Praca nieopłacana, kobiety, nierówności. Cios w jądro gospodarki nierówności
Światowe media, think tanki, badania regularnie informują nas o rażącej skali nierówności majątkowych i nierówności standardów bytowych we współczesnym świecie. Być może przywykliśmy już do komunikatów w rodzaju „czy wiesz, że stu najbogatszych ludzi na świecie ma tyle bogactwa, ile X milionów najbiedniejszych?”, „czy zdajesz sobie sprawę, że co Y sekund z niedożywienia umiera dziecko?”, „jak myślisz, ilu planet potrzeba, żeby zapewnić wszystkim ludziom na świecie standard życia taki jak Amerykaninowi z klasy średniej?”.
Tego rodzaju alarmujące doniesienia mają w założeniu wybudzić nas z drzemki i wywołać w nas uczucie niezgody. Sam zastanawiam się, czy aby nie niosą efektu przeciwnego? Nie prowadzą raczej do otępienia? Poczucia niemocy? Czy skala nierówności nie zaświadcza o tym, że niewiele da się w tej sprawie zrobić, a w związku z tym, po co zawracać sobie głowę zmienianiem świata? Rewolucją, która nigdzie nie nadejdzie? Reformami, na które najbogatsi nigdy się nie zgodzą? Albo wojnami, migracjami, pandemiami i zmianą klimatyczną, których i tak już nie powstrzymamy? A w związku z tym trzeba żyć dniem dzisiejszym – wycisnąć z balu na „Titanicu”, ile tylko się da. Na tym tle najnowszy raport Oxfam – uznanej organizacji zajmującej się sprawiedliwością społeczną – stanowi przełom. Mówi światowej opinii publicznej coś, co dotąd pozostawało na marginesie: że znaczące przejawy globalnych nierówności nie kryją się gdzieś na drugim końcu świata ani na rachunkach bankowych w rajach podatkowych. Mamy je pod nosem. W naszych gospodarstwach domowych. Ale po kolei.
Przypływ, który podnosi tylko wielkie jachty
Punktem wyjścia raportu „Time to Care” – co możemy przetłumaczyć dwojako: jako „Czas zadbać” lub „Czas zwrócić uwagę” – jest obserwacja, że poziom nierówności majątkowych na świecie jest coraz bardziej nieprzyzwoity. Aby go zobrazować, autorzy publikacji posługują się kilkoma sugestywnymi zestawieniami. Przytoczmy część z nich. 1% najbogatszych ludzi na świecie ma DWA RAZY WIĘCEJ bogactwa niż 7 miliardów ludzi (populacja świata to ok. 7,8 miliarda). 2153 najbogatszych miliarderów ma więcej bogactwa niż 4,6 miliarda ludzi. Na dodatek tylko w pierwszych miesiącach pandemii koronawirusa miliarderzy powiększyli swoje majątki o niemal jedną trzecią (27,5%). Obrońcy miliarderów uspokajają nas, że to tylko wirtualne bogactwo, powstałe przejściowo, na mocy wyjątkowych okoliczności, jakie stworzyła pandemia. Skoro tak, skoro to jedynie wirtualne zapisy na koncie, to rekiny kapitału powinny oddać je bez żalu, prawda?
Wrażenie robią konkretne liczby dotyczące majątków największych pandemicznych krezusów. Stojący na czele logistycznego molocha Amazona Jeff Bezos w pierwszych miesiącach pandemii zyskał 74 miliardy dolarów. Wynalazca Elon Musk – 76 miliardów. Oznacza to, że ośmiu takich Bezosów czy Musków wypracowało w pierwszych miesiącach epidemii tyle bogactwa, ile zyskuje co roku cała polska gospodarka – my wszyscy. Czy ośmiu ludzi może być aż tak pracowitych i kreatywnych, że dorównuje 38-milionowemu społeczeństwu? No właśnie.
Jak do tego doszło? Co odpowiada za dążenie ku przyrostowi nierówności? Na to pytanie raport Oxfam również proponuje odpowiedź. Dołącza do chóru komentatorów, którzy przekonują, że teoria „skapywania bogactwa” – zgodnie z którą powinniśmy pozwolić miliarderom się bogacić, ponieważ część ich majątku skapnie na nas w postaci inwestycji, miejsc pracy, innowacji – nie działa w praktyce. Obniżanie podatków dla najbogatszych i deregulacji gospodarki światowej, dzięki których pieniądze miliarderów krążą wokół globu i szukają najbardziej dochodowych przystani, poskutkowało tym, że finanse oderwały się od produkcji. W ostatnich latach wyraził się francuski ekonomista Thomas Piketty w swoim słynnym już równaniu r > g, które oznacza, że stopa zwrotu z inwestycji finansowych w trwały sposób jest wyższa niż z inwestycji produkcyjnych. Skutki tego stanu rzeczy dla nierówności są opłakane. Jak przeczytamy w raporcie Oxfam, w latach 2011-2017 średnie płace w krajach o najbardziej rozwiniętych gospodarkach (grupa G7) wzrosły zaledwie o 3%, podczas gdy dywidendy superbogaczy – o 31%. Pieniądz coraz słabiej służy produktywnemu wykorzystaniu dla dobra wspólnego, a coraz bardziej spekulacjom, bańkom finansowym i pasożytniczym praktykom (w rodzaju windowania cen nieruchomości mieszkalnych).
Oczywiście nie wszystkie nierówności są ściśle zmonetyzowane. Część najbardziej niepokojących dysproporcji wyrażamy w języku innym niż finansowy. Moglibyśmy dodać tutaj, że co trzeci człowiek na świecie nie ma dostępu do wody pitnej, a połowa globalnej populacji – do infrastruktury sanitarnej. Trudno obronić ten stan rzeczy przy użyciu wyświechtanych frazesów, wedle których to pracowitość i wiara w sukces stanowią główną przyczynę powodzenia lub jego braku.
Wyjątkowość raportu „Time to Care” polega jednak na czymś innym niż na zdaniu sprawy z poziomu nierówności i ukazaniu ich przyczyn. O publikacji zrobiło się głośno, ponieważ uderza ona w samo jądro (dosłownie!) klasycznej ekonomii i zbudowanej na niej gospodarki turbokapitalizmu.
Niewidzialna praca nieopłacana
Krytycy kapitalizmu, piętnujący sposób, w jaki system nastawiony wyłącznie na zysk przyczynia się do narastania fortun po jednej stronie i nędzy po drugiej, tradycyjnie koncentrowali się raczej na pracy najemnej jako tej podstawowej sferze, w której dochodzi do wyzysku. Różnicę między pensją pracownika a zyskiem kapitalisty określano jako „pracę nieopłacaną” czy też „wartość dodatkową”, jaka generowana jest kosztem ograbianego robotnika.
To na tym rozpoznaniu opierał swoje strategie ruch robotniczy – związki zawodowe i lewicowe partie polityczne – począwszy od XIX wieku. Przysporzyło mu to konfliktów z innymi ruchami równościowymi – kobiecymi, chłopskimi, antykolonialnymi, tubylczymi czy ekologicznymi. Jeżeli podstawową sprawą była walka o zniesienie wyzysku pracowników najemnych – albo chociaż o poprawę warunków pracy i podwyżkę płac – to na dalszym planie znajdowały się inne rodzaje prac, uważane za nie dość wartościowe (o ile w ogóle zasługiwały na miano pracy). W efekcie w sporach z ruchem robotniczym kobiety, chłopstwo, nędzarze Trzeciego Świata, ludy rdzenne czy obrońcy środowiska musieli udowadniać, że wyzysk obejmuje nie tylko pracowników przodujących branż kapitalizmu, zatrudnionych na umowę o pracę, lecz także szereg osób wykonujących inne aktywności, którym nie poświęca się dość uwagi, a które niekiedy wręcz uważa się za przednowoczesne czy zacofane.
Zasługą teoretyczek i liderów tych ruchów społecznych było poszerzenie naszego rozumienia pracy i jej wyzysku. Dzisiaj globalny kapitał po raz pierwszy w dziejach człowieka komenderuje gospodarką o prawdziwie planetarnych ramach – akumuluje bogactwo z nieopłaconej pracy mężczyzn, kobiet i dzieci, przerzuca koszty zewnętrzne swojego funkcjonowania (w postaci zanieczyszczeń, opieki, kryzysów) na najsłabsze populacje Ziemi, a także na środowisko. Autorzy raportu „Time to Care” przyswoili sobie zwłaszcza ustalenia ekonomistek feministycznych i osią przewodnią swojego opracowania uczynili niewidzialną, niedocenianą i często całkowicie nieopłacaną pracę reprodukcyjną – pracę opiekuńczą, pracę domową, pracę w społecznościach. Pracą tą obarcza się głównie kobiety, ale wykonują ją także opiekunowie seniorów, migrantów, dzieci przemierzających kilometry po wodę.
Męskie jądro ekonomii
Dzięki temu raport uderza w męskie jądro kapitalizmu. Należy pamiętać, że klasyczna ekonomia uformowała się w szczytowym okresie świetności imperiów kolonialnych (i – jak w przypadku USA czy Rosji – wewnętrznej kolonizacji). I to tym imperiom miała służyć. To był czas niewolnictwa i kolonii, czas, w którym kobiety nie miały praw politycznych i społecznych, rozpowszechniony był rasizm, a ludy tubylcze traktowano jako część fauny i flory. Od tego czasu udało się zakwestionować i rozmontować wiele niesprawiedliwości, ale „jądro ekonomii” trzyma się mocno: za pracę, za wartość gospodarczą ekonomiści zwykli uznawać pracę najemną. Gdy sami pracowali nad swoimi traktatami, kawę i herbatę – wyprodukowane rękami czarnych niewolników – serwowały im żony albo służba, a gazety dostarczali im nieletni gońcy z rodzin robotniczych. Światowa gospodarka dziś jest oparta na takich z gruntu seksistowskich, rasistowskich i maskulinistycznych podstawach.
Problem nie polega jedynie na tym, że ta strukturalna niesprawiedliwość gospodarki utrzymuje się, lecz także na tym, że wiele ruchów uznawanych za postępowe wznosi dzisiaj postulaty, które ją utrwalają, a nawet pogłębiają. Liberalne warianty feminizmu, antyrasizmu czy ekologizmu promują wzorce, zgodnie z którym rezygnacja z pracy opiekuńczej jest pojmowana jako wyzwolenie, podobnie jak rozbicie wspólnoty i emancypacja jednostki, czy rozciągnięcie relacji rynkowych na „usługi”, jakie wyświadcza nam przyroda. Jeśli opieka, więzi wspólnotowe i natura znajdują się na zewnątrz kapitalistycznej gospodarki – głosi recepta liberalizmu – to znaczy, że musimy ją rozciągnąć na te sfery.
Tego rodzaju strategia prowadzi do przerzucenia jeszcze większych obowiązków opiekuńczych, do konieczności odbudowania więzi społecznych i do regeneracji środowiska na „przegranych globalnej gospodarki”. Praca opiekuńcza spada na migrantki. Rośnie armia kiepsko opłacanych usług. Ekosystemy uginają się pod naciskiem szkodliwych efektów zewnętrznych kapitalizmu.
Jaki krajobraz wyłania się na skutek działania takiego modelu gospodarczego? Raport Oxfam podaje, że 22 najbogatszych mężczyzn na świecie posiada więcej bogactwa niż WSZYSTKIE kobiety w Afryce; że 42% kobiet w wieku produkcyjnym na świecie pracuje jako nieopłacana siła robocza; że szacowana wartość pracy opiekuńczej kobiet jest TRZYKROTNIE większa niż rozmiary sektora wysokich technologii. Wokół męskiego jądra ekonomii – do którego liberalny feminizm dokooptował trochę uprzywilejowanych kobiet, a głównonurtowy antyrasizm pewną liczbę przedstawicieli mniejszości w krajach Zachodu – krążą zdesperowane pracownice opiekuńcze.
Co po pandemii?
Swoją cegiełkę do tego niekorzystnego trendu dokłada niestety pandemia COVID-19. Na barki kobiet i opiekunów spada ogrom dodatkowej nieodpłatnej pracy. Tak zwane „zawody kluczowe” w początkach pandemii otrzymywały oklaski od społeczeństwa, w dalszym ciągu natomiast nie wiemy, czy w ślad za retorycznym uznaniem dojdzie do realnego wzmocnienia sektora opieki.
Oxfam alarmuje bowiem, że do 2030 roku bardzo wzrośnie zapotrzebowanie na prace opiekuńcze: będzie ich wymagało kolejnych 100 milionów dzieci i 100 milionów osób starszych. Do tej pory kraje bogatsze próbowały ten problem rozwiązywać poprzez rekrutowanie migrantek. Powstaje tzw. „globalny łańcuch opieki” – demontaż państw opiekuńczych, prywatyzacje i cięcia w usługach publicznych i świadczeniach socjalnych skutkują tym, że najbogatsze kraje Północy ściągają do pomocy migrantki, a te zostawiają w swoich krajach osoby, które same wymagają opieki. W ten sposób docieramy jednak do ściany. Skąd opiekę mają ściągać ci, którzy są na samym końcu łańcucha?
Kluczowy kobiecy aspekt światowych nierówności powinien, wydawałoby się, trafić obecnie na podatny grunt w Polsce, gdy trafiają na taki grunt protesty w obronie prawa do legalnej aborcji. Prawo to nazywane jest czasem elementem szerszych kobiecych praw reprodukcyjnych. Powinniśmy pamiętać – jak przypominają nam badaczki feministyczne – że pełen pakiet praw reprodukcyjnych odsyła nas do całej alternatywnej ekonomii opieki i do troski o wzmocnienie, dowartościowanie i zorganizowanie tych aktywności, które czynią nas ludźmi, a nie niewolnikami kapitału – goniącymi za kasą kompulsywnymi konsumentami. Chodzi na przykład o to, żebyśmy, mając chorego rodzica czy dziecko, mogli się nimi zająć i mieli za co żyć, zamiast sprzedawać ludziom produkty i usługi, i nie mieć nawet środków na opłacenie opiekunki. Raport „Time to Care” może być inspiracją dla polskiego ruchu feministycznego.
Co można zrobić? Czego się domagać? Publikacja Oxfam zawiera także szereg rekomendacji. Skupia się zwłaszcza na potrzebie redystrybucji bogactwa („zlikwidujmy ekstremalne bogactwo, by zlikwidować ekstremalną biedę”), na inwestycjach w sektor opieki, na godnych płacach i warunkach pracy opiekuńczej, na demokratyzacji miejsc pracy i przełamywaniu seksistowskich stereotypów zakorzenionych w ekonomii. To ważne rekomendacje, ale ja dodałbym do nich coś jeszcze. Przede wszystkim: nie rozmontujemy „jądra ekonomii” – tego zgniłego jaja sprzed 200 lat – jeśli będziemy wysuwali żądania sprzed 200 lat. W XIX wieku postulatem ruchu robotniczego było osiem godzin pracy dziennie, 40 godzin pracy w tygodniu. Dzisiaj i ta zdobycz jest zagrożona, bo pracujemy coraz bardziej elastycznie, na umowach śmieciowych, a praca opiekuńcza to drugi etat (czasem dzielony w gospodarstwie pomiędzy kobietę i mężczyznę, a czasem zrzucony na kobietę). Dlatego poza rozbudową sektora opieki potrzebujemy zwiększenia ilość czasu na wykonywanie pracy innej niż praca najemna – i rozwijania świadczeń socjalnych, żeby opieka nie była wyrzeczeniem, na które stać jedynie osoby zamożne.
W każdym kraju taki miks usług publicznych i świadczeń socjalnych będzie wyglądał inaczej. Gdzieniegdzie można oprzeć się na resztkach państwach opiekuńczego, zdobyczach socjalizmu i związkach zawodowych, gdzie indziej na walkach feministycznych i ruchach praw człowieka, jeszcze gdzieś na więziach wioskowych, sąsiedzkich czy rdzennych, a w niektórych miejscach na świecie – na wspólnotowym potencjale religii i tradycji. Możliwych dróg jest wiele. Warto pamiętać, że ekonomia nie sprowadza się do swojego męskiego jądra.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.