasem umieli przestawić się na system ekonomiczny mniej bezwzględny, w mniejszym stopniu oparty na rywalizacji. Oznaczałoby to mniej handlu w ogóle. To długofalowy pomysł, który warto już teraz rozwijać.
Artykuł ukazał się na stronie magazynu Green World. Przełożyła Irena Kołodziej.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.