4 powody, dla których nie pójdę na referendum
Nie pójdę na wrześniowe referendum. To będzie mój protest przeciwko establishmentowej polityce wspierania ignorancji i podniecania wyborców sporami personalnymi, a nie merytorycznymi.
Ideę referendum udało się skutecznie ośmieszyć. Do tej pory plebiscyty rozpisywano przy okazji fundamentalnych dla Polski decyzji, o potrzebie podejmowania których wiedzieliśmy długo przed i mogliśmy odbyć konieczną do tego debatę. Dotychczasowe referenda były częścią długofalowych planów, realizowanych przez kolejne rządy.
1. Co nagle, to po diable
Wrześniowe referendum jest niczym innym jak efektem paniki obozu rządzącego. Uznał on, że może w ten sposób przejąć część poparcia, które przypadło Pawłowi Kukizowi. Instrumentalne wykorzystanie tego plebiscytu jako elementu kampanii wyborczej w wyborach prezydenckich, a potem także w parlamentarnych, nie uszło uwadze wyborców, którzy zwietrzyli podstęp, a Platforma stała się celem kolejnej fali negatywnych komentarzy.
Teraz zresztą także i PiS w osobie nowego prezydenta dokłada swoją cegiełkę do ośmieszania referendów, proponując głosowanie w sprawie wieku emerytalnego przy okazji wyborów parlamentarnych, traktując je jako głosowanie za lub przeciw ekipie PO. Na ich obronę należy przyznać, że gdy w Sejmie znajdował się projekt inicjatywy referendalnej autorstwa Solidarności (półtora miliona zebranych podpisów), to PiS ów projekt poparł. Przeciwnie do PO, która dziś gardłuje w sprawie JOW, a która to wcześniejszy projekt w ich sprawie odrzuciła.
Trudno jednak traktować poważnie referenda, do których co rusz znajdowane są nowe pytania, w sytuacji kiedy przez ostatnie 25 lat plebiscyt był używany wyłącznie w sytuacjach wyjątkowych. Taki zwrot w traktowaniu idei demokracji bezpośredniej przypomina defiladę wojskową z flagami powiewającymi na lichych kijkach.
2. Nieobecna debata
Kpina jest tym bardziej bolesna, im bardziej zdajemy sobie sprawę z braku debaty. W ostatnich miesiącach dyskusja nad ordynacją wyborczą była przesłonięta kwestiami wyborczymi. Argumenty były dostosowywane pod aktualną sytuację sondażową, uderzano także tony personalnie. W większości tekstów i materiałów dotyczących JOW zabrakło fundamentalnych i podstawowych argumentów odnoszących się do istoty systemu.
W efekcie Polacy traktują JOW jako uderzenie w PO. Osoby deklarujące głosowanie na „tak” przedstawiają to często jako przyczynę swojej decyzji, choć sama PO postanowiła to rozwiązanie poprzeć. Większość Polaków w dalszym ciągu nie wie na czym polega ów system, czym się różni od ordynacji proporcjonalnej i co może spowodować, zatrzymując się jedynie przy „odebraniu świniom koryta”.
O ile debata publiczna nad JOW omija najważniejsze zagadnienia, jest chaotyczna i w efekcie nieskuteczna, o tyle dyskusji nad pozostałymi dwiema kwestiami wrześniowego głosowania po prostu nie ma.
3. Niejasne pytania
I cóż zresztą miałoby być obiektem debaty? Temat rozstrzygania wątpliwości podatkowych na korzyść podatnika został już zakończony nowelizacją ordynacji podatkowej (będziemy więc głosować w tym referendum nad czymś, co już zostało przegłosowane!), a pytanie dotyczące finansowania partii politycznych jest zupełnie nieprecyzyjne. Brzmi ono bowiem: „Czy jest Pani/Pan za utrzymaniem dotychczasowego sposobu finansowania partii politycznych z budżetu państwa?”.
Co oznacza zagłosowanie na „nie”? Nie wiadomo. Może prywatne finansowanie w całości, może zmianę sposobu wydatkowania pieniędzy (na modłę niemiecką), a może jeszcze inne rozwiązanie, którego osoba głosująca w referendum musi sama się domyślić i mieć nadzieję, że organizator głosowania miał na myśli to samo?
Oczywiście i ten fakt wynika z tego, że postulat został przejęty od Pawła Kukiza, który nie zadał sobie trudu, by sprecyzować swój pomysł. Niestety prezydenccy doradcy nie byli zainteresowani naprawieniem tego błędu, a projekt referendum, napisany na kolanie, tak jak odpisuje się zadanie domowe w szkolnej toalecie wygląda raczej jak ankieta na Facebooku, a nie ogólnonarodowy plebiscyt.
4. Upartyjniona ustawka
6 września zostanę w domu. Wolę to od nabijania frekwencji przedsięwzięciu, które jest kaprysem eksprezydenta, desperacko walczącego o utrzymanie stołka. Nie jestem pewny co do mojego udziału w zapowiadanym referendum październikowym. Warto bowiem pamiętać, że dyskusja nad podniesieniem wieku emerytalnego się odbyła, i to w znacznie innej atmosferze niż obecna „debata” nad zmianą ordynacji wyborczej.
Niesmak jednak budzi fakt, że idea plebiscytu, w polskiej kulturze politycznej narzędzia wyjątkowego, jest na potrzeby kampanii wyborczych traktowana jak oręż walki partyjnej, którego dobywa się, gdy partia znajduje się w opałach, a nie doniosły akt demokracji bezpośredniej.
Podobnie zresztą podchodzi się do budżetów obywatelskich, których realizacjom daleko do idei budżetu partycypacyjnego i współzarządzania miastem przez mieszkańców. Taka polityka doprowadzi do zniechęcenia obywateli do podobnych form działania w demokratycznym społeczeństwie i zwiększy jeszcze ich apatię.
Referenda winny odbywać się na początku lub w środku kadencji, by można było przeprowadzić rzeczową, merytoryczną debatę, a obywatele mogli podjąć świadomą decyzję. W przeciwnym wypadku plebiscyt staje się karykaturą samego siebie – ustawką, na którą politycy próbują spędzić wszystkich swoich krzykaczy, a na której zwykli obywatele zostają sterroryzowani personalnymi konfliktami i drugorzędnymi problemami politycznego, oderwanego od rzeczywistości mainstreamu.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.