Obywatelki
W porównaniu z wielkim miastem skala aktywności mieszkanek wsi jest ogromna. Rzadko mówią o polityce, ale działają w partiach politycznych, kandydują w lokalnych wyborach, pełnią funkcje sołtysów i wójtów. W skali lokalnej mniej liczy się przynależność organizacyjna, bardziej współdziałanie na rzecz lokalnej społeczności.
W 2007 r. brałam udział w projekcie badawczym dotyczącym kobiet wiejskich. Było to dla mnie wyzwanie, po pierwsze dlatego, że były to pierwsze tak szeroko zakrojone badania na ten temat, po drugie – o życiu na wsi wiedziałam wtedy niewiele. Przeglądając w bibliotece literaturę przedmiotu, odkryłam, że badań takich nikt od dawna w Polsce nie robił. W latach 60. temat eksplorowała Barbara Tryfan, ale nawet wtedy nie było reprezentatywnych badań ogólnopolskich. Przystępując do naszego projektu w pierwszej dekadzie XXI w., miałyśmy obszerne zaplecze badań z socjologii wsi, ale bez skupienia uwagi na kobietach, i skromny dorobek badań nad kobietami w III RP, ale pomijających kobiety żyjące na wsi. Naszym punktem odniesienia były więc dość stare teksty, i okruchy i ułamki tego, co opublikowano w kilku ostatnich latach, a dotyczyło kobiet. W bibliografii pierwszego raportu badawczego obok publikacji badawczych z lat 60. miałam więc i współczesne opracowania dotyczące wsi popegeerowskich, i wydawnictwo z 1967 r. przedstawiające w optymistycznym świetle pierwszą kobietę-wójta w badanym przez nas regionie.
Przygotowując się do wyjazdu na wieś, na badania terenowe, zupełnie zapomniałam wiejską biografię mojej babci, znaną tylko opowieści – moje dzieciństwo upłynęło już w mieście, jako jedyna w szkole nie miałam bliskich krewnych na wsi, nie jeździłam na wakacje na wieś. Wychowana w domu ze studnią i biegającymi po podwórku kurami, słuchałam babcinych opowieści, ale były to dla mnie tylko baśnie o odległym o kilometry i dziesięciolecia świecie. Historia o tym, jak babcia pierwsze buty kupiła sobie mając 17 lat – to brzmiało jak z „Czerwonego Kapturka” czy „Sierotki Marysi”.
Gdzieś z dzieciństwa majaczyła klątwo-obelga wiejskiego pochodzenia, które ciągle traktowane jest jako gorsze. Był u nas w szkole chłopiec, na którego wszyscy wołali Stasiu, bo inaczej niż reszta chodził w marynareczce, a jego rodzina podobno sprowadziła się niedawno ze wsi. W popularnym czasopiśmie projektantka Barbara Hoff przekonywała, że kiedyś czarny stanik pod białą bluzkę „to była kompletna wieś”, a teraz wprost przeciwnie. Na wakacjach spotykałam dziewczynki w moim wieku ubrane inaczej niż miejskie koleżanki – i nie chodziło o stroje ludowe, tylko żarówiaste sweterki, które pewnie modne były 5 lat wcześniej, albo trafiły tylko do sklepów GS-u. Ale dziś różnice między mieszkańcami wsi i miasta się zatarły. Albo tak mi się wydawało, dopóki nie wylądowałam na wsi.
Aby wylądować na wsi, trzeba tam było dojechać. Nasz projekt badawczy, choć opatrzony serią cyferek i Akronimem, nie należał do priorytetów budżetowych. Więc badania mogłyśmy zrobić tam, dokąd dojeżdżał PKS. W okresie wakacyjnym do wielu wsi PKS po prostu nie dojeżdżał (choć w roku szkolnym jeździł gimbus). Do wielu innych nie prowadziła nawet droga przejezdna dla autobusu. Albo PKS był, ale nikt nie wiedział na pewno, czy sobotni kurs o 7.30 się odbędzie. Choć udało nam się zarezerwować nocleg za pomocą internetu, to już internetowy rozkład jazdy nie istniał – tak jak nie było tabliczek z rozkładem na przystanku, co do którego nie było pewności, czy jest przystankiem. Brak transportu publicznego, który został zlikwidowany w czasie transformacji, to jedna z największych barier do pokonania dla mieszkańców wsi. Kilkukilometrowa wędrówka na przystanek to codzienność uczącej się młodzieży. Jedna z rozmówczyń opowiadała, jak ucząc się w miejskim liceum, wstydziła się przyznać do tego, że mieszka na wsi i nie ma czym wrócić do domu po wycieczce do teatru – wolała spędzić noc na dworcu. Dziś małe dworce zlikwidowano, tak jak lokalne połączenia kolejowe czy wąskotorówki. Pozostała okrojona sieć przystanków PKS, nieczęsto osłoniętych wiatą.
Moje kłopoty z dojazdem na badania to dla lokalnych społeczności codzienność. Po likwidacji transportu publicznego jedynym rozwiązaniem stał się zakup starych, tanich samochodów. Czymś zbliżonym do malucha dowiozła mnie moja opiekunka w Kujawskiem, piaszczystą wyboistą drogą do świetlicy ludowej, wystawionej siłami mieszkańców, w której wnętrzu w lipcu wszyscy mieli gęsią skórkę, tak namokła jesienią i podmarzła zimą. Ale zimą, jak mi wyjaśniono, to się po prostu baby rzucają w tan i się zapomina o zimnie. Bo ogrzewania w budce ze sklejki nie ma.
Jako miastową obwożono mnie więc tam, gdzie PKS nie dociera – choć samochód odpala się rzadko, tyle co córkę odebrać, co studiuje zaocznie, bo ostatni PKS o 15.00 z miasta, a u niej zajęcia do 20.00. Samochód przerobiony ma gaz, ale gaz też kosztuje. Jedna z kobiet, z którymi rozmawiałam, matka szóstki dzieci (najmłodsze w wieku dziecka najstarszej córki), tak się przyzwyczaiła do jeżdżenia po bezdrożach na składaku – jedno dziecko na bagażniku, drugie w brzuchu – że nawet jak się w gospodarstwie pojawił samochód i zrobiła prawo jazdy, to nadal jeździ składakiem, z tym najmłodszym. Do samochodu trzeba kupić paliwo i to jest duża pozycja w budżecie. Rower to także ekonomiczna konieczność.
We wsi, gdzie po likwidacji PGR nikt prawie nie ma pracy, wielu mężczyzn i niektóre kobiety uciekają w alkoholizm. Ale gdy w lokalnej kampanii wyborczej mężczyzn przekupywano butelkami piwa w jednym z 2 lokalnych sklepików (no bo baru nie ma, pije się pod sklepem), to kobiety postawiły się i zagłosowały na kontrkandydata, a właściwie kontrkandydatkę, zresztą też niepijącą. Mają teraz swojego człowieka w radzie gminy, i ten swój człowiek płci żeńskiej dowiózł mnie na badania swoim samochodem marki maluch.
Byłam nie tylko we wsiach „daleko od szosy”. Widziałam wsie z kostką na ścieżce dla pieszych oddzielonej od ścieżki rowerowej. Mieszkańcom zazdrościłam cywilizacyjnych osiągnięć i jednocześnie przestrzeni wolności. Tam, gdzie coś się działo, kobiety były obecne: współpracując z mężami w Ochotniczej Straży Pożarnej, uzupełniając ich działania pracą w Kole Gospodyń Wiejskich, często traktując małżeństwo jako pole współdziałania społecznego. Za aktywność społeczną na wsi najczęściej nie ma żadnych laurów ani wynagrodzeń. Kobiety mówią wprost, że robią to, co robią, dla dzieci – bo nikt inny tego nie zrobi. Te we wsiach z asfaltem i pekaesem, te z pracującymi i zarabiającymi mężami pełniącymi czasem ważne stanowiska w lokalnej społeczności – robią też coś dla siebie, i innych kobiet. Jedna pisze wiersze, które publikuje na blogu. Inna organizuje zajęcia taneczne dla dzieci. Jeszcze inna lokalne wypieki i specjały wystawia na europejskich targach.
W porównaniu z wielkim miastem skala aktywności mieszkanek wsi i ich odpowiedzialność za wspólnotę jest ogromna. Rzadko mówią o polityce, ale działają w partiach politycznych (w tym w Partii Kobiet), kandydują w lokalnych wyborach, pełnią funkcje sołtysów i wójtów. W skali lokalnej mniej liczy się przynależność partyjna czy organizacyjna, bardziej współdziałanie na rzecz lokalnej społeczności. Przynależność nie jest warunkiem obywatelskiej aktywności, wiele kobiet nie należy nigdzie, a rolę działaczki społecznej utożsamiają z obowiązkiem obywatelskim. Tam, gdzie jest Koło Gospodyń Wiejskich, kobiety do niego należą – ale tę wykpiwaną organizację z peerelowskim podobno rodowodem transformacja wymiotła z wielu wsi. Kobiety należą też do klubu prowadzącego wiejską świetlicę, są honorowymi krwiodawcami, należą do związków kółek rolniczych, Ochotniczej Straży Pożarnej, organizacji sportowych, a nawet Związku Kombatantów. Prowadzą kółko taneczne, klub poetycki i zespół śpiewaczy. Pozyskują środki na swoją działalność – te, które są zorganizowane, starają się pozyskiwać środki gminne i unijne, większość niesformalizowanych działań samofinansują ze składek, sprzedaży wyrobów i organizacji imprez. Inaczej niż w mieście nie czekają z rozpoczęciem działań na zdobycie pieniędzy – najpierw własnymi siłami i środkami organizują jakieś działania, a potem dopiero szukają dofinansowania. Np. wiejski klub próbuje przekształcić się w stowarzyszenie, by móc aplikować o fundusze na remont budynku – teraz od wójta może uzyskać co najwyżej podstawienie autobusu na jakiś klubowy wyjazd.
Mieszkanki wsi edukują się, mimo że jest to wyczerpujące, a brak transportu publicznego i koszty dojazdów zmniejszają drastycznie możliwość wyboru uczelni czy szkolenia, edukują się nawzajem i edukują dzieci. Jedne pracując w Gminnych Ośrodkach Kultury, inne na własną rękę w odległych od gminy wsiach, gdzie jedyną „publiczną” instytucją i przestrzenią jest przystanek, na którym przesiaduje młodzież. By było mniej „przystankersów”, kobiety organizują zajęcia dla dzieciaków: dyskotekę na skrawku łąki, zajęcia taneczne dla dziewczynek, gry zespołowe, huśtawkę i domowy kompot. Autorki tych działań chcą wyrwać dzieci z zaklętego kręgu wykluczenia – ale nie tylko swoich dzieci, ale wszystkich dzieci mieszkających przy szosie, wszystkich dzieci ze wsi, jak się da, to i dzieci z sąsiednich wsi. Choć statystycznie mają dzieci więcej niż mieszkanki miast, nie zamykają się w opiece nad nimi, lecz swe własne macierzyństwo, nauczycielstwo, pracę w Gminnym Ośrodku Kultury traktują jako rodzaj posłannictwa. Nawet gdy wychowanie trójki dzieci łączą z trzecim już kierunkiem studiów w odległym mieście. Choć robią to po to, by córki nie były skazane na wieś, tylko po dziennych studiach – na które one sobie nie mogły pozwolić – zostały w mieście.
Choć coraz mniej rodzin na wsi utrzymuje się z rolnictwa, pracy w wiejskim gospodarstwie jest dużo. Produkcja ekożywności czy agroturystyka to rozwiązania dla nielicznych: blisko dużych miast lub na terenach odwiedzanych przez turystów. Najemna praca w rolnictwie po likwidacji PGR-ów to oferta dla kilku procent mieszkańców wsi. Praca w mieście to z kolei uciążliwe dojazdy, które jednak nie ograniczają aktywności na miejscu: paradoksalnie, większy stopień aktywności obywatelskiej cechuje kobiety dojeżdżające do pracy lub na studia, co wiąże się zarówno z ich większą mobilnością, jak i z przełamywaniem izolacji wsi od reszty świata. Tylko dzięki takim „omnibusom” udało nam się w ogóle dotrzeć do wsi, i zapytać kobiety o ich życie.
Raport z naszych badań został opublikowany w minimalnej liczbie egzemplarzy. W badaniach wyszło nam, że kobiety stanowią filar aktywności społeczno-politycznej na wsi, i niekiedy jej jedyną emanację. Zamawiającym była instytucja państwowa, lecz jakoś nikogo nie zainteresowały nasze wyniki. Nikt też, mimo zgłoszenia takiej potrzeby, nie zaprosił badanych lokalnych wiejskich aktywistek na konferencję podsumowującą projekt, nikt nie wysłał im podziękowań ani egzemplarzy raportu. Poświęcenie kobiet, które oderwały się od swych naprawdę licznych zajęć, by spotkać się z badaczkami, by poświęcić nam parę godzin z dojazdem, by zająć się nami, dowieźć nas tam gdzie PKS nie dochodzi, zorganizować nocleg, lokal, fakturę, rekrutację – okazało się warte jedynie wywalczonej przez nas rekompensaty za udział w fokusie w wysokości 50 zł. Jakimś cudem angielskojęzyczne streszczenie raportu dotarło do zainteresowanych odbiorców w szerokim świecie– o wywiad poprosił nas francuski portal o kobietach! Nie udało mi się też jak dotąd, poza obowiązkowym wkładem do poprojektowej publikacji, podzielić się czytelniczkami i czytelnikami obserwacjami z tego ważnego dla mnie doświadczenia.
W jednym z liczących się czasopism naukowych recenzent (recenzentka?) zarzucił/a mi, że nie opisałam ruchu oazowego na polskiej wsi. To prawda, nie opisałam, bo go tam nie widziałam. Ale opisałam religijność kobiet na wsi, przed którą chylę niniejszym czoła. W maju chodzą codziennie na nabożeństwa majowe, które odprawiają w przydrożnej kapliczce. Zauważyliście na wsi takie kapliczki? To miejsca, o które dbają kobiety, to miejsca, gdzie spotykają się kobiety, i gdzie czci się Matkę Boską. W tych emanacjach kobiecości niepotrzebny jest ksiądz, choć czasem uczestniczy on w obrzędzie święcenia pól, tradycyjnym pogańskim obrządku wielbiącym kobiecą moc rodzenia, zagospodarowanym gdzieniegdzie przez o kościół. W jednej ze wsi kobiety cieszą się ze współpracy z księdzem, w innej dystansują się od niego, a za jakąś przeszłą winę karzą go, urządzając chrzty i posyłając dzieci do komunii w sąsiedniej wiosce. W niczym nie przypominają medialnego stereotypowego konstruktu wyznawczyń ojca Tadeusza.
Co mnie najbardziej uderzyło? Przekonanie, że świat nie kończy się na naszym płocie i mamy obowiązki wobec innych. Fizyczna i psychiczna siła tych kobiet, których życie codzienne jest dużo trudniejsze niż w mieście. Coraz mniej mieszkańców wsi utrzymuje się z pracy na roli, ale przydomowy ogródek i parę kur czy świń to dodatkowa praca w prawie każdym domu. Nie ma żłobków, przedszkoli, domów opieki nad schorowanymi ani placówek dziennej opieki, do specjalisty i szpitala kilkadziesiąt niekiedy kilometrów. Brak jakiegokolwiek wsparcia instytucjonalnego – poza zasiłkami z opieki społecznej. Uciążliwe dojazdy, odcięcie od świata. Ciężka praca i dużo obowiązków to punkt wyjścia do logistycznej organizacji obowiązków – i podziału ich z mężem. O ile takim wzorcowym mężem, co wspiera w działalności i dzieli się obowiązkami, można się pochwalić. Poza oparciem na rodzinie i – czasem – sąsiedztwie, ta ogromna kobieca aktywność częściej odbywa się OBOK i ZAMIAST nielicznych publicznych instytucji, niż w ich ramach. Wycofywanie się państwa z odpowiedzialności za mieszkańców wsi przybiera różne formy, i nie musi być jednak regułą. W jednej popegeerowskiej wsi w biednym województwie warmińsko-mazurskim mieszkańcy wsi rozsianych z dala od siedziby gminy czuli się zostawieni sami sobie. W też popegeerowskiej wsi w bogatszym województwie wielkopolskim (tej samej, gdzie wyborcom stawiano piwo) po zasiłek wprawdzie trzeba było jeździć do gminy, ale we wsi funkcjonowała szkoła (scalona z przedszkolem, do którego chodziły choć na 5-godzinne minimum dzieci bezrobotnych), był też ośrodek zdrowia i apteka. Lokalnym władzom zależało na mieszkańcach tej bezrobotnej wioski – być może dlatego, że jest we władzach lokalna radna, wybrana głosami kobiet, która jest częścią lokalnej społeczności i współdzieli te same warunki życia.
Artykuł powstał w ramach współpracy „Zielonych Wiadomości” z Think Tankiem Feministycznym.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.