Ani Obama, ani Romney
Obrońca praw konsumenckich oraz były kandydat w wyborach prezydenckich w USA, Ralph Nader, tłumaczy, czemu nie startuje tym razem i kogo chciałby widzieć w wyścigu do Białego Domu.
W r. 2008, kiedy początkujący senator z Illinois obdarzony talentem oratorskim i bogatą biografią porywał serca miliony Amerykanek i Amerykanów, niezależnie od wieku, koloru skóry, zamożności czy wręcz poglądów, w powietrzu wyczuwało się atmosferę zmiany. Ralph Nader nie kupował tej narracji.
Zaprawiony w tropieniu i ujawnianiu przez blisko pół wieku korporacyjnych i rządowych skandali, Nader po raz kolejny ubiegał się wóczas o urząd prezydencki, jeżdżąc po kraju i dyskutując z ludźmi. Mówił o politycznym klinczu systemu dwupartyjnego, potrzebie podniesienia płacy minimalnej, zakończeniu wojen w Iraku i Afganistanie, finansowaniu kampanii, reformie podatków oraz ubezpieczeń społecznych, ograniczeniu wpływu wielkich pieniędzy na politykę, renegocjacji międzynarodowych porozumień handlowych prowadzących do uciekania miejsc pracy z USA, poprawie ochrony środowiska w kraju… Lista tematów była imponująca.
Ludzie rozczarują się Obamą, przekonywał Nader. Jego przewidywania z 2008 r. okazały się prorocze. Dziś miliony dawnych wyborców Obamy, w dużej mierze tworzących rdzeń poparcia Partii Demokratycznej, nie uznaje borykającego się z przeszkodami prezydenta za postać, która ucieleśniałaby ich ideały. W zbliżających się wyborach zależy im najwyżej na tym, by zapobiec wygranej Kandydata Tej Drugiej Partii.
Nader został uznany przez tygodniki „Time” i „Life” za jednego ze stu najbardziej wpływowych Amerykanów w XX w., a przez „The Atlantic” – w amerykańskiej historii. Wciąż jednak musi odpierać zarzuty, że to przez niego Al Gore przegrał wybory prezydenckie w 2000 r. Nader zdobył wówczas 97 tys. głosów na Florydzie – w stanie, w którym George W. Bush wygrał z ówczesnym wiceprezydentem różnicą 543 głosów. Nader wskazuje jednak, że na Florydzie za Republikaninem opowiedziało się ćwierć miliona wyborców Demokratów, a gdyby Gore nie stracił swego macierzystego stanu Tennessee, toby wygrał. Nie mówiąc już o takiej błahostce, jak to, że zwycięstwo Busha to w dużej mierze efekt przyjętego niewielką większością (5-4) orzeczenia Sądu Najwyższego, a sędziowie głosowali zgodnie z interesem partii, której zawdzięczali nominację.
Tym razem Nader nie kandyduje, ale obserwuje prezydencki wyścig z niesłabnącą uwagą. W jednym z postów na stronie Nader.org domaga się od kongresmenów zwiększenia płacy minimalnej, co Obama obiecywał zrobić do 2010 r. Jego apel w tej sprawie podpisała m.in. Barbara Ehrenreich, Noam Chomsky czy Cornel West.
Co ma Nader do powiedzenia o tegorocznym wyścigu prezydenckim?
AlterNet: Nie startujesz tym razem, ale wyraziłeś opinię, że chciałbyś kogoś kandydującego z progresywnym programem. No więc mamy kandydatkę Partii Zielonych, która jednak – jeśli do listopada nic się nie zmieni – nie przebije się. Nie ma nikogo na miarę Ralpha Nadera, który mógłby zdobyć poparcie społecznych autorytetów, uwagę mediów czy pieniądze, albo chociaż zaznaczyć swój ślad w powszechnej świadomości. Czy jest zatem jakiś sposób, by osoby o postępowych przekonaniach mogły wyegzekwować od Obamy realizację obietnic, tak by musiał przejmować się opinią lewicowych wyborców, a nie tylko grupą niezdecydowanych wyborców w stanach, w których zapowiada się zażarty wyścig?
Ralph Nader: To prawda, jest taka kandydatka – to Jill Stein. Zna się na zdrowiu, skończyła stosowne studia na Harvardzie i pracowała w swym zawodzie. Jest bardzo inteligentna i dobrze reprezentuje zielony program. Większość poglądów Zielonych, gdyby przeprowadzić porządne sondaże, cieszy się popraciem większości społeczeństwa. Większość Amerykanek i Amerykanów chce godnej płacy i naprawdę powszechnej ochrony zdrowia. Ludzie chcą też pocągnięcia do odpowiedzialności przestępców z wielkich korporacji – wszystko to, o czym można przeczytać na mojej stronie internetowej.
Problemem małych partii są systemowe przeszkody, takie jak obecność ich kandydatów na kartach wyborczych – każdy stan ma własne reguły w tym zakresie – ale też wrogość ze strony dwóch największych partii, brak pieniędzy i zainteresowania mediów. Dodajmy wykluczenie z telewizyjnych debat. Wszystko to tworzy tworzy zaklęty krąg – co oczywiście nie oznacza, że nie można na nich zagłosować.
AN: Będziesz zatem głosował na Zielonych?
RN: Albo na kandydata Partii Sprawiedliwości (Rocky’ego Andersona, byłego burmistrza Salt Lake City).
Po co głosować na zbrodniarza wojennego? Po co oddawać głos na kogoś, kto chce być jeszcze większym zbrodniarzem wojennym? Na cóż ponownie głosować na kogoś, kto zdradził wszystkie swoje obietnice i zawiódł pokładane w nim nadzieje? Obama pogwałcił prawa federalne, traktaty międzynarodowe oraz Konstytucję – wysyła bezzałogowe drony we wszystkie zakątki świata, zabija tych, na których śmierć ma ochotę. Nadal doświadczamy podsłuchów i nadzoru bez zgody sądu, nadal działa też Guantanamo. A mimo to ludzie będą na niego głosować, bo nie mają na kogo? Dochodzimy do momentu, gdy obaj główni kandydaci są równie źli. Obama zrobił wszystko, co zrobiłby Bush – a nawet więcej. Nawet za Busha drony nie zabijały amerykańskich obywateli.
Motyw „mniejszego zła” bez postawienia sobie warunków brzegowych staje się pułapką. Postępowa inteligencja co chwila zmaga się z tym problemem, część z nich z tego powodu zostanie w domach podczas wyborów. Powiedzcie dość! Zagłosujcie na Zielonych, na Partię Sprawiedliwości, dopiszcie na karcie wyborczej swojego kandydata! Nie wierzę, by zostawanie w domu dokądkolwiek prowadziło.
AN: Nadal uważasz, że dwie główne partie są do siebie zbyt podobne?
RN: Są do siebie nieznośnie podobni. Dzisiejsi Demokraci są na prawo od wczorajszego lewego skrzydła Republikanów. Opuścili świat pracy, porzucili osoby biedne. Mają identyczne podejście do międzynarodowych porozumień handlowych. Nie kiwnęli palcem w sprawie podniesienia płacy minimalnej. Wydłużyli czas obowiązywania wprowadzonych za Busha cięć podatkowych dla bogatych. Obama nie walczy o to, w co wierzy.
AN: Czyli jego prezydenturę należy nazwać porażką?
RN: Koszmarną porażką. Nie ma ani jednej kultury na świecie, w której obietnice mają większe znaczenie niż czyny. Tymczasem w Ameryce mamy charyzmatycznego lidera i są tacy, dla których jego słowa są ważniejsze od tego, co robi. Tak samo z Romneyem – może powiedzieć cokolwiek i nikt nie zada sobie trudu, by sprawdzić wiarygodność jego twierdzeń. Większość wyborców nie odrabia pracy domowej. Swoje polityczne poglądy dziedzicząpo rodzicach. Głosują na Republikanów, bo tak robili ich rodzice i dziadkowie. Są podatni na retorykę – co jest jasne, jeśli nie zajmujesz się sprawami, o których mowa.
Pewnego dnia zobaczyłem w CNN, jak ludzie pytani są przez stację o Paula Ryana. Na pytanie o powody głosowania na niego jedna z osób stwierdziła, że to z powodu jego „konserwatywnych wartości”. Taki jest właśnie przekaz Ryana. Ale ma on też drugą twarz – to korporatysta, a nie żaden konserwatysta. Jego plan budżetowy nie ma szansy zbić deficytu budżetowego do r. 2040.
AN: Co to znaczy „korporatysta”?
RN: Tak nazywam chciwych kapitalistów – powiększają rząd po to, by służył interesom wielkich korporacji. To fuzja wielkiego biznesu z wielkim rządem, w którym ten drugi ma za zadanie służyć temu pierwszemu.
Niestety – sztab Ryana dba o to, by miał wizerunek konserwatysty i dzięki temu tak też bywa nazywany w mediach. Są one dziś w tak fatalnej kondycji, że nie są nawet w stanie zadać pytania, które nie pochodzi z ogłoszeń prasowych i konferencji sztabów. Nie dbają o to, by poszerzyć pole dyskusji.
Wyzwałem Ryana na debatę w sprawie jego planu budżetowego. Po trzech próbach kontaktu w końcu się odezwali, odpowiadając, że dziękują za moje zainteresowanie, ale „pan Ryan jest obecnie bardzo zajęty”. Do Obamy napisałem ponad 30 listów. Pisałem do Michele, pytając ją o to, w jaki sposób mogę skontaktować się z jej mężem. Jej asystent odpisał mi tylko, że „bardzo dziękuje”.
Demokratyczni wyborcy muszą zacząć stawiać sprawy twardo. Związki zawodowe i organizacje społeczne muszą zacząć podnosić roszczenia i domagać się uwagi w sprawach, o których mówią. Słyszały już miliony razy, że Demokraci są „mniejszym złem”. Jeśli społeczeństwo nie zacznie żądać uwagi, straci jakiekolwiek karty przetargowe i będzie traktowane jeszcze gorzej. Poszczególne grupy będą uznawane za „żelazny elektorat” i nie będą zdolne stworzyć siły przeciwważnej wobec interesów wielkich korporacji. Tak samo będzie z Latynosami i Afroamerykanami. Czarna społeczność została przez Obamę całkowicie zignorowana i poza pojedynczymi osobami, takimi jak Tavis Smiley czy Cornell West, nikt mu tego nie wypomniał. Wyobraźmy sobie, że zrobiłoby to setki liderów i liderek tejże społeczności – czy mógłby sobie pozwolić na ich zignorowanie? Tymczasem wielu liderów grup, o których mówiłem, nie ma szacunku do samych siebie i do siły, jaką mają w wyścigu prezydenckim. Mówią Obamie, że nie opuszczą go niezależnie od okoliczności i nie będą „nękać” go żądaniami realizacji jego wyborczych obietnic, takich jak podwyżka płacy minimalnej. To fałszywa ścieżka.
AN: Zeznania podatkowe Romneya powinny być obiektem publicznej debaty?
RN: Tak – nie jest przecież zwykłym płatnikiem podatków. Wiemy na pewno, że korzystał z rajów podatkowych. Był znany ze swojego uchylania się od amerykańskiego fiskusa. Nie może liczyć nawet na założenie niewinności. Jako kandydat powinien ujawnić wszystko. Choć bronię prawa do prywatności i nieujawniania zeznań podatkowych, w tym przypadku – wiedząc o jego przeszłości – sądzę, że powinien je ujawnić.
Niestety, nie przykłada się do tej kwestii wiele uwagi. Również to, w jaki sposób Romney dorobił się swego majątku, nie kosztuje go miliony głosów. Mamy do czynienia z amatorem rajów podatkowych, podżegaczem wojennym, niszczącym miejsca pracy, walczącym z płacą minimalną i związkami zawodowymi, niewierzącym w zmiany klimatu i wspierającym projekt budżetu Ryana, który opodatkowałby wszystko poza korporacyjnymi interesami.
AN: Czemu nie startujesz w tym roku?
RN: To nie miałoby sensu. Już to robiłem – prezentowałem swoje plany, a i tak wybierano „mniejsze zło”. Nawet jeśli zdarzało mi się zdobywać 5% w sondażach, przychodził dzień wyborów i dostawałem mniej niż 1%. Udokumentowaliśmy przeszkody, z którymi stykają się kandydaci mniejszych partii, proponowaliśmy alternatywy. Nie możemy osiągnąć już nic więcej. Nie możemy nawet liczyć na zainteresowanie prasy, wykraczające poza pojedynczy materiał raz na kilka miesięcy.
AN: Nadal mówi się o tym, że to przez ciebie Gore przegrał wybory w r. 2000.
RN: Cóż mogę powiedzieć… jeśli nie był w stanie zmiażdżyć w wyborach ledwo klecącego zdanie gubernatora z Teksasu – a mówimy tu o wiceprezydencie w epoce zbilansowanego budżetu…
AN: Kogo chciałbyś widzieć w prezydenckim wyścigu w tym roku?
RN: Byłego demokratycznego senatora z Wisconsin, Russella Feingolda. Tworzy wokół siebie aurę „człowieka takiego jak my”. Byłby świetnym kandydatem, ale nie był zainteresowany. Nikt nie był zainteresowany. Głównym tematem tych wyborów powinien być wpływ korporacji i uwiąd amerykańskiej demokracji, tymczasem sprawy te nie podlegają dyskusji nawet po krachu na Wall Street. Szychy z Wall Street pozostają tak potężne jak nigdy, żadna z nich nie straciła swoich wpływów. To dowód na rozkład naszego społeczeństwa. Gdyby było zdrowe, zostaliby ukarani za zniszczenia, jakie poczynili.
AN: Jakie są zatem twoje plany na dziś?
RN: Piszę. Mobilizuję ludzi do tego, żeby pilnowali swoich spraw w Waszyngtonie. Tworzę, zachęcam i pomagam przetrwać grupom które chcą walczyć o swoje prawa.
Artykuł ukazał się pierwotnie na portalu Alternet. Fot. Don LaVange, Wikimedia commons, CC-BY-SA. Przeł. Bartłomiej Kozek.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.